… czyli od Mont Blanc po Matterhorn
W kwietniu pojawiły się nowe loty w siatce Wizzaira z Krakowa do Turynu, a że cena była dość ciekawa 118 zł za lot tam i powrót na osobę, więc się zdecydowaliśmy i polecieliśmy w sierpniu, jakoś tak po naszych wojażach w Iranie 🙂
Dojazd do Krakowa i sam lot do Turynu bez żadnych niespodzianek, no może w naszej ulubionej kafejce na lotnisku So! Caffe nie trafiliśmy z okna samolotu Ryanaira, którego fotografowanie stało się naszą krakowską tradycją 🙂
Wylądowaliśmy późnym wieczorem i od razu pomaszerowaliśmy kupić bilety na autobus do centrum, a dokładnie do stacji Porta Susa, skąd mieliśmy najbliżej do naszego hotelu. Teoretycznie bilet w automacie miał być tańszy niż ten u kierowcy, ale prawda jest taka, że kosztuje tyle samo czyli 6,50 euro. Autobus już stał na przystanku (na prawo od głównego wyjścia) wsiedliśmy do środka i za parę minut zgodnie z rozkładem jazdy (linki na końcu) ruszył w kierunku centrum. Jazda trwa około 40 minut, po raz kolejny bez żadnych niespodzianek dojechaliśmy do celu 🙂 Przeszliśmy około kilometr do naszego hotelu Eco Art Hotel Statuo, szybko i sprawnie zameldowaliśmy się i windą ruszyliśmy na 4 piętro, gdzie znajdował się nasz pokoik, bardzo przytulny z centralną klimatyzacją, co do której miałem trochę wątpliwości po doświadczeniach z Iranu, ale wszystko było w porządku, w nocy musiałem ją nawet wyłączać, bo zrobiło się zimno 🙂 Lekko głodni ruszyliśmy na poszukiwanie marketu, padło na Carrefour Express, który śmigał w tym rejonie całodobowo, włoska kiełbaska „salsiccia”, winko, jakiś ser, pieczywo i mamy wypaśną kolację 🙂 Bożenka zdziwiona cenami, bo jakoś tak jakby taniej niż w Polsce, ale o tym później, bo ceny nie raz nas zaskoczyły i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu 🙂
Pojedzeni idziemy spać, bo rano kolejny kilometr pieszo na przystanek FlixBusa i ruszamy do doliny Aosty. Terminal FlixBusa znajduje się na ulicy Vittorio Emanuele II skąd o równej 9:30 ruszyliśmy do Aosty, wcześniej zaliczając kawusię w lokalnej knajpce. Trasa bardzo malownicza, wiodąca przez liczne tunele, a dookoła Alpy Graickie, zamki na wzgórzach i tak około 11:00 dojechaliśmy do Aosty, gdzie od razu pomaszerowaliśmy do marketu na małe zakupy z nadzieją, że może uda się kupić gaz do jetboila, ale w Carrefure czegoś takiego nie mieli, więc uzupełniliśmy zapasy o „salsiccie” i ruszyliśmy do kolejki linowej w kierunku miejscowości Pila, górna stacja znajduje się na wysokości ok. 1800 m npm. Bez żadnych kolejek mimo niedzieli zasiedliśmy w wagoniku i po około 20 minutach wyskoczyliśmy na ostatniej stacji. Sporo turystów, nawet basen 🙂 i masa rowerzystów. Rowerzyści dlatego, iż w tym rejonie są trasy do downhillu, trasy to mało powiedziane, tam jest multum świetnie zrobionych tras o różnym stopniu trudności. Najfajniejsze jest to, iż rowerzyści w ogóle nie kolidują z pieszymi 🙂
Ruszamy dalej do wyciągu krzesełkowego w kierunku jeziora Chamole, bardzo sprytny wyciąg gdzie można również przewieźć rower, żadnych kolejek, ot wszystko działa sprawnie i po około kolejnych 20 minutach jesteśmy na około 2200 m npm.
Ruszamy szlakiem w kierunku jeziora, turystów dość dużo toż to niedziela, ale Giewont to też nie jest, po drodze mijamy dużo piesiów co dla mnie, wielkiego fana zwierząt jest super 🙂 Za jakieś 15 minut mamy jeziorko w klimacie Czarnego Stawu Gąsienicowego, ale bez klimatu Zakopanego, czyli bez biletów, koników, furmanek, nawiedzonych strażników. Ktoś rzuca pieskowi patyk ten wskakuje do wody i go przynosi, bez ogólnego zgorszenia, do tego niektórzy rodzice pozwalają się kąpać dzieciom, czuję się jak na Ukrainie przy jeziorze Niesamowitym, czad 🙂 Widoki świetne, nad jeziorem góruje szczyt Cresta Nera 2820 m npm coś a la nasz Kościelec 🙂
Ruszamy w górę zdobyć szczyt by na noc zejść na 2500 m npm do schroniska Rifugio Arbolle, nabieramy powoli wysokości, aby finalnie po skałach wspiąć się na wspomniany już wcześniej szczyt Creasta Nera, gdzie na jego czubku znajduje się krzyż i fantastyczna panorama z jeziorem Chamole w dole. Na wprost nas biegnie szlak przez kolejne trzytysięczniki, ale to już nie dzisiaj. Trochę cykamy się zejść, bo trasa w górę była upierdliwa w skałach, ale jak to zawsze bywa w dół schodzi się dużo łatwiej i strach ma tylko wielkie oczy 🙂 o czym przekonaliśmy się już nie raz.
Schodzimy w kierunku schroniska po linach poręczowych 🙂 ale tylko kawałek. Schronisko wygląda rewelacyjnie przy pobliskim jeziorku Arbole, po drodze spotykamy dwa piesie z czego jeden ma na imię Nina 🙂 oba bardzo przyjacielskie i chętne do głaskania 🙂
Na miejscu sympatyczny chłopak Adriano, zrobił nam szybki instruktarz co i jak, czyli mamy pokój czteroosobowy w dwie osoby. Bardzo dobrze też, że mamy śpiwory, bo są bardzo wskazane aby nie pobrudzić pościeli, jest i wyżywienie czyli obiad i śniadanie plus niesamowite widoki. Z okna i tarasu można podziwiać też odwiedzającego nas konika 🙂 czad. Siedzimy sobie w sali restauracyjnej wygłaskując piesie, a tu w oknie czarny konik, który domaga się jedzenia niczym nasz piesio Maniek. Obsługa schroniska jest rewelacyjna, od razu widać, że lubią zwierzaki 🙂 co dla nas jest wielkim plusem, do tego wieczorem mamy koncert akordeonowy, Włosi są rewelacyjni.
Na kolację mamy zupkę warzywną, a jako drugie danie szynka, zapiekane ziemniaczki plus sałatka do tego, a na deser jabłko 🙂 Najedzeni kładziemy się spać, sprawdzamy jeszcze pogodę na jutro, nie wygląda to zbyt ciekawie, ale w Alpach pogoda zmienna jest, więc może coś uda się wyrwać z deszczowego dnia. W nocy z dużego okna w pokoju obserwuję niebo, jest pełne gwiazd, co napawa mnie optymizmem, ale rano budzą mnie krople deszczu skapujące z dachu schroniska na skałę.
Szybka toaleta, ruszamy na śniadanie. Płatki, mleko, jakieś tosty, kawa, sok, pogoda się poprawia pomysł jest na Lago Gelado, czyli Lodowe Jezioro pod Monte Emillius a jak „Bóg i Partia” pozwoli to i samo Monte Emillus.
Ruszamy wzdłuż potoku Torrente di Comboe, po drodze mijając pomniejsze jeziorka, widoki rewelacja, za naszymi plecami szczyt Gran Paradiso, na który mieliśmy chrapkę, ale czasu trochę za mało i dojazd bardziej skomplikowany, powoli ukazuje się przed nami Monte Emillius a pod nim Lago Gelado, załapujemy się też na łachy śniegu, toż to prawie 3000 m npm więc nie ma się czemu dziwić, iż w sierpniu jest śnieg. Widok szczytu wraz z jeziorem robi wrażenie. Nie da się go objąć normalnie aparatem, robię panoramę. Schowani za głazem zjadamy część naszych zapasów popijając wodą. Pogoda zaczyna się psuć, do doliny napływają chmury, Bożenka słyszy nawet grzmoty co później okazało się odgłosem silników samolotów lecących do lub z Turynu 🙂
Trasa pnie się w górę po kamiennym gołoborzu, kolejne łachy śniegu, po drodze mijamy małe jeziorko. Trasa zaczyna piąć się w skale coraz bardziej w górę a my w bonusie dostajemy deszcz 🙂 na to jesteśmy też przygotowani wskakujemy w kurtki i ruszamy dalej, po drodze mijamy mały wodospadzik skalny ale wody z nieba mamy już dużo 🙂 Wychodzimy na grań, pogoda się poprawia, mamy świetny widok na dolinę po drugiej stronie Monte Emillius, niby już blisko bo kilometr do szczytu, ale … no właśnie ale … brak oznaczeń, pełna improwizacja i miejscami pionowe ściany 🙂 do tego żebym się nie nudził przez chwilę padał grad i parę razy oberwało mi się po mojej łysej głowie 🙂 Pniemy się wyżej po drodze natrafiamy na zdjęcie pani Goffi Bruna, która zmarła 10.08.2003, ale w jakich okolicznościach i kim była, nie doszukałem się w Googlach. Pogoda się psuje, nas zakrywają chmury zaczyna mocniej padać do tego w oddali słychać odgłosy burzy, wysokość mamy dobijającą do 3500 m npm, ale ryzyko wyjścia przy słabej wwidoczności, mokrej skale i nadciągającej burzy nie jest dla nas, postanawiamy wracać. Trochę się obawialiśmy, iż zejście będzie koszmarem, ale jak to zwykle bywa strach ma wielkie oczy i już stoimy na grani, tym razem w chmurach, dalej śmigamy w dół, deszcz się uspokaja, burzy też już nie słychać, co najlepsze chmury znikają i znowu widzimy Gran Paradiso, no cóż wyżej nie było tak ciekawie 🙂
Schodzimy do schroniska tą samą trasą, żeby po drodze znowu dostać po łysej głowie gradem ale tylko chwilowo 🙂 za to dalej już w dolinie spotykamy naszego konika zaglądającego dzień wcześniej przez okno do jadalni schroniska 🙂 raczył się świeżą trawką przy rozlewisku potoku 🙂
W schronisku szybka toaleta i obiadokolacja, tym razem patera z włoskimi specjałami. Ser, kiełbaski, marynowane warzywa mniam, a na drugie danie zapiekanka z serem, tak najedzeni idziemy spać, bo rano trzeba wracać na lotnisko :/ a drogi powrotnej trochę nam zostało.
Rano raczymy się śniadankiem, żegnamy rewelacyjne schronisku i ruszamy w górę. Widać, że w nocy był przymrozek, trawa jest trochę oszroniona, ale to ponad 2500 m npm, więc wszystko może się zdarzyć. Po drodze żegnamy się z konisiem, którego dokarmiamy chlebem. Przez pewien czas koniś postanowił iść za nami, ale że nie mieliśmy już chleba to jednak nas olał, i zaczął raczyć się smaczną soczystą trawa wokół potoku. My wspinamy się na przełęcz pod szczytem Cresta Nera w akompaniamencie wodospadu, który jest nisko pod nami 🙂 Wychodzimy z cienia, zaczyna się robić ciepło, widok na przełęczy rewelacja, zaczynamy schodzić w dół, z oddali poznaję masyw Mount Blanc, tak przy okazji pytam miejscowych o szczyt, a że trafiliśmy na bardzo sympatycznych Włochów, to panowie przedstawiają nam całą panoramę od Mont Blanc do uwaga Matterhornu, tego się nie spodziewałem, rewelacja, stoimy nad jeziorem Chamole i podziwiamy panoramę z top górami Europy, czad 🙂
No nic trzeba iść dalej, mijamy jezioro tym razem bez tłumów, po drodze spotykamy biegaczy i … stado krów 🙂 Krowy i widok na Blanc`a rewelacja.
Wyciąg krzesełkowy dopiero startuje, na górze nikogo nie ma, ruszamy do pobliskiej knajpki La Baraka i raczymy się rewelacyjną włoską kawą podziwiając Mont Blanc, czas leci nieubłaganie, ruszamy do kolejki, by przez 15 minut lekko zmarznąć 🙂 Na dole już trochę cieplej, teraz druga część powrotu, tym razem kolejka gondolowa do Aosty, ok. 20 minut i jesteśmy na dole. Tu już jest rewelacyjnie ciepło.
Ruszamy na stację kolejową, pociąg ma odjeżdżać za 20 minut, nawet już stoi na peronie. Chwilkę czekamy i ruszamy do miejscowości Ivrea, gdzie mamy przesiadkę, mimo lekkiego opóźnienia wszystko jest ok i kolejnym pociągiem ruszamy do Turynu. Po drodze mijamy tunele, elektrownie wodne, rzeki z wodą koloru niebiesko-szarego, ogólnie bardzo fajny krajobraz do podróżowania.
Jesteśmy na dworcu w Turynie, teraz trzeba ustalić, gdzie zatrzymują się autobusy na lotnisko, co przychodzi nam bardzo łatwo bo z daleka wypatrzyliśmy jeden z nich, tak przy okazji pod samym nosem mamy Decathlon, więc ruszamy na małe zakupy. Pierwsze zaskoczenie jest taniej niż w Polsce, drugie zaskoczenie sprzęt, który tam jest wygląda na taki, który nie idzie na wschodnią Europę, metki po francusku/włosku/hiszpańsku/angielsku hmm trochę to smutne, robimy drobne zakupy i ruszamy na podbój 🙂 Turynu, tzn. znajdujemy lokalną knajpkę i delektujemy się kawą , kumpel sugeruje mi jeszcze abym zobaczył stadion Juventusu, może i uda się trafić Cristiano Ronaldo, ale jakoś odległość po prostce 6,5 kilometra plus czas jaki nam został nas zniechęca.
Kawa wypita, ruszamy na autobus, aby po 45 minutach znaleźć się na lotnisku, powrót bez żadnych niespodzianek, Włochy jak zwykle rewelacja.
Trochę praktycznych rad:
– bilet Kraków – Turyn – Kraków – 236 zł (dwa bilety tam i powrót czyli 118 zł osoba),
– autobus lotnisko w Turynie – centrum miasta – 6,50 (powrót tyle samo)
– Flixbus Turyn – Aosta – 22,99 zł osoba plus 7 zł za miejsce premium 😛
– kolejka gondolowa z Aosty do miejscowości Pila – 4,5 euro osoba,
– wyciąg krzesełkowy Pila – Chamole – 8 euro osoba ( cenę chyba generują rowerzyści),
– nocleg Rifugio Arbolle – 50 euro dzień od osoby z wyżywieniem (śniadanie i obiadokolacja)
– pociąg Aosta – Ivrea – Turyn – 9,45 euro
Link do punktów, które odwiedziliśmy pod >MapsMe< (plik spakowany)