… czyli miś, miś, miś 🙂
To już nasz drugi wypad, do tego tak mało docenianego kraju, za pierwszym razem pojechaliśmy zdobyć najwyższy szczyt Moldoveanu, a teraz poszliśmy w góry Bucegi, gdzie planem było zdobycie najwyższego szczytu tego pasma, Omu 2507 m npm, a następnie zejścia do Zarnesti, gdzie chcieliśmy odwiedzić Sanktuarium Niedźwiedzi, na które mieliśmy dużą chrapkę już przy pierwszym wyjeździe. Plan ambitny bo trasa około 70 km, czasu mieliśmy sporo, bo cały siedmiodniowy urlop przeznaczyliśmy na Rumunię. Na tą mini wyprawę wybrały się z nami Kasia i Wiola, które znają nasze poczucie humoru i nietypowy czasem sposób podróżowania 😛
Nasza przygoda rozpoczęła się z dworca kolejowego w Katowicach, gdzie pociągiem dojechaliśmy do Wiednia, skąd po dwugodzinnym opóźnieniu udało nam się dolecieć Wizzairem do Bukaresztu, stolicy Rumunii. Bukareszt zbyt ładną stolicą nie jest tym bardziej, że nocleg spędzamy niedaleko dworca Gara de Nord w powiedzmy to niezbyt urokliwej dzielnicy, jak i niezbyt eleganckim hoteliku, ale za te pieniądze i odległość od dworca można wszystko 🙂
Po zameldowaniu ruszamy na rekonesans aby coś zjeść. Z racji późnej pory, szanse na restaurację zmalały prawie do zera. Mimo tego, gdzieś pomiędzy sexshopami i kasynami trafiamy na budkę z kebsem, a kawałek dalej na całodobowy sklep spożywczy, gdzie kupujemy po butelce 0,7l piwa Ursus, które dobrze pamiętaliśmy z ostatniego wyjazdu. Tak zaopatrzeni ruszamy do miejscowego parku, gdzie w spokoju likwidujemy nasze sprawunki, nawet nie interesowała się nami miejscowa Policja, za to niektóre panie lekkich obyczajów już jak najbardziej 🙂 porozmawialiśmy o obecnie ciężkiej sytuacji. Mimo bariery językowej, konwersacja minęła w bardzo sympatycznym tonie 🙂
Zmęczeni ruszamy do swoich pokoi, my akurat mieliśmy klimatyzację, to i spało się znośnie, mimo widoku na coś w rodzaju składziku złomu było ok. Koleżanki nie miały takiego luksusu, spały przy otwartym oknie, a wczesnym rankiem zgiełk z ulicy nie pozwolił im już odpoczywać, ale to jedyny i ostatni taki nocleg, później było już tylko lepiej.
Ranek przywitał nas wyprawą do restauracji sieci La Placinte, gdzie pierwsza miejscówka okazała się nieczynna, ale za to druga była już w najlepszym porządku. Zjedliśmy praktycznie wczesny obiad, a co do samej sieci, to La Placinte, działa na terenie Rumunii i Mołdawii, serwuje kuchnie tych krajów, którą bardzo lubię i jak jest okazja dość często się tam stołujemy 🙂
Po małej wyżerce metrem dojeżdżamy z powrotem do Gare de Nord, gdzie w automacie biletowym zakupiłem bilety dla całej naszej czwórki. Automat bardzo intuicyjny w dwóch językach angielskim i rumuńskim, wszystko sprawnie i szybko. Warto też mieć zainstalowaną apkę w telefonie (android) CFR Calatori, gdzie w łatwy sposób znajdziemy odpowiednie połączenie oraz kupimy bilety.
Nasza cała przygoda zaczynała się w uroczej miejscowości Sinaia (czyt. sinaja), gdzie mieliśmy wynajęty apartament z widokiem na góry Bucegi i przemiłą właścicielką, zaskoczoną tym, że jeden facet podróżuje z trzema kobietami 😛 Szybko się wypakowaliśmy, dziewczyny zaanektowały nam lepszą sypialnię twierdząc, że tam gdzie zostawiłem plecak to jest moja i Bożenki, no cóż co mogłem zrobić zostaliśmy w tej, gdzie bliżej miał nas miś do odwiedzenia 😛 Jak to zawsze bywa w nowych miejscach, musiało nas postraszyć, a raczej Kasię, której co chwilę znikały zupki w kubkach, raz były raz ich nie było. Może to miś podkradał? Nie wiem, ale ona zwalała winę na mnie 😛
Na lekko ruszamy pozwiedzać miasteczko i dokonać małych zakupów, gdyż w następny dzień idziemy na naszą mini wyprawę. Na dobry początek odwiedziliśmy w pobliżu knajpkę „Bar 33”, gdzie oprócz miejscowego piwka Ciuc, skusiłem się na fikuśnie podaną palinkę. Po krótkiej libacji ruszamy do restauracji w stylu bufetu samoobsługowego, gdzie standardowo objadamy się rumuńskimi specjałami, a ja pałaszuję „ciorba de burta” czyli tamtejsze flaczki. Trzeba dodać tak w kwestii wyjaśnienia, iż w języku rumuńskim ciorba znaczy zupa.
Pełni energii wpadamy do pobliskiego marketu na zakupy, gdzie odkrywamy miejscową brandy o nazwie Alexandrion, marka ta towarzyszy nam do końca naszej podróży 🙂 Zostaje jeszcze zakup paliwa do kuchenki w tym przypadku benzyna na pobliskiej stacji, gdzie Pani z obsługi uparła się, iż moja butelka jest z plastiku, a do plastiku nie można nalewać paliwa. Plastik jednak okazał się metalem i przygoda z tankowaniem zakończyła się pełnym sukcesem. 🙂 Obładowani sprawunkami ruszamy do naszej bazy, aby pokosztować świeżo zakupioną brandy, która oczywiście jak wszystko w Rumunii jest wyborna. Kasi dalej znikają i pojawiają się zupki. Z jakiego powodu? Dalej nie wiemy 🙂
Treking planujemy do późnego wieczoru, dyskutując o trasie przy krzepiącym trunku, noc minęła bez niespodzianek, wszystkie zupy się znalazły, a my po śniadaniu ruszyliśmy na szlak.
Teoretycznie mieliśmy pójść szlakiem niebieskim, który zaprowadzić nas miał do schroniska. Początkowo ruszamy asfaltem klucząc uliczkami miasteczka. Z prawej strony mijamy drogę w kierunku zamku, który później poleca nam Lidzia w Zarnesti, my jednak idziemy wyżej i tak dochodzimy do małej zapory z wodospadem, po drodze jeszcze zahaczamy o kawiarnie w miejscowym hotelu, bo jak to tak zacząć dzień bez kawy 🙂 Trasa pnie się w górę i tak trafiamy do punktu widokowego Stancile Franz Josef. Na widokową skałę pną się schody. Zostawiamy nasze plecaki na dole i dalej ruszamy na lekko. Widok jaki rozpościera się z platformy jest rewelacyjny, do tego stopnia, że z radości Kasia zaczęła nosić mnie „na barana” 🙂
Natchnieni świetnym widokiem ruszamy dalej, do schroniska Poiana Stanii, gdzie zaliczamy pierwsze zdziwienie. Dookoła schroniska płot pod napięciem, a kawałek dalej ostrzeżenie o szwendających się misiach. Drugie zdziwienie to zamknięte schronisko a już przecież czerwiec, niby mamy sezon, ale schronisko jednak nieczynne. Po drodze spotykamy pierwszą osobę, miejscowa dziewczyna idzie z nami mimo, że nie nawiązaliśmy bliższego kontaktu, stara się nie oddalać zbytnio od nas, co raczej ma powiązania z tym, iż miły ursu (po rumuńsku niedźwiedź) szybciej zainteresuje się jedną osobą, niż radośnie brykającą pięcioosobową czeladką. Po drodze trafiamy na ręcznie zapisaną tabliczkę, która po tłumaczeniu translatorem mniej więcej informuje nas, iż w tym rejonie możemy spotkać niedźwiedzia, który nas wychędoży 😛 No cóż robi się ciekawie. Jak na razie ciągle jesteśmy w lesie, schronisko znajduje się na dużej polanie, co by wskazywało na to, iż misie w tym rejonie lubią też odpoczywać. Trasa znowu mocno zaczyna iść w górę, aż wychodzimy z lasu i trafiamy na następne miejsce widokowe. Tu akurat mamy stolik i ławeczki. Siadamy, zjadamy drugie późne śniadanie i delektujemy się świetnymi widokami do czasu, gdy dostaje na telefon alert RCB, że w pobliżu jest niedźwiedź. Do tego sygnał alertu brzmi niczym z filmów SF o ciężkim uszkodzeniu kadłuba statku 🙂 Włączyła się nam lekka panika, ale alert gdzieś zniknął, a misia i tak widać nie było. Kombinujemy czy to takie sprytne i informuje nas naprawdę na podstawie nadajników jakie zawieszono niedźwiadkom, czy raczej na podstawie informacji turystów. Ja szukam aplikacji, która to wysyła, ale wiadomość „push” już dawno zniknęła.
Ruszamy dalej, bo cholera wie czy za ścianą lasu coś na nas się nie czai, wyżej już skały więc szansa na spotkanie dużo niższa, a naszym celem jest jedyne otwarte schronisko na naszym szlaku Cabana Piatra Arsa, po drodze zaliczamy nasz pierwszy szczyt Pintenul Pietrei Arsa 1962 m npm ze świetnymi widokami z jego wierzchołka.
Idąc już kosodrzewiną dochodzimy do schroniska, gdzie zamawiamy zasłużony obiad, a obsługa sugeruje nam abyśmy zostali u nich na noc. Trochę za wcześnie na popas, więc dziękujemy i ruszamy dalej w kierunku następnego schroniska Contonul Schiel. Po około 20 minutach marszu wyłania nam się budynek z niesamowitą panoramą w kierunku miejscowości Busteni. Schronisko opuszczone, wewnątrz zawalona podłoga, ot świetne miejsce na odpoczynek i delektowanie się widokami.
Trzeba zauważyć, iż po drodze nie ma zbyt wiele cieków wodnych i warto zaopatrzyć się w większą jej ilość (ale bez przesady). Kierujemy się do schroniska Cabana Caraiman na ponad 2025 m npm, gdzie zamierzamy zostać. Według mapy ma płynąć tam rzeka, a z rozmowy w poprzednim schronisku już wiemy, iż jest ono nieczynne. Mamy namioty i cały ekwipunek więc nie jest to dla nas straszne, alertów o niedźwiedziach też już nie ma, do tego krajobraz raczej alpejski i niezbyt przyjazdy tym dużym ssakom. Schronisko usytuowane jest obok kolejki linowej, ciągnącej się z miejscowości Busteni do Schroniska Babele. Trasa się wypłaszcza, przechodzimy pod kolejką a w oddali słychać szum, coś w rodzaju szumu wody, ale może też być to wiatr, który „gra” na linach kolejki. Po drodze jeszcze walczymy w „lesie kosodrzewiny” i tak docieramy do rzeki. Dziewczyny wpadły na pomysł aby pomorsować, ale skończyło się tylko na pomyśle. Jeszcze dobrze nie dochodzimy do schronu, a Wiola już planuje, gdzie będzie miała rozbity namiot. Skała znajdująca się za schroniskiem robi wrażenie, a widok z niej jeszcze większe, świetne miejsce ale w pobliżu trochę dużo krzyży, więc finalnie namioty rozbijamy przy budynku. Ja z Bożenką nawet w budynku, czyli na mieszczącym się tam tarasie. Jest cudnie, mamy wodę, rozbite namioty, prowizoryczny stół, no to robimy kolację. W trakcie posiłku Kasia wysuwa teorię, iż te wszystkie krzyże to ofiary hasającego w tym rejonie niedźwiedzia, ale finalnie okazuje się, że to punkty upamiętniające osoby, które tragicznie zginęły w górach, tak więc jej teoria nie ma nic wspólnego z ich mogiłami.
Słońce zachodzi dość szybko, a my pojedzeni kładziemy się spać. Wiola ostrzega, że temperatura może spać poniżej zera, ale jakoś tak wydaje mi się, że jest ciepło i śpiwór rozpinam używając go jak kołdry. Budzę się około północy jak to zwykle bywa na wyjazdach, jest mi bardzo zimno, cały się trzęsę. Szybciutko zapinam śpiwór zakładam na niego pokrowiec na plecaki, ubieram bluzę, dodatkowe spodnie i w komforcie cieplnym dosypiam do rana. Dziewczyny też miały przygody temperaturowe, a Kasi chyba się przyśniło, że miś chodzi koło jej namiotu, bo mówiła, że coś tam w nocy słyszała 🙂 Może to ten co zabierał jej zupy w Sinaia ? 🙂 Mi z Wiolą udało się wstać wcześniej, aby zobaczyć wschód słońca, ale góra Caraiman przy której spaliśmy dość skutecznie zasłaniała nam wstające słońce, mimo to kompozycja barw na niebie robiła wrażenie.
Najedzeni zwijamy namioty. Okazuje się, że we wtorek kolejka linowa nie działa i jest to dzień serwisowy, za to mamy przyjemność obserwować obsługę jak wisi na słupach i coś tam naprawia 🙂 Nasza trasa wiedzie przez punkt widokowy znajdujący się na górze Caraiman 2384 m npm, jest to wielki krzyż Crucea Eroilor de pe Muntele Caraiman upamiętniający rumuńskich bohaterów pierwszej wojny światowej, sam krzyż jest naprawdę imponujący ma ponad 39 metrów wysokości, a z tego miejsca rozpościera się niesamowity widok na okolicę, ale o tym później.
Spakowani ruszamy na szlak, który zapowiada się ciekawie, gdyż do skały mamy przybitą tabliczkę z informacją o dużej skali trudności. Trasa niezwykle widokowa, do tego stopnia, że stracilibyśmy jeden z plecaków, który miał chęć wpaść w przepaść 🙂 Tak naprawdę jedynym trudnym miejscem była łacha śniegu, którą musieliśmy przejść bardzo ostrożnie aby nie spaść w dół, ale to tylko tyle. Fajnie widać w dole schronisko, gdzie nocowaliśmy, a szczególnie skałę na której się znajdowało, plus wodospad jaki tworzyła przy nim rzeka 🙂 Za chwilę zza skały wyłania się wielki krzyż, o którym wspomniałem, budowla jest naprawdę imponująca. Postanawiamy zrobić sobie krótki popas i napić się kawy i herbaty, do tego widoki na dolinę są naprawdę świetne i jak na razie pogoda nam dopisuje, nad nią akurat czuwa nasza znajoma Sylwia, która już wcześniej zaklinała nam pogodę we Włoszech 🙂
Naszym następnym celem jest schronisko Cabana Babele, szlak bardzo fajny praktycznie płasko, po drodze mijamy tylko łachy śniegu, na których nasze buty dają sobie spokojnie radę. Tak docieramy do wspomnianego schroniska, po drodze ratując naszymi kijkami dziewczynę w butach do biegania, dopiero kijki pomogły jej przejść jedną z łach śnieżnych 🙂
Teraz niespodzianka, bo schronisko nieczynne. Nie działa kolejka to automatycznie schronisko również. No cóż, obiad robimy z naszych zapasów, mnie zaczyna powoli niepokoić ilość paliwa w butelce, ale o tym później. Przy schronisku mamy ciekawe formy skalne, nawiązujące m.in. do egipskiego Sphinxa, ale nas specjalnie nie ujęły po tym co wcześniej widzieliśmy na szlaku. W trakcie posiłku trochę modyfikujemy trasę i idziemy bezpośrednio na najwyższy szczyt gór Bucegi, Omu. Dalej zamierzamy dojść do miasta Bran, cała trasa to około 19 kilometrów, nie wydaje się jakoś specjalnie trudna, właśnie – nie wydaje się 🙂
Szlak od schroniska pnie się powoli w górę, mijamy po lewej stronie chatkę ratowników górskich, jeden z nich odradza nam trasę do Bran twierdząc, że jest długa, a samo wyjście na szczyt Omu ma być zamknięte/zatarasowane, a i oczywiście najwyżej położone schronisko w Rumunii również nie działa 🙂 Jakoś tym nie przeraziliśmy się i poszliśmy dalej, turyści za nami z Wielkiej Brytanii zrezygnowali z dalszej wędrówki, a my po nich przejęliśmy dwa sympatyczne psy w tym jeden z nich szedł z nami, aż do Bran, finalnie został nazwany „Ryjkiem” i pilnował nas przed niedźwiedziami 🙂
Trasa niezbyt wymagająca, po drodze spotykamy wesołą ekipę z Izraela, która namawia nas na nocleg w schronisku pod szczytem Omu, ale nasza trasa przebiega trochę inaczej, a dzięki nim trochę nabrałem wigoru, bo ratownik nastawił mnie dość negatywnie do odcinka, który chcieliśmy przejść. Jedyną trudnością było podejście po łasze śnieżnej na sam szczyt, ale w skali 1-10 to tak maks 2, nic specjalnego, w międzyczasie „Ryjek” udając umierającego, wyjadał zapasy kabanosów Wioli i raczył się naszą wodą 😛
Omu 2507m npm czyli najwyższy szczyt gór Bucegi zdobyliśmy w chmurach i mgle ale i tak było super, na szczycie jest budynek stacji meteo, oraz schronisko, które zgodnie z taką Rumuńską tradycją oczywiście było zamknięte, nie przeszkadzało nam to dobrze się bawić, do tego znalazłem schronisko, które teoretycznie wyglądało na otwarte i miało być jakieś sześć kilometrów od miasteczka Bran. Na szczycie też dowiedzieliśmy się od wspomnianej wcześniej ekipy, iż w Bran znajduje się jeden ze zamków Drakuli. Spoko, trzeba się zbierać bo schronisko Refugiu Salvamont jest jakieś niecałe 10 km od nas. Obliczyłem, że tak około 22:00 tam dojdziemy, ale nie wziąłem pod uwagę tego, iż trzeba pokonać 1600 metrów w dół.
Trasa początkowo bajeczna, świetne widoki, aż do momentu karkołomnych zejść, okraszonych miejscami łachami śniegu. Ryjek nam dzielnie towarzyszył, zatrzymując się i obserwując bacznie okolicę. Chwilę odpoczynku mieliśmy na bardzo krótkich płaskich odcinkach, aby znowu bardzo szybko tracić wysokość, przeczołgując się pod zawalonymi drzewami, oraz innymi skalnymi przeszkodami. Zachód słońca złapał nas jakiś kilometr przed schroniskiem, co pozwoliło nam w miarę bezpiecznie poruszać się bez latarek. Najgorsze jest to, iż na całej trasie zero wody, gdzieś w oddali słychać potok, ale zejście do niego raczej byłoby hardcorowe. Jakieś 300 metrów przed samym schroniskiem zatrzymujemy się aby trochę odsapnąć, ja doładowuje baterie w komórce, nawet nasz Terminator trekingowy Wiola postanawia sobie usiąść. Zgadnijcie czy schronisko jest otwarte? Oczywiście, że nie 🙂 No cóż obok płynie strumyk, mamy wodę, jest płasko rozbijamy namioty i biesiadujemy pod znajdującą się w pobliżu wiatą. Butelka z paliwem, która wydawała mi się pod schroniskiem Babele podejrzanie lekka, dała o sobie znać i nie mamy czym zagrzać wody. No cóż trzeba sobie radzić, w ruch poszedł suchy prowiant, słodycze i czysta górska woda 🙂 plus Ryjek podjadał kabanosy od Wioli 🙂
Padnięci kładziemy się w namiotach, noc cieplejsza bo śpimy dużo niżej, a Ryjek pilnuje nam namiotów, więc czujemy się dużo bardziej bezpieczni.
Rano zero niespodzianek, mamy sześć kilometrów do Bran, Ryjek wyjątkowo wypoczęty aktywnie pomaga nam się pakować zjadając resztki kabanosów. Do miasteczka prowadzi gruntowa droga, która z czasem zmienia się w asfaltową, po drodze mijamy sklep, gdzie dożywiamy siebie i Ryjka. Raczymy się smacznym piwkiem, ja rezerwuje nam nocleg niedaleko zamku Drakuli 🙂 ruszamy dalej, aby przed samym centrum miasteczka zahaczyć o lokalną restaurację Bulzu Branului, gdzie zjadamy pyszny obiad, Ryjek najedzony śpi pod stolikiem. Tu kończy się nasza przygoda z Ryjkiem, bo jak to czasem bywa psy mają swoje psie sprawy i piesełek nie odprowadza nas do miejsca naszego noclegu.
Dziś praktycznie dzień zero, trasy mieliśmy sześć kilometrów, więc nie dużo. Chwila relaksu w pokojach i ruszamy zobaczyć Zamek Drakuli, całe miasteczko kręci się wokół tego zamku, przed wejściem jarmark niczym nasze odpusty, gdzie można kupić praktycznie wszystko co związane jest z turystycznymi gadżetami. Zamek jak zamek, po przejściu trasy z Sinaia to raczej nie robił na nas wrażenia, ale będąc w Bran trzeba go było odwiedzić, jak ktoś chce dowiedzieć się coś więcej to odsyłam do Wikipedii. Zamek świetnie wyglądał oświetlony nocą, patrzyliśmy na niego z zachwytem z tarasu miejsca, gdzie spaliśmy i gdzie zaopatrzeni w butelkę Alexandriona dyskutowaliśmy o naszej wyprawie. Został nam ostatni odcinek, mi i Bożence już znany czyli trasa z Bran do Zarnesti, do tego jeszcze wchodziła wizyta w Sanktuarium Niedźwiedzi. Wszystko wskazuje na to, że nasza wyprawa zostanie zrealizowana w stu procentach.
Po śniadaniu bez niespodzianek ruszamy na ostatni etap naszego trekingu. Trasa do Zarnesti pnie się mocno do góry, nabieramy dość szybko wysokości, aż dochodzimy do szczytu Magura Mare 1375 m npm. Pogoda zaczynam nam robić psikusy, trochę grzmi, trochę pada, do tego stopnia, że ubraliśmy peleryny 🙂 Tuż za szczytem mamy punkt widokowy, gdzie robimy sobie dłuższy piknik korzystając z chwili dobrej pogody, patrząc na pasmo Piatra Craiului, ale to co dobre lubi się szybko kończyć i od strony szczytu Omu zbliża się do nas deszczowa chmura. Schodzimy w dół poprzez dużą polanę i kierujemy się na szczyt Prislopului 1299 m npm, po drodze trafiamy na górską chatę w której pięć lat temu z Bożenką przeczekaliśmy burzę zbierając deszczówkę na kawę 🙂 Za szczytem odbijamy w alternatywną trasę dojścia do Zarnesti, którą kiedyś już wracałem. Trasa jak trasa do pewnego momentu była ok, aż nagle w strugach deszczu zaczęliśmy schodzić bardzo stromo w dół, finalnie się poślizgnąłem i wpakowałem w pokrzywy 🙂 Jakoś trasa mi nie pasowała, bo nie pamiętam abyśmy tak szli, zerkam na gps no tak. Zdążyłem jeszcze krzyknąć do Bożenki i skręciłem w las, gdzie czekała na mnie ścieżka bez ekstremalnego nachylenia, Bożenka dotarła do mnie, a Wiola z Kaśką poszły alternatywną trasą, finalnie spotkaliśmy się w Zarnesti w Pensiunea Kyfana u Lidzi. My dodatkowo na trasie zaliczyliśmy kupy misia i zgniecioną trawę tak jakby tam niedawno przechodził (pięć lat temu były w tym rejonie tylko kupy). Lekko przemoczeni zaokrętowaliśmy się w pokojach, szybka zmiana ciuchów i ruszamy na jakiś obiad do centrum. Na przeciwko kościoła jest knajpa a la bistro, dobre jedzenie w przystępnych cenach. Zahaczamy jeszcze o kawiarnie, a wieczorem zostaliśmy poczęstowani palinką i dograliśmy transport do Sanktuarium Misiów na następny dzień.
Następnego dnia po śniadaniu o godzinie 9:30 jedziemy zamówioną wcześniej taksówką oglądać misie, Sanktuarium jest otwarte od godziny 10:00. Bilety kupuje się online, grupa nie jest większa niż 40 osób. Co do samego Sanktuarium, polecam zapoznać się z jego historią na stronie, w skrócie powiem tylko, iż przebywające tam misie są po przejściach, pochodzą z cyrków, restauracji, gdzie były przetrzymywane w ciasnych klatkach (jedną taką można zobaczyć w trakcie wizyty). Na starcie oglądamy film, który nawiązuje do powstania Sanktuarium i … w sumie nie będę zdradzał, ale mnie dużego faceta trochę ten film kopnął. Sama trasa trwa około godziny, skorelowana jest z karmieniem niedźwiedzi, więc na 100 % spotkamy kilka z nich i usłyszymy ich smutną historię nim znalazły się w tym miejscu. Warto sobie też podejrzeć wcześniej kamerkę online >bezpośredni link< skierowaną na sadzawkę w której bardzo często kąpią się zwierzaki 🙂
Godzina szybko minęła, wracamy do Lidzi, zabieramy nasz ekwipunek i ruszamy na autobus do Brasova, pomysł był zostać w tym mieście na ostatnią noc, ale mi coś tam nie pasowało i wybrałem Busteni, gdzie dostaliśmy się pociągiem z Brasova, było to strzałem w dziesiątkę. Górska spokojna miejscowość, do tego mieliśmy apartament jak dla pierwszego sekretarza partii, czyli cały w boazerii 🙂 Lokalna knajpka, gdzie zjedliśmy obiad, później market i oczywiście butelka Alexandriona na wieczór, a wieczorem po degustacji z Bożenką wyszliśmy na miasto, kupić bilety kolejowe i poszwendać się bez celu w akompaniamencie alertu RCB o misiu wałęsającym się po ulicach tego miasteczka 🙂 uznaliśmy, iż konfrontacja z niedźwiedziem może przyczynić się do licznych kłopotów, więc wróciliśmy do naszego apartamentu.
Powrót w sumie bez niespodzianek, tzn. z jedną oczywiście samolot opóźniony ponad godzinę co uniemożliwiło nam zdążenie na wcześniejszy pociąg, ale bezproblemowo dojechaliśmy Flixbusem do Katowic, skąd porozjeżdżaliśmy się do domów.
Tak kończy się nasza tygodniowa rumuńska przygoda, gdzie nasz plan zrealizowaliśmy w 100 % co powiem szczerze rzadko się zdarza. Trasa zaliczona, odwiedziliśmy Sanktuarium do tego w bonusie jeszcze zwiedziliśmy Zamek Drakuli w Bran, a przy okazji zdobyliśmy kolejny w naszym przypadku już trzeci szczyt do Korony Gór Rumunii 🙂
Przydatne linki:
Bukareszt – Hotel Sir Gara de Nord
Sinaia – Casa de Vacanta Razvan si Andrei
Bran – The Guesthouse
Zarnesti – Pensiunea Kyfana
Strona z rozkładem jazdy kolei rumuńskich – >link<