... czyli podróże małe i duże ...

Andora 2018

… Pico de Coma Pedrosa i majowa śnieżyca 🙂

Andora - widok z Pico de Coma Pedrosa

Szlaki Andory GPS:  3D Pico de Coma Pedrosa  2D   Pico de Coma Pedrosa

Zaczęło się jak zawsze od biletów lotniczych … tym razem do Barcelony a skończyło na pomyśle zdobycia najwyższego szczytu Andory 🙂 w końcu to nie tak daleko a komunikacja autobusowa pomiędzy Hiszpanią a Andorą jest rewelacyjna 🙂 Naszą Majówkę rozpoczęliśmy z małym poślizgiem bo 7 maja 2018r. W Barcelonie byliśmy około 21:00 a że nocleg mieliśmy w pobliskim hotelu to z lotniska poszliśmy tam pieszo przedzierając się najpierw przez parkingi i główną drogę dojazdową do lotniska by dotrzeć do mniej uczęszczanej drogi prowadzącej do najbliższego osiedla. Całą trasę towarzyszyło nam kumkanie żab i inne dziwne odgłosy z przydrożnego rowu, jak się okazało opanowanego przez liczną szczurzą rodzinę 😛 GPS szybko doprowadził nas do hotelu i mogliśmy wreszcie zdjąć plecaki. Za oknami cały czas rozbrzmiewało kumkanie żab i nawet dobrze się przy tym spało. Rano musieliśmy wrócić na lotnisko bo z przystanku przed lotniskiem miał nas odebrać autobus do Andory i co najważniejsze miał nas wysadzić pod samym hotelem w Arinsal. Tym razem pojechaliśmy metrem i mieliśmy spory zapas czasu przed odjazdem. Czas przejazdu do Andory wynosił około 4 godzin a przejazd przez granicę to była tylko formalność, autobus zatrzymał się po czym kiwnięciem ręką pogranicznik dał znać kierowcy żeby jechał dalej.

W stolicy Andory la Vella część osób wysiadła a my mieliśmy jeszcze przed sobą jakieś 15km drogi do celu. Arinsal to narciarski kurort tętniący życiem w sezonie a że sezon na narty już się skończył to miejscowość się prawie całkowicie wyludniła, nawet punkty informacji turystycznej przez cały okres naszego pobytu były pozamykane. Po zameldowaniu się w hotelu Coma Pedrosa zrobiliśmy małe rozeznanie po okolicy i zaopatrzyliśmy się w jakieś produkty spożywcze bo niestety nie udało nam się znaleźć żadnej otwartej pizzerii czy kebaba. Główna droga tylko na chwilę zrobiła się ruchliwa bo przejechało nią kolejno 7 Ferrari. Dostroiliśmy się już chyba do miasteczka bo równie leniwie spędziliśmy całe popołudnie i dopiero koło 18:00 wybraliśmy się poszukać szlaku, którym następnego dnia planowaliśmy pójść w góry, na początek postanowiliśmy dojść do 2000m n.p.m.. Sama trasa nie zajęła nam dużo czasu ale przystanki przy napotkanych kamiennych chatkach i podziwianie widoków już tak 😛 Dużym plusem okazało się to, że do 21:00 mieliśmy jeszcze całkiem jasno tak więc trasy Marcin mógł nam planować z rozmachem 😛 Za naszym Hotelem przepływał górski potok więc dla odmiany do snu zamiast „żabińca” mieliśmy „szumisia” 😛

Rano nie chciało mi się wstawać ale ostatecznie Marcin wyciągnął mnie na śniadanie, potem na szybkie zakupy w spożywczaku a tuż po 10:00 byliśmy już na szlaku, tym samym, którym dzień wcześniej doszliśmy do wysokości 2000m n.p.m. Trasa mijała nam na tym odcinku nadzwyczaj szybko do tego mieliśmy ładną słoneczną pogodę do robienia zdjęć bo dzień wcześniej niebo było trochę zachmurzone i strasznie narzekałam, że mi żadne zdjęcie ładnie nie wyjdzie. Od Arinsal szliśmy ścieżką „Cami de Percanela” a dalej „Les Fonts- Pla de l’ Estany”. Przy ostatnich zabudowaniach zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i wygrzewaliśmy się w słońcu. Obok nas wygrzewały się jeszcze jaszczurki a te co bardziej ciekawskie podchodziły bliżej żeby się nam przyjrzeć 😛 Mimo ogarniającego nas lenistwa ruszyliśmy dalej w górę tym razem szlakiem „Clot del Cavall”. Jakoś od 2200m n.p.m na szlaku pojawił się śnieg i wszelkie oznaczenia trasy stały się fikcją. Marcin nawigował się dalej przy pomocy komórki i GPS a ja szłam sobie w ślad za nim omijając tylko te miejsca, w których śnieg pod nim się zapadł. Raz na jakiś czas trafialiśmy jeszcze na fragmenty skał i trawy ale im bliżej szczytów tym więcej mieliśmy śniegu a do tego robiło się coraz bardziej stromo. Nawigacja w tych warunkach szła nam całkiem dobrze bo natrafiliśmy nawet na wystający spod śniegu czubek szlakowskazu. Przełęcz pomiędzy szczytami jakie planowaliśmy zdobyć mieliśmy już w zasięgu wzroku, musieliśmy tylko ustalić czy iść zgodnie ze śladem GPS czy po swojemu licząc na łatwiejsze podejście.

Ostatecznie zaufaliśmy jednak wyznaczonej ścieżce, w końcu ktoś musiał ją przemyśleć zanim wytyczył. Najpierw czekał nas trawers do zbocza przed nami a potem już tylko stromo pod górkę. Dobrze, że mieliśmy kijki bo śnieg, który osuwał się nam spod butów toczył się radośnie w dół tworząc niewielkie kule poniżej, później nie było lepiej bo pięliśmy się ostro pod górkę a co jakiś czas czekała nas niespodzianka i wpadaliśmy głębiej w śnieg, Marcin raz nawet nie umiał przez chwilę wydostać się ze śniegu bo wpadł po same uda. Na szczęście za tym fragmentem było już w miarę spokojne podejście do przełęczy pomiędzy szczytami. Zanim jednak poszliśmy dalej postanowiliśmy znowu zrobić sobie chwilę przerwy tym bardziej, że trafił nam się fragment szlaku bez śniegu. Podejście jakie mieliśmy za sobą skłoniło nas do refleksji co by było gdyby … i postanowiliśmy jednak założyć już raki a w zasadzie ich minimalistyczną wersję. Szło się w nich łatwiej po zbitym śniegu pod górkę ale też nie mieliśmy tam już tak eksponowanego podejścia jak to wcześniejsze. W pewnym momencie zdziwiło mnie, że Marcin schodzi w bok do fragmentu zbocza pozbawionego śniegu po chwili wrócił uradowany, że uratował pająka, którego wiatr zwiał na śnieg 🙂 i przez to automatycznie został pajęczym bohaterem, o którym długo jeszcze będą opowiadać kolejne pajęcze pokolenia 😛 Chwilę potem teren zaczął nam się wypłaszczać i pozostało tylko na podstawie GPS ustalić czy już jesteśmy na Pic del Clot del Cavall 2637m n.p.m. czy też będziemy na nim dopiero za chwilę. Na szczycie oczywiście chwila zadumy oraz zdjęcia. W optymistycznej wersji Marcin miał w planach jeszcze wdrapać się na górkę, którą widzieliśmy hen hen na wprost ale widząc wokół sam śnieg nie chciało nam się już tam przedzierać. Zeszliśmy z powrotem do przełęczy i poszliśmy w przeciwnym kierunku na ciut niższy Pic de Percanela 2549m n.p.m. Tam już przynajmniej był wbity między skały jakiś pachołek i nie musieliśmy się zbyt długo zastanawiać czy jesteśmy już na szczycie czy też nie. Zejść postanowiliśmy już inną trasą i o ile w trasie na szczyt ciężko nam było znaleźć ścieżkę to w drodze powrotnej było już o wiele gorzej, do tego łatwiej było zakopać się w śniegu a pod nim też czekały nas różne niespodzianki, głazy, kosodrzewina a pod nią głazy albo pusta przestrzeń między głazami. Trasa była mniej widokowa, częściej też gubiliśmy szlak i musieliśmy kombinować przy pomocy GPS, gdzie dalej go szukać. Jakoś jednak zeszliśmy do pasterskich zabudowań przy których kilka godzin wcześniej wygrzewaliśmy się na słońcu z jaszczurkami. Mogliśmy zejść w dół ścieżką „Cami de Percanela” pod sam hotel tak jak dzień wcześniej ale postanowiliśmy zejść trasą „Les Fonts”, a tak, żeby nie było zbyt nudno. Może i było bardziej stromo ale szliśmy sobie wzdłuż strumyka a nawet strumykiem, gdy ten postanowił zagarnąć dla siebie fragmenty ścieżki. Wróciliśmy jeszcze za dnia więc nieźle jak na początek.

Nazajutrz w ramach zbierania sił na główny cel czyli najwyższy szczyt Andory zrobiliśmy sobie wycieczkę do stolicy la Vella. Zamierzaliśmy znaleźć tam przede wszystkim jakiś sklep górski i zdobyć kartusz z gazem. Sam przejazd był łatwy do ogarnięcia bo autobusy w zależności od pory dnia jeździły tam średnio co godzinę lub co pół godziny. Przystanki w Arinsal są praktycznie co kilkaset metrów a jeden praktycznie zaraz przy naszym hotelu. Na przystanku ktoś już czekał a sam autobus pojawił się za około 20min, nie sprawdzaliśmy rozkładu jazdy przed wyjściem bo to kiedy przyjedzie nie miało dla nas większego znaczenia, sam klimat miasteczka, szum rzeki i widok gór ponad budynkami po obu stronach drogi sprawiał, że czas przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Bilety na przejazd do stolicy wychodziły po 3,30 euro. W la Vella szukaliśmy jeszcze poczty bo obiecaliśmy Ani spóźnioną pocztówkę z okazji urodzin. W pierwszej kolejności ruszyliśmy jednak szukać sklepu sportowego, przeszliśmy rzekę robiąc kilka fotek przykuwającego wzrok mostu i poszliśmy w kierunku głównej ulicy, gdzie był dość niestety wyposażony był głównie duża galeria handlowa i reklamy w sportowym klimacie, niestety mieli tam głównie sprzęt narciarski. Na szczęście chłopak z obsługi zapytany o campingaz łamanym angielskim z dużą przewagą hiszpańskiego wytłumaczył nam jak dojść do sklepu Viladomat, w sumie zrozumieliśmy, że mamy iść prosto tam skąd przyszliśmy i skręcić w lewo 😛 Tak więc wróciliśmy skąd przyszliśmy klucząc po uliczkach to w prawo to w lewo i tak natrafiliśmy na Leclerc, już chciałam szukać kartusza z gazem w supermarkecie kiedy po przeciwnej stronie zauważyliśmy wielki sklep sportowy Viladomat. Wewnątrz do zwiedzenia mieliśmy 3 piętra ze sprzętem sportowym i odzieżą a na ostatnim znaleźliśmy część ze sprzętem typowo górskim. Po zakupie kartusza poszliśmy do supermarketu już tylko po wodę. Na zwiedzanie miasta nie mieliśmy pomysłu, zjedliśmy coś na szybko w Burger Kingu, przeczekaliśmy sjestę żeby otwarto nam sklep z pamiątkami i pocztówkami bo znaczek zdobyliśmy już wcześniej na poczcie a na koniec przy kawie Marcin wypisał dla Ani specjalną jak zawsze kartkę. Do odjazdu autobusu mieliśmy jeszcze trochę czasu więc poszliśmy na widokową ścieżkę nad miastem i tak trochę na około dotarliśmy na przystanek autobusowy.

Nie zrobiliśmy dziennej normy kroków więc po powrocie ze stolicy zrobiliśmy jeszcze mały rekonesans przed trasą na najwyższy szczyt Andory. Już po zmroku spacerowym tempem doszliśmy do tunelu prowadzącego na drugą stronę wzgórza, gdzie zaczynała się nasza zaplanowana na następny dzień trasa, nie zamierzaliśmy iść dalej ale weszliśmy jeszcze na wzgórze nad tunelem, żeby popatrzeć na wszystko z góry 😛 a po upewnieniu się, że z góry widać najlepiej wróciliśmy z powrotem do hotelu sprawdzając po drodze akustykę wewnątrz tunelu. Następnego dnia po śniadaniu spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na Pic de Coma Pedrosa, do zdobycia mieliśmy niebagatelną wysokość 2942m n.p.m. Za tunelem skręciliśmy w prawo w kierunku wodospadu a potem już weszliśmy na szlak, który początkowo był asfaltową drogą. My wybraliśmy dłuższy wariant wejścia a para, która szła kawełek za nami skręciła w górę, czyli wybrała wariant trasy krótszy lecz bardziej stromy. Planowaliśmy wracać tamtą trasą więc mielibyśmy przetarty szlak 🙂 Gdzieś na łąkach poprzecinanych strumykami wody spływającej z gór dogoniliśmy inną parę turystów ale tam daliśmy im fory robiąc sobie małą przerwę. Jak ponownie ich doszliśmy to oni zawracali, na tym szlaku śnieg pojawił się już od około 1800m n.p.m. a oni nie spodziewali się takich warunków idąc w sportowym obuwiu.

My mieliśmy kijki więc szło się nam dość łatwo nawet po zbitym śniegu i bez raków. Kawałek dalej w krzakach znaleźliśmy plecak i jedną rakietę śnieżną wbitą w zaspę 🙂 upewniliśmy się, że spod śniegu nie wystaje właściciel a stary plecak to tylko depozyt ze sprzętem do poprawy stanu szlaku i poszliśmy dalej. Jak już nabraliśmy trochę wysokości szlak zaczął prowadzić trawersem przez zbocze, które wyglądało jak małe pobojowisko, wszędzie fragmenty choinek i gałęzi, musiała przez nie przejść jakiś czas temu lawina zmiatając wszystko na swojej drodze. My na szczęście mieliśmy tam zbity już śnieg więc nie było się czego bać. Jak udało nam się dojść do wystających ze śniegu głazów to zrobiliśmy sobie przerwę po czym szliśmy dalej, trasa znowu prowadziła pod górkę do kolejnej dolinki. Gdzieś po drodze mieliśmy przechodzić przez rzekę ale nie było jej nawet widać spod śniegu. Na szlaku nie było widać też żadnych świeżych śladów ale właśnie w rejonie tej ukrytej rzeki na śniegu znalazłam telefon. Zabraliśmy go ze sobą mając nadzieję, że oddamy go w biurze informacji turystycznej lub znajdziemy jakiś posterunek policji. Jakiś czas potem dotarliśmy w rejon zamkniętego poza sezonem schroniska. Nie szliśmy w jego kierunku, żeby nie nadkładać drogi tylko zeszliśmy w głąb dolinki. Wszystko było zasypane białym puchem więc nawigowaliśmy się przy pomocy GPS i śladu ściągniętego na telefon.

Trasa szła do końca dolinki i dalej mieliśmy skręcić w prawo ale Marcin trasę trochę zmodyfikował i skręcił w prawo w kierunku skał jakiś czas wcześniej. Skałki trochę pionowe ale może faktycznie łatwiej będzie jeśli choć na chwilę wydostaniemy się ze śniegu. Na nogach mieliśmy założone raki więc nie widziało mi się za bardzo wspinać w nich po skałach. Po drodze w śniegu znalazłam dwa żuczki więc przyszła moja kolej na zostanie bohaterem 🙂 postanowiłam zabrać je do kieszeni w pasie biodrowym i zanieść na skały powyżej których na większym odcinku nie było już w ogóle śniegu. Tylko jeden żuczek dotarł ze mną do końca trasy bo drugi postanowił uciec gdzieś po drodze. Na skałkę wspięłam się w rakach ale powyżej już je zdjęłam. Zostało tylko wspiąć się jeszcze wyżej. Nie był to szlak więc za wybór miejsca do dalszego wspinania odpowiedzialny był Marcin 🙂 skały były kruche, w wielu miejscach były luźne fragmenty, na które trzeba było szczególnie uważać ale jakoś dotarliśmy na samą górę. Bałam się tylko czy faktycznie będzie tam możliwe dojście do szlaku czy skałami będzie trzeba schodzić w dół, na szczęście na górze teren był już wypłaszczony a kawałek przed sobą gdzieś pod śniegiem mieliśmy nasz szlak i kolejny ukryty strumień, słyszeliśmy tylko szum gdzieś pod nogami i białym puchem. Postanowiliśmy dojść do widocznej przed nami małej łączki oczyszczonej ze śniegu przez wiatr i tam zrobić sobie przerwę na obiad. Wg obliczeń do celu mieliśmy jeszcze jakąś godzinę drogi, przejść tylko dolinką, później brzegiem jeziora i w górę na szczyt. Zagotowaliśmy wodę na liofilizaty, suchą kiełbasą podzieliliśmy się z mrówkami, które dzięki temu przestały się nami interesować a zabrały się za zbieranie zapasów, wypiliśmy jeszcze herbatę i ruszyliśmy dalej. Po dojściu do jeziora staraliśmy się obejść je bokiem ale jakbyśmy nie schodzili w prawo to Marcinowi na GPS-ie i tak wychodziło, że idziemy po jeziorze, zresztą było też słychać trochę trzeszczenia lodu pod nogami a w jednym miejscu nawet zaczęłam omijać ślady Marcina bo śnieg na ich dnie szybko zachodził wodą. Na szczęście ten odcinek był krótki. Zostało nam już tylko wybrać którędy wejdziemy na szczyt. Od góry było widać ślad po nartach, jednak schodził on zakosami i trasa po nim w górę by się nam wydłużyła. Postanowiliśmy dojść alternatywnie do śladu jaki pokazywał nam GPS, najpierw śniegiem, potem wyszliśmy na fragmenty pokryte odłamkami skalnymi ale przynajmniej bez śniegu. Myśleliśmy, że wszystko jest lepsze od tego śniegu ale odłamki skalne osuwające się spod butów były chyba jeszcze bardziej denerwujące. Wróciliśmy więc w śnieg i już bardzo stromo szliśmy pod górę. Teraz dla odmiany mieliśmy warstwę śniegu, w którą zapadało się czasem po udo a pod nią te osuwające się odłamki skalne, po których spływały strumyki wody z topniejącego śniegu, jednak to był najgorszy i najbardziej denerwujący odcinek. Klnąc sobie pod nosem doszliśmy praktycznie do szlaku na przełęczy pod szczytem.

Dalej w górę szliśmy już po oczyszczonych ze śniegu skałkach i weszliśmy prosto na ośnieżony szczyt. Było już po 18:00. Ja miałam dość i chciałam jak najszybciej schodzić ale Marcin namówił mnie jeszcze na kawę dla uczczenia wejścia bo szampana akurat przy sobie nie mieliśmy 😛 w końcu w nie lada warunkach udało nam się zdobyć najwyższy szczyt Andory Pic de Coma Pedrosę. Byliśmy na 2942m n.p.m. a ja po tych wszystkich wrażeniach przy wejściu bałam się wyprostować i przejść choćby kawałek dalej, może faktycznie potrzebowałam kawy na uspokojenie 🙂 Na szczycie nie było żadnych śladów tak więc para, która wybrała krótszą trasę musiała gdzieś po drodze zrezygnować a my nie mieliśmy przetartego szlaku w dół, szanse zejścia bardziej stromą trasą oceniliśmy na nikłe tak więc postanowiliśmy wracać tak jak przyszliśmy, no może modyfikując sam początkowy odcinek od szczytu bo rumowisko, po którym wchodziliśmy dało się nam we znaki. Zeszliśmy niemalże prosto w dół do stromego odcinka na którym były ślady po nartach i dalej już „z górki na pazurki” 😛 zejście okazało się dużo łatwiejsze niż myśleliśmy a przede wszystkim szybsze. Odcinek przy jeziorze minęliśmy większym łukiem choć i tak wg GPS szliśmy po jego tafli. Do kolejnej dolinki zeszliśmy już zgodnie ze śladem szlaku a nie po skałkach, którymi skracaliśmy sobie drogę w górę, potem dolinka poniżej schroniska i zbocze ze szczątkami drzew, które zmiotła lawina. Tam już zaczęło się nam ściemniać i założyliśmy czołówki. Później ostanie zaśnieżone odcinki szlaku, wystająca ze śniegu rakieta śnieżna i mostek, dalej strumyki przecinające szlak, ostatni odcinek w drzewach, łączka i tym sposobem wyszliśmy na ostatni wyasfaltowany odcinek szlaku wiodący do wodospadu i tunelu w Arinsal.

Nasze wyjście przez ten wszechogarniający nas w górach Andory śnieg było dość wyczerpujące ale wracaliśmy pozytywnie zmęczeni. W hotelu zrzuciliśmy tylko plecaki i przemoczone buty, wzięliśmy prysznic i zasnęliśmy praktycznie zaraz po nakryciu się kołdrą. Rano w moim przypadku dały się we znaki zakwasy a do tego pogoda całkowicie się już popsuła. Dzień upłynął nam na leniuchowaniu i dopiero późnym popołudniem poszliśmy na spacer, doszliśmy do pętli autobusowej przy tunelu po czym znowu zaczęło padać. Próbowaliśmy ten deszcz przeczekać w wiacie przystankowej ale jakoś nie zapowiadało się na poprawę. Tuż obok mieliśmy hotel i restauracyjkę więc weszliśmy tam na kawę. Za oknem w najlepsze trwała ulewa a barman pokazał nam prognozę pogody, zgodnie z którą deszcz miał się kończyć dopiero o 22:00 😛 Uznaliśmy, że nie będziemy czekać i postanowiliśmy pobiec do naszego hotelu pomiędzy kroplami deszczu 😛 w połowie drogi zmieniliśmy zdanie i postanowiliśmy trochę urosnąć, zresztą i tak byliśmy już przemoczeni 😛 Jak się później okazało prognoza pogody nawet się sprawdziła 😛 około 22:00 przestał padać deszcz a zaczął sypać śnieg mimo, że mieliśmy już 12 maja 😛 Aż trudno było w to uwierzyć 😛 Pamiętam, że po przyjeździe do Arinsal kilka dni wcześniej śmiałam się, że przed jednym ze sklepów ciągle stała jeszcze ubrana choinka 😛 Sypało przez całą noc a rano na samochodach i parkingu z tyłu hotelu było jeszcze całkiem sporo śniegu. W ostatni dzień przed wyjazdem postanowiliśmy sobie zrobić jakiś niewymagający spacero-trekking. Za parkingiem, który widzieliśmy z okna naszego pokoju zaczynał się jeden ze szlaków więc ruszyliśmy nim w górę. Jedną z początkowych przeszkód było przedostanie się na drugi brzeg rzeczki po mokrych kłodach. Później polowały na nas drzewa zrzucając nam śnieg za kołnierz i do kaptura kurtki 😛 po dłuższym czasie uspokoił się lekki wiatr to i śnieg przestał na nas spadać.

Przez całą trasę wokół nas było pełno śniegu. Idąc spokojnym krokiem zdobyliśmy szczyt Pic de Palomer 2072m n.p.m a potem jeszcze jeden, którego nazwy nie poznaliśmy ale wysokość GPS wskazał nam na 2158m n.p.m. Tam wzmógł się wiatr a po zboczu zaczął przesypywać się drobny śnieżny pył, do tego bardzo szybko z zimna zaczęły kostnieć mi dłonie. Ruszyliśmy w dół tą samą trasą a gdy wyszliśmy na drogę postanowiliśmy dojść nią już do pętli autobusowej, wolałam uniknąć przechodzenia przez rzekę po mokrych kłodach bo za drugim razem mogło się to skończyć wywrotką. Na zakończenie udanego wyjazdu postanowiliśmy wreszcie zjeść coś ciepłego nie zalewanego wrzątkiem w torebce więc poszliśmy do argentyńskiej restauracyjki Surf Arinsal praktycznie tuż za naszym hotelem. Miejsce okazało się bardzo przyjemne i klimatyczne a pizza po tych wszystkich górskich przygodach w śniegu smakowała wybornie. Niestety był to ostatni wieczór w Andorze bo następnego dnia spod hotelu zabierał nas autobus i zawoził wprost na lotnisko w Barcelonie. W sumie z tym wyjazdem skończył mi się urlop na ten rok więc przed nami już tylko wyjazdy około weekendowe, na które można wykorzystać wypracowane nadgodziny 🙂 Następny prawdziwy urlop dopiero w styczniu 2019 roku 🙁

A co ze znalezionym telefonem? 🙂 punkty informacji turystycznej były zamknięte, w Arinsal nie było żadnego posterunku policji a my nie mieliśmy ładowarki do telefonu iPhone aby go odpalić i na własną rękę skontaktować się z właścicielem więc postanowiliśmy poszukać właściciela po powrocie do domu jak uda nam się już telefon naładować i włączyć 🙂 Telefon na szczęście działał ale po uruchomieniu go już dalej nie przeszliśmy z powodu numeru PIN jaki trzeba by następnie wpisać. Ostatnim tropem była karta SIM, oczywiście operator nie mógł nam podać danych abonenta ale zobowiązano się z nim skontaktować po przesłaniu telefonu do punktu obsługi klienta w Barcelonie. Jeszcze nie mamy żadnej informacji zwrotnej, że telefon został przekazany właścicielowi ale mamy nadzieję, że udało się go odnaleźć 🙂

Praktyczne porady:

– przejazd Hiszpania (Barcelona) – Andora (Arinsal) door to door – przewoźnik Andbus (www.andorrabybus.com), cena tam i powrót 76 euro osoba

– linia autobusowa nr L5 Arinsal – la Vella – cena przejazdu 3,30 euro

– hotel Centre Esplai Albergue (www.albergueesplaibarcelona.com) w Barcelonie – przestronne pokoje z balkonami wychodzącymi wprost na „żabiniec”, wbrew pozorom rechotanie żab wręcz ukołysało nas do snu 😛

– hotel Coma Pedrosa (www.hotelcomapedrosandorra.com) w Andorze – dobre śniadania w formie bufetu, przyjemne pokoje, dodatkowe wyjście z budynku omijające recepcję

– argentyńska restauracja Surf Arinsal (www.surfarinsal.com) – miła obsługa, pyszne jedzenie, rewelacyjny klimat

– w sezonie zimowym świetne miejsce na narty 🙂 co prawda nie jeździmy ale prawie poczuliśmy ten klimat 🙂 tym bardziej, że na szlaku na Coma Pedrosę obok śladów nart były ślady jakiegoś wiernego czworonoga 🙂