… czyli chyba widzieliśmy kotecka 🙂
Balkan Trip 2015 – Czarnogóra (relacja z poprzedniego etapu wyprawy – zdobycie Zlej i Dobrej Kolaty)
GPS: 3D 2D
Ostatnim już etapem naszej przygody Balkan Trip było zdobycie najwyższego szczytu Bośni i Hercegowiny czyli Maglić 2386m n.p.m. Z Podgoricy do miejscowości Foča pojechaliśmy busem Balkan Express. Na granicy mieliśmy dłuższy postój bo jednego Pana pogranicznicy w swoich systemach bardzo długo sprawdzali ale ostatecznie pozwolono nam pojechać dalej w komplecie. Trasa była bardzo widokowa bo długi odcinek prowadził kanionem rzeki Piva. Przejeżdżaliśmy przez wiele tuneli w skałach. Co chwilę mijaliśmy też rowerzystów, którzy w co ładniejszych miejscach robili sobie dłuższe odpoczynki. Próbowałam robić zdjęcia telefonem w czasie jazdy ale wychodziły raczej rozmazane. Poprzedniego dnia próbowaliśmy znaleźć sobie przez internet jakiś nocleg ale w Foča do wyboru był tylko jeden hotel albo pole namiotowe. Dobrze, że nie zarezerwowaliśmy od razu pola namiotowego bo okazało się, że adres co prawda prawie z centrum miasta ale samo pole namiotowe znajduje się jakieś 3km przed miastem albo za, zależnie od której strony na to spojrzeć 😛 Postanowiliśmy znaleźć coś na miejscu. W centrum zapytaliśmy grupkę młodych ludzi o jakieś noclegi ale niestety w pobliżu faktycznie był tylko ten jeden Hotel, do tego z niedziałającą windą 😛 dobrze, że dostaliśmy pokój na I piętrze. Trochę zgłodnieliśmy po drodze więc w miejscowej restauracyjce pozwoliliśmy sobie na małe co nieco a potem ruszyliśmy na podbój miasta. Z opisówek jakie znaleźliśmy w sieci wynikało, że najlepiej dojechać do wsi Tjentište, skąd rozpoczyna się szlak i załatwić sobie tam taksówkę bo można podjechać jeszcze z 12km aż do Parku Narodowego Sutjeska. Przy głównej drodze stało kilka taksówek więc zrobiliśmy rozeznanie w cenach.
O dziwo z Foča podano nam cenę dojazdu pod sam szlak na Maglić dokładnie taką, jak ktoś z opisówki zapłacił za dojazd pod Park Narodowy z Tjentište, samych kwot już nie pamiętam. Umówiliśmy się z kierowcą pod naszym Hotelem następnego dnia rano i odeszliśmy z niedowierzaniem. Jeszcze po chwili wróciliśmy dopytać czy na pewno bo poszło nam aż nazbyt łatwo ale nie było w tym żadnego haczyka. Poszwendaliśmy się jeszcze po mieście a przed zaśnięciem spakowaliśmy już plecaki. Rano tak jak było uzgodnione czekał na nas kierowca. Najpierw pojechaliśmy jednak zatankować. Na Stacji Paliw zwróciliśmy uwagę na ciche miauczenie, kierowcę też to zaintrygowało tym bardziej, że dochodziło gdzieś spod samochodu. Szybko okazało się, że kocię schowało się gdzieś pod maską samochodu, musiał wystraszony przejechać z nami ten odcinek drogi. Nie dało się go wyciągnąć, nasze kici kici i wołanie kierowcy mac mac mac na nic się zdało, zwierzak był tak przestraszony, że nie chciał się ruszyć w żadną stronę. Kierowca musiał się dobrze nagimnastykować, żeby go wreszcie wyciągnąć i odnieść w bezpieczne miejsce z dala od drogi i samochodów. Ruszyliśmy w dalszą trasę do Tjentište a potem drogą do Parku Narodowego. Tam opłaciliśmy wstęp i dojechaliśmy do parkingu. Był 15.06.2017r a z kierowcą umówiliśmy się na powrót następnego dnia o godz. 9:00. Praktycznie 100m od parkingu było pole namiotowe. Zbierało się na deszcz więc przezornie namiot rozbiliśmy pod wiatą 😛 i ruszyliśmy na najwyższy szczyt Bośni i Hercegowiny.
Najpierw szliśmy szeroką trochę kamienistą drogą a później ścieżkami przez las. Droga była bardzo dobrze oznaczona, było aż kilka oznaczeń więc można było wybierać. Z powodu chmur uznałam, że wolę iść łatwiejszą trasą. Kiedy wyszliśmy na otwarty teren zrobiło się nieznośnie, nie mogliśmy odpocząć nawet na chwilę bo atakowały nas stada much, a do przejścia mieliśmy spory teren porośnięty trawą i kosodrzewiną. Jak już zaczęliśmy się piąć do góry po skałach było trochę spokojniej. Byłam przekonana że łatwiejsza trasa jest bez łańcuchów a jednak na trasie trafiło się trochę zabezpieczeń w formie stalowej linki. Z góry schodzili jacyś turyści i jeden z nich zrobił Marcinowi temat rodzajów chmur jakie powoli się nad nami zbierają i jakie są po drugiej stronie wzniesienia, odradzał nam też dalszą drogę ale my jakoś nie ocenialiśmy sytuacji tak źle jak on.
Pięliśmy się jeszcze trochę w górę aż ujrzeliśmy betonowy cokół pomalowany w serbskie barwy, słup z metalową flagą w barwach Serbii a wokół niesamowite widoki. I tym oto sposobem zdobyliśmy ostatni szczyt tej podróży Maglić 2386m n.p.m, najwyższy szczyt Bośni i Hercegowiny. Przy Fladze była też metalowa skrzynka a w niej prawdziwe skarby 🙂 zeszyt do wpisania się, pieczątka z nazwą i wysokością szczytu i … a to już trzeba samemu pojechać i sprawdzić 😛 Zadowoleni z siebie ruszyliśmy w drogę powrotną. Jak zawsze szło dużo szybciej niż pod górkę.
Deszcz ostatecznie zaczął padać kiedy my byliśmy już schowani w namiocie a namiot schowany był pod wiatą. Pojedzeni ułożyliśmy się do snu ale co jakiś czas zaczęły nas dochodzić odgłosy kroków. Ktoś był na zewnątrz i to całkiem blisko ale jak wychodziliśmy sprawdzić to wokół ani żywej duszy. Było już całkiem ciemno a światła czołówki niewiele dawały. Wróciliśmy do namiotu ale po chwili znowu było słychać kamienie osuwające się przy kolejnych krokach. Marcin znowu wyszedł bo lepiej wiedzieć z czym przyjdzie się nam zmierzyć, niestety nadal nikogo nie było widać, na nawoływanie też nikt nie odpowiadał. Znowu na chwilę udało się nam zdrzemnąć po czym zagadka sama się rozwiązała.
Po kolejnych krokach było słychać głośne mrauczenie zdenerwowanego wielkiego kocura. Najprawdopodobniej zajęliśmy jakiemuś Rysiowi upatrzone schronienie przed deszczem, za którymś razem przechodząc nawet pacnął ogonem w namiot, tak mu w niesmak była nasza obecność 😛 Następnego dnia wypiliśmy kawę i zwinęliśmy biwak. Na parkingu byliśmy już przed 9:00 i zastanawialiśmy się czy przyjedzie po nas kierowca czy przyjdzie nam iść z buta 12 km do głównej drogi. Na szczęście kierowca przyjechał, nawet zaproponował, ze za niewielką dopłatą zawiezie nas do Sarajewa. Przynajmniej odpadło nam kombinowanie jak z Foča tam dojechać.
W Sarajewie wysadził nas na dworcu autobusowym i dalej potoczyło się już z górki. Zdążyliśmy tylko wypić kawę i do godziny mieliśmy autobus do Belgradu w Serbii, w trasie nawet kierowca zatrzymał się nam na obiad. W Belgradzie też w ciągu półtorej godziny odjeżdżał autobus do Budapesztu na Węgrzech tak więc Marcin musiał szybko biec do bankomatu a ja zostałam w zastaw kiedy Panie z góry wypisywały nam już bilety autobusowe. W Budapeszcie mieliśmy jeszcze mniej czasu bo w ciągu 50min miał odjechać autobus do Katowic więc musieliśmy szybko kupić bilety.
Na szczęście w jednym z okienek była kasjerka więc ja pobiegłam do bankomatu a Marcin kupował już bilet a przynajmniej tak myślałam. Okazało się, że Pani, wyglądająca jakby ktoś przeniósł ją w czasie z lat 80tych coś burzliwie gestykulując prawie wykrzyczała Marcinowi a na koniec pokazała ręką na karteczkę naklejoną na szybie z napisem „No ticket no information”, dalsza dyskusja z nią nie miała sensu a inne kasy były zamknięte.
Jakiś Węgier chciał nam pomóc i kiedy dowiedział się, że potrzebujemy biletu wskazał okienko i kasjerkę z trwałą ondulacją na głowie, próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że u niej nie ma sensu pytać ale on nie rozumiejąc o co nam chodzi sam podszedł i tak samo jak my został przez Panią zbesztany, na pożegnanie wzruszył tylko ramionami. Na szczęście jakieś 20min przed odjazdem autobusu otwarto inne okienko i tam udało nam się już kupić bilety. Chwilę później byliśmy w drodze do Polski. W Katowicach praktycznie byliśmy na finiszu, zostało nam już tylko dojechać do Pszczyny pociągiem. I tak kolejny raz mogliśmy przekonać się na własnej skórze, że wszystko co dobre szybko się kończy.