czyli… gdzie jest mój karabin?
Razem z Bożenką bardzo lubimy polarne klimaty (a raczej podbiegunowe), byliśmy już na Grenlandii, kręciliśmy się po Alasce, odwiedziliśmy św. Mikołaja w Rovaniemi, a teraz przyszła kolej na nasze najdalej wysunięte miejsce na północ czyli norweski archipelag Svalbard, a dokładnie to wyspa Spitsbergen. Naszym celem padło największe miasto tego rejonu czyli Longyearbyen. Na aspekty geograficzne i historyczne oraz geopolityczne tego rejonu zapraszam do Wikipedii, nie będę kopiował tekstu, który od dawna już jest w internecie. Kto będzie chciał to sobie przeczyta, a ja tu nie będę zanudzał.
Pomysł zakiełkował w głowie, gdy zauważyliśmy w dobrej cenie bilety liniami SAS do Longyearbyen, termin bardzo fajny bo praktycznie nadal sezon (w sumie jego końcówka 24 do 30 września). Problemem jest tylko to, iż lot jest z Oslo, a dokładnie z lotniska Gardenmoen. Tu z pomocą przyszedł nam Ryanair i mamy idealnie lot z Katowic do Oslo i również powrotny w dogodnym terminie.
No ta prostsza część ogarnięta. Teraz trzeba kombinować pozwolenie na wypożyczenie broni, które wystawia Gubernator Svalbardu. Nie jest to trudna procedura, a z racji wykonywanego zawodu było nam ciut łatwiej, ot trzeba mieć dokument, że jest się przeszkolonym z używania broni, plus zaświadczenie o niekaralności. Dlaczego pozwolenie? Właśnie, aby wyjść poza Longyearbyen trzeba mieć broń. Powód? Niedźwiedzie polarne, ot to mięsożercy i trzeba się przed nimi bronić. Takie tam mają prawo więc należy się dostosować. Przypadki zaatakowania człowieka są marginalne ale są, więc Gubernator zalecił prawnie takie a nie inne postępowanie.
Dokumenty wysłane i po pięciu dniach mam pięknie „pachnący” pdf z pozwoleniem na wypożyczenie broni. Norwegia kontynentalna tania nie jest więc od razu staram się zarezerwować nocleg. Wybieramy jeden z tańszych, ale bardzo klimatyczny, bo dawne budynki, gdzie mieszkali zatrudnieni tam górnicy. Nasz hotel nazywa się Coal Miner`s Cabins i jest genialny. W pobliżu świetna restauracja, rewelacyjne dziewczyny z obsługi hotelu. Ogólnie bardzo polecamy, bo pokoje są klimatyczne, oddają idealnie surowość tego rejonu, do tego jest dostęp do kuchni, gdzie można sobie samemu przygotować posiłki. Minus a zarazem plus to oddalenie od centrum, po pierwsze blisko do szlaku trekingowego (o tym później), po drugie chcesz zobaczyć zorzę, jesteś poza miastem więc szanse bardzo rosną. Zanudziłem trochę ochami i achami, a to dopiero planowanie wyjazdu i to jeszcze nie do końca.
Po kolei, karabin wypożyczamy bo chcemy zobaczyć Światowy Bank Nasion, który jest poza miastem, dodatkowo wybieramy się na pobliski szczyt Sarkofagen, gdzie schodząc z niego wracamy do miasta przez lodowiec. To mamy już zaplanowane, a co z resztą dni? Ano dzięki agencji Polar Charter ogarniamy sobie rejs do opuszczonego rosyjskiego górniczego miasta Pyraminden oraz rejs do drugiego co do wielkości miasta Svalbardu czyli Barentsburga zamieszkałego głównie przez Rosjan i Ukraińców. Został nam jeszcze jeden dzień do zagospodarowania i padło na wycieczkę do miejscowej kopalni. Plan naprawdę napięty, bo praktycznie każdy dzień coś robimy.
Jako dodatek leci z nami Marcin, który z niejednej już miski z nami jadł i nie czuje strachu przed polującymi na nas niedźwiedziami polarnymi 🙂
Wszystko zapięte na ostatni guzik i nic tylko czekać na loty i szykować się na niższe niż normalnie w naszej szerokości geograficznej temperatury.
23 września o 20:30 wylatujemy do Oslo z Katowic, Marcin już tam jest bo postanowił pozwiedzać przez kilka dni stolicę Norwegii. My przylatujemy o godzinie 22:35 i szukamy sobie dogodnego miejsca do spania, bo lot do Longyearbyen mamy w dniu następny o godzinie 11:15. Pomysł jest jeszcze na hotel ale dojście do niego było lekko zwariowane mimo, że blisko lotniska, więc jednak odpuszczamy. Znajdujemy dogodne miejsce pod schodami ruchomymi, karimaty rozłożone, wkładka dogrzewająca do śpiwora rozwinięta i idziemy spać w komfortowych warunkach. Pilnuje nas Marcin bo akurat nie zabrał sobie wyposażenia do spania.
Rano ruszamy nadać bagaż i radośnie cwałujemy do samolotu, SAS są akurat dobrymi liniami lotniczymi i bez większego problemu lądujemy na podbiegunowej ziemi 🙂 Widoki przy lądowaniu cudowne. Samo lotnisko malutkie ale bardzo klimatyczne. Przy taśmie, gdzie zabieramy bagaże wita nas miś polarny. No nie taki prawdziwy bo byłby popłoch ale taki wypchany. Nawet robi wrażenie.
Z racji tego, że nie powinno się podróżować poza miastem bez broni, na lotnisku wsiadamy do podstawionego autobusu, który dowozi nas pod sam hotel. Po drodze odwiedzamy też inne miejsca, gdzie zatrzymują się inni przyjezdni, a my tak przy okazji zwiedzamy sobie miasto, patrząc na nie z okien autobusu.
Dla zainteresowanych cena biletu w jedną stronę 110 NOK (2024 rok), tyle samo za powrót niezależnie od długości trasy.
Recepcja hotelu znajduje się w pobliskiej restauracji, trzeba przypomnieć też o zasadzie, że do lokali wchodzi się bez butów. Ściągamy je w wejściowym pomieszczeniu i dalej pomykamy w skarpetach. 🙂
Formalności załatwione bardzo szybko, otrzymujemy pokój o numerze 105 w budynku o numerze 5. Ruszamy do naszej bazy. Pokój bardzo przytulny z dwoma łózkami, wyposażony w klimatyczne górnicze szafki. Okno mamy na pobliskie góry więc szybkie rozpakowanie bagaży i ruszamy do centrum. Trzeba znaleźć sklep, gdzie można wypożyczyć broń, do tego napić się kawy w Cafe Huskies, zrobić też jakieś małe zapasy i ewentualnie zjeść coś dobrego. Do centrum mamy jakieś dwa kilometry z hakiem więc ruszamy wzdłuż koryta lekko zamarzniętej rzeki Longyearelva wpływającej do zatoki. Po drodze mijamy szkołę oraz przedszkole na jednym i drugim widać tablice z zakazem fotografowania. Z tego co dowiedzieliśmy się w autobusie, miejscowi mieszkańcy nie życzą sobie zdjęć w socjalmediach. W centrum mamy też dobrze zaopatrzony supermarket Coop. My idziemy dalej do brzegu zatoki, gdzie podziwiamy zakotwiczone statki w promieniach zachodzącego słońca. Najwięcej zajmuje nam kombinowanie przejścia po lodzie z jednego brzegu rzeki do drugiego. Dodatkowo, gdy jechaliśmy autobusem rzuciła się nam w oczy górnicza kolejka z podwieszonymi wagonikami, wcześniej obserwowałem ją na kamerach internetowych. Idąc do niej trafiamy na budynek innej kolejki skierowanej na wzgórze, praktycznie cały budynek wykonany jest z drewna. Wspinamy się wyżej i docieramy do naszego celu. Budynek jest imponująco wielki ale ząb czasu i mroźna aura już na nim odcisnęły swoje piętno. Wzdłuż słupów kolejki prowadzi droga aż do lotniska. Tam się nie zapuszczamy, gdyż wyjście poza miasto bez broni jest niewskazane. Ruszamy z powrotem zahaczając o pobliski kościół oraz znajdujący się tam cmentarz. Jako ciekawostkę trzeba powiedzieć, że na Svalbardzie nie zakopuje się zmarłych ze względu na wieczna zmarzlinę. Zwłoki transportowane są na kontynent i tam dochodzi do pochówku. Cmentarz, który odwiedzamy jest nieużywany od pięćdziesiątych lat XX wieku.
Zmęczeni ruszamy do hotelu, bo jutro czeka nas rejs do opuszczonego rosyjskiego miasta Pyramiden a w hotelu raczymy się specjałami, które przywieźliśmy ze sobą. 🙂
Wycieczkę do osławionego Pyramiden mamy wykupioną wcześniej z agencji Polar Charter i płyniemy tam statkiem Polar Girl ale początek przygody zaczyna się już pod naszym hotelem, gdzie zaraz po śniadaniu o godzinie 8:30 pojawia się autobus i zabiera nas do portu. Statek rusza o godzinie 9:00 a na pokładzie dostajemy instruktarz „co, gdzie i jak” od naszej opiekunki Maszy. Masza to niesamowita dziewczyna, pełna energii i chęci zainteresowania nas tym rejonem, do tego ma talent do wypatrywania zwierząt i co chwile słyszymy, że po tej, bądź drugiej stronie mamy bieługi, renifery, lisy a nawet niedźwiedzie polarne. Nasza wycieczka planowana jest do godziny 19:00 więc sporo czasu przed nami.
Po statku można chodzić praktycznie wszędzie, łącznie z mostkiem kapitańskim, a naszym pierwszym celem, po oddalającym się coraz bardziej od nas porcie w Longyearbyen, jest opuszczona rosyjska kopalnia gipsu Skansbukta. Wpływamy do takiej małej zatoczki, gdzie można z daleka podziwiać budynki, opuszczone łodzie i pasące się w oddali renifery. Do tego mamy wysokie klify wrzynające się w morze. W sezonie wiosennym można tam też natrafić na maskonury, nam udało się tylko zobaczyć renifery a może aż 🙂 Sama zatoka jest bardzo urokliwa, co ja piszę, cała trasa przy dobrej pogodzie jaką mamy jest cudowna. Praktycznie cały czas jesteśmy na zewnątrz i obserwujemy piękną, surową przyrodę Svalbardu. Około godziny 12:00 dopływamy do opuszczonego miasta górniczego Pyramiden.
Miasto wzięło swoją nazwę od wznoszącej się nad nim góry o kształcie piramidy i czytane po rosyjsku brzmi już bardziej swojsko bo Piramida. W porcie wsiadamy do busika i ruszamy do centrum miasta. Nasz przewodnik opowiada nam historię miasta, jak ktoś ma ochotę to warto zapoznać się z tym co znajdziemy na Wikipedii. My nie będziemy zanudzać. Nasza wycieczka trwała dwie godziny i rozpoczęliśmy ją odwiedzając najstarszy budynek w mieście czyli Dom Kultury. Bardzo klimatyczne miejsce z opuszczoną kantyną, gdzie możemy podziwiać stare wyposażenie kuchni a dla wnikliwego oka są smaczki w postaci ogłoszeń w gablotach, gdzie możemy trafić m.in. po okazyjnej cenie radiomagnetofon Osaka 🙂 Ruszamy dalej ulicą 60-lecia Wielkiego Października pod pomnik czy bardziej reklamę spółki, która zajmuje się obecnie miastem. Logo zrobione w klimacie ZSRR idealnie pasuje do czasów świetności tego kraju. Dalej już bardziej rozpoznawane miejsce bo pomnik towarzysza Lenina. Ulica prowadzi bezpośrednio do kompleksu sportowego imienia Jurija Gagarina, kim była ta osoba to każdy wie z lekcji historii a nawet fizyki.
Zaczynamy zwiedzanie od opuszczonego basenu, widzimy trochę analogii do rejonu elektrowni w Czarnobylu ale stan opuszczonych budynków tutaj jest dużo lepszy niż na Ukrainie. Dalej przemieszczamy się do sali kinowej, gdzie mamy mównicę niczym na zebraniu partii, do tego na scenie znajduje się dobrze zachowane pianino, na którym jeden z uczestników naszej wycieczka nawet próbował grać z całkiem dobrym skutkiem. Po drodze zahaczamy jeszcze o knajpo-biblioteko-sklep z suwenirami 🙂 gdzie wraz z Marcinem raczymy się trójkolorowym miejscowym napitkiem „Latitude 78”, smaczne i rozgrzewające. Kończąc naszą przygodę odwiedzamy sale gimnastyczną, gdzie możemy nawet pograć sobie w koszykówkę. Jako ciekawostka w mieście tym w sezonie letnim przebywa około 20-30 osób z obsługi a w zimowym od 5 do 10 osób. Noc polarna, zima, niczym klimat w Lśnieniu Stevena Kinga. 🙂
Rzucamy jeszcze okiem na znajdujący się w pobliżu szpital i powoli ruszamy do busika aby dojechać do portu. Ostatnie zdjęcia, szczególnie znaku z nazwą miasta i wsiadamy na naszą Polarną Dziewczynę, tam powoli przygotowują dla nas lunch a my raczymy się miejscowym piwkiem. Na naszym szlaku jeszcze mamy do zobaczenia lodowiec Nordenskiold i oczywiście wypatrzone przez Maszę bieługi a nawet niedźwiedzia polarnego wygrzewającego się na skale. 🙂 Na statku dowiadujemy się też, iż Masza będzie nam towarzyszyć w drugim naszym rejsie do Barentsburga, co bardzo nas cieszy, gdyż dziewczyna jest bardzo sympatyczna. Tak powoli zaczyna robić się 19:00 i wieczorem wracamy do portu w Longyearbyen. Autobus zabiera nas do hotelu a my szybciutko w skarpetkach zajmujemy sobie stolik w restauracji, gdzie pałaszujemy miejscowe specjały. Jako ciekawostka to w hotelu mieszka dużo polaków pracujących w Longyearbyen. Bardzo fajnie usłyszeć nasz ojczysty język w tak odległych rejonach. Czas spać bo jutro akcja karabin i ruszamy odwiedzić knajpkę z piesełkami husky oraz ruszamy do Światowego Banku Nasion i jak się uda, to na pole z radarami czy tam antenami satelitarnymi.
Okazuje się, że obok nas pokój zajmuje para z Polski Michał i Kasia, praktycznie mamy bardzo podobnie rozplanowany wyjazd 🙂
Kolejne dwa dni to akcja karabin. Różne historie wyczytaliśmy na internetach o miejscu, gdzie mamy wypożyczyć broń, w jednym podobno szkolenie trwa godzinę z końcowym egzaminem, w drugim znowu jest dużo łatwiej. U nas bez kombinowania wybraliśmy najbliższy wariant czyli sklep ze sprzętem turystycznym Longyear 78, ale o tym później, gdyż najpierw ruszamy do Cafe Huskies 🙂 Oczywiście do środka wchodzi się w skarpetach, buty zostają w pomieszczeniu przed kawiarnią. Na miejscu witają nas dwa pieski, które początkowo muszą wybadać z kim mają do czynienia, po obwąchaniu uznani zostaliśmy za przyjaciół więc spokojnie zamówiliśmy kawę z cynamonem. Co lepsze Pani pracująca w kawiarni jest Polką więc zamawiało się prościej 🙂 Piesełki jak to piesełki zajmują się sobą, obserwują teren przez okna, bawią się, wylegują na sofie. Od czasu do czasu są wyprowadzane na zewnątrz przez personel 🙂 W sumie piesków jest 12 ale w lokalu maksymalnie można trafić trzy, za pierwszym razem były dwa a przy naszej drugiej wizycie trafiły się trzy. Bardzo polecamy odwiedzić, bo jest to coś zupełnie innego, do tego nie jest tam tłoczno a lokal jest urządzony bardzo kameralnie.
Po uzupełnieniu płynów ruszamy do Longyear 78, gdzie bardzo sympatyczna dziewczyna sprawdza moje dokumenty dotyczące pozwolenia na broń a później zaprasza nas do kolegi na instruktarz. Obsługiwać się z bronią raczej potrafimy więc po instruktarzu mam wykonać czynności jakie zaprezentował nam instruktor, a że zrobiłem to bezbłędnie dalsze czynności polegały na opłaceniu rachunku, otrzymaniu amunicji ostrej (11 sztuk) oraz dodatkowo poprosiłem o pokrowiec aby w mieście nie wyglądać jak „łowczy” 🙂
Naszym celem dzisiaj jest wypad za miasto i odwiedzenie Światowego Banku Nasion, dodatkowo mamy pomysł na zwiedzenie rejonu, gdzie osadzone jest wiele badawczych anten satelitarnych. Plan ambitny bo trochę trzeba się nachodzić a aura jest taka sobie. Ruszamy drogą prowadząca do lotniska przechodząc obok budynku kolejki górniczej, każdy musi się nacieszyć karabinem bo jak to tak nie porobić sobie z nim fotek 🙂 Trasa mimo surowości jest bardzo urokliwa, idziemy wzdłuż wybrzeża, trafia się nam nawet okręt wojskowy zacumowany w porcie, do tego na redzie stoi wielki wycieczkowiec. W oddali widzimy lotnisko a wzdłuż całej trasy mamy kolejkę górniczą, która nadaje smaczku trekkingowi. Dochodząc do asfaltowej drogi prowadzącej z lotniska w kierunku Banku Nasion trafia nam się kolega z Azji (widać po rysach twarzy), chyba zdaje sobie sprawę, że poza miastem trzeba mieć broń więc postanawia się przykleić do nas i w bezpiecznej odległości drepcze sobie za nami 🙂 Trasa drogą asfaltową pnie się do góry, do tego zawiewa mocny wiatr ale co to dla nas jak już w oddali widać budynek Banku Nasion a po drugiej stronie mamy piękny widok na lotnisko, gdzie obserwujemy start polskiego Entera, kolejny miły akcent 🙂 Rejon, gdzie znajduje się Światowy Bank Nasion składa się z dwóch budynków, drugi z nich koloru rdzawego wygląda na obiekt, w którym znajduje się najprawdopodobniej jakaś sterownia. Sam obiekt jest tylko wejściem o dość charakterystycznym wyglądzie, odsyłam do Wikipedii w temacie co tam się znajduje i dlaczego zostało coś takiego stworzone (btw jest dużo teorii spiskowych na ten temat), nie chce zanudzać wiedzą, która jest ogólnie dostępna. Pełnię jeszcze przed nim wartę honorową i ruszamy na pola z antenami satelitarnymi. Droga ciągle pnie się w górę aż dochodzimy do szybu górniczego nr 3 ( Gruve 3), za kilka dni odwiedzamy to miejsce stąd wiem, że coś takiego tu mamy. Ku naszemu niezadowoleniu dalej już pójść nie możemy, o czym informuje tablica, szlaban i kamera. No cóż skoro nie można to nie można, prawa nie naginamy. Droga powrotna tą samą trasą, karabin zostawiamy w szafie pancernej naszej restauracji a my zajadamy się pysznym hamburgerem popijając piwo z miejscowego browaru. Najedzeni ruszamy spać bo jutro idziemy zdobywać miejscowy szczyt Sarkofagen.
Poranek jak zawsze zaczynamy od smacznego śniadania w naszej restauracji, powoli poznajemy smaki Spitsbergenu, tym razem delektujemy się ich ciemnym serem. Ubrani i wyposażeni zabieramy nasz karabin z szafy pancernej restauracji. Tak na marginesie broni nie można wnosić do sklepów, restauracji itp. w przedsionkach są specjalne sejfy, gdzie taką broń możemy zostawić w depozycie, np. w Cafe Huskies też taka jest 🙂 Uzbrojeni i niebezpieczni ruszamy na szlak. Szlak to grubo powiedziane, gdyż nie ma tam żadnych oznaczeń, my mamy ślad z aplikacji Wikiloc i nim się posiłkujemy, plus bawimy się w wytrawnych Indian i rozpoznajemy ślady innych. Szczyt można zdobyć na dwa sposoby, albo ruszyć na niego poprzez lodowiec, bądź obejść górę z drugiej strony i wracać przez lodowiec. Wybieramy wariant drugi, wydaje się ciekawszy, do tego na trasie wypatrzyłem dwie jaskinie. Praktycznie mieszkamy za miastem więc kawałek podchodzimy drogą, która szybko się kończy i ruszamy… hmm kamieniami bo praktycznie nie ma żadnej ścieżki. Trzymamy się śladu gps i powoli wspinamy się w górę, zdarza się trafić na ślady bytności ludzkiej ale rzadko i trzeba bardziej improwizować. Trafia się nam jedno miejsce, które po śladach sugeruje bardzo ekstremalną trasę w górę ale poziomice na mapie nas odstraszają, do tego prawie pionowa ściana, ruszamy jednak na około. Odsłania się przed nami drugi lodowiec, gdzie mają znajdować się jaskinie. W sumie może i dobrze, że są daleko bo jednak mam trochę obaw przed niedźwiedziami polarnymi. Chłopak instruujący mnie co do broni powiedział, że jak miś szarżuje to mam 4 sekundy aby do niego strzelić. Jakoś średnio chce konfrontacji z tym zwierzakiem, jakby nie patrzeć to my jesteśmy tu intruzami w jego naturalnym środowisku. Od czasu do czasu się gubimy, raz ja raz Marcin znajdujemy jakieś ślady ale finalnie wychodzimy na wypłaszczenie i trasa na szczyt staje przed nami otworem. Widok z góry jest cudowny, trzaskamy pamiątkowe zdjęcia, wpisujemy się do książki. Wystrzał endorfin na maksa, teraz czeka nas zejście. Lodowiec to nie jest coś prostego, szczególnie jego szczeliny, o których nasłuchaliśmy się na statku od jednego ze zdobywców tego szczytu. Już samo wejście na lodowiec przysparza nam mnóstwo zabawy. Finalnie się udaje, raki założone i ruszamy w dół, trasa bardzo stabilna, aż do pierwszej szczeliny. No cóż szczelina nie wygląda jakoś strasznie ale ot tak przeskoczyć się jej nie da, trzeba kombinować. Ja schodzę w nią w dół i z racji karabinu na ramieniu zahaczam się i robię ładnego fikołka zjeżdżając w dół, wszystko stabilnie więc wspinam się na drugą stronę, reszta ekipy za mną. Skoro lód utrzymał 120 kg to reszta nie miała już problemów. Na końcu trafia nam się parking skuterów śnieżnych wycieczki z tego wielkiego wycieczkowca, który stał na redzie przed portem, a my rzeką wypływająca z lodowca ruszamy do miasta, skacząc z kry na krę. Po drodze trafiamy na kolejny szyb górniczy tym razem numer 4. Dochodzimy do miasta, idziemy oddać karabin, dziewczyna pyta czy sobie jakiś nabój wystrzeliłem. Dobrze, że nie musiałem. Wszystko w porządku, żegnamy się, a my mamy jeszcze niedosyt i ruszamy za miasto. Tzn. tylko do rogatek bo jesteśmy już bez broni. Dochodzimy do jeziorka, tam gdzie znajduje się najczęściej kradziony znak ostrzegający przed niedźwiedziami polarnymi. Miejsce jest cudowne ale trzeba coś wrzucić na ruszt i iść spać bo jutro mamy znowu napięty plan.
Na kolejny dzień zaplanowany jest wypad do kopalni Gruve 3, ale że to po południu i znowu nas mają odebrać spod hotelu (zmieniamy miejsce odbioru), to do południa wpadłem na pomysł, że zdobywamy kolejny szczyt, który owszem góruje nad miastem ale jest w jego obrębie więc karabinu mieć nie musimy. Jak wymyśliliśmy tak też robimy. Ruszamy do stacji kolejki górniczej, o której już kilka razy wspomniałem a dalej w górę na szczyt Varden co po norwesku znaczy kopiec. Trasa bardzo upierdliwa w górę ale co to dla nas. Marcin z racji tego, że jest dużo lżejszy ode mnie wystrzelił jak z procy i jakieś 10 minut był przed nami na szczycie. Widok świetny, do tego fotki ze skalnej półki wiszącej nad miastem,
rewelacja. Pamiątkowy wpis do książki na szczycie i schodzimy w dół. Mamy jeszcze trochę czasu więc odwiedzamy piesełki w Cafe Huskies. O 13:00 jesteśmy zabierani autobusem spod hotelu i ruszamy do podziemi a dokładnie dojeżdżamy do miejsca, gdzie kilka dni wcześniej byliśmy.
Przed budynkiem krótki wykład, z którego można wyciągnąć dość jednoznaczne wnioski, że pewne idee nie mają sensu ale nie zajmujmy się polityką czy tam ekologią, tylko wróćmy do naszej wycieczki. Wchodzimy do budynku, przebieramy się w ubrania robocze i ruszamy do… no właśnie nie do kopalni ale do sali wykładowej, tam słuchamy o historii kopalni i takie tam, jest to dość długie i nie każdego może interesować.
Po wykładzie ruszamy do wewnątrz, gdzie m.in. odwiedzamy miejsce, gdzie znajduje się wejście do starego Światowego Banku Nasion jak również dochodzimy do Światowego Archiwum Arktycznego, odsyłam do Wikipedii w kwestii szczegółów, warto przeczytać. Czołgamy się w też w korytarzach kopalni oraz wyłączamy światła latarki aby poobcować z totalną ciemnością i ciszą jaka tam panuje. Po wycieczce jesteśmy odwiezieni autobusem pod hotel. Co do samego wypadu to jest on najsłabszy z wszystkich naszych wypadów na tym archipelagu. Dla kogoś kto był na trasie „szychta” w Kopalni Guido bądź na wycieczce ekstremalnej w Kopalni Uranu w Kletnie to będzie się trochę nudził. Kolacja w naszej restauracji i uciekamy spać bo jutro wypad z Maszą do Barentsburga, jak już wspomniałem drugiego co do wielkości miasta tego archipelagu.
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do naszego porannego rytuału czyli śniadanie i… czekamy na autobus do portu, w porcie już czeka na nas Polarna Dziewczyna a na niej nasz przewodnik Masza. Na starcie ruszamy w kierunki lodowca Esmark, gdzie podziwiamy bieługi i patrzymy na ogrom lodowego jęzora wcinającego się w morze. O godzinie 12:00 serwowany jest nam lunch aby około 13 dopłynąć do Barentsburga, miasto w głównej mierze zamieszkane przez Rosjan i Ukraińców. Masza oddaje nas w opiekę miejscowej przewodnik i ruszamy po schodach do platformy, gdzie podobno kręcone są najlepsze ujęcia telewizyjne, na mapie mam to zaznaczone jako „tv platform” więc pewnie coś w tym jest. Przewodnik z grubsza opowiada nam historie miasta, pokazuje główniejsze budynki a później mamy wolny czas. My ruszamy na pocztę, odwiedzamy cerkiew, cykamy zdjęcia towarzyszowi Leninowi, który majestatycznie spogląda na morze. Udaje nam się też uchwycić lisa arktycznego, który ciekawsko przygląda się nam z platformy na której stoi jakiś łodzio-samolot 🙂 Z miejsc, gdzie możemy wejść to korzystamy z poczty i cerkwi oraz z jedynej w mieście knajpy zwanej Czerwonym Niedźwiedziem. Oczywiście korzystamy i zasuwamy w skarpetach pod bar. Próba zamówienia po rosyjsku „Latitude 78” jest bardzo pozytywnie przyjęta i zostajemy uznani za swoich. Dodać należy, że w lokalu tym znajduje się też browar i serwowane jest bardzo smaczne piwo. My jednak gustujemy w shotach i zamawiamy kolejna kolejkę, do tego stopnia, że opadłem z sił i zaprzyjaźniłem się z tytułowym Czerwonym Niedźwiedziem. Czas szybko mija i trzeba wracać na statek. Miasteczko równie klimatyczne jak Piramida ale tętniące życiem, a swojski słowiański klimat nadaje mu uroku. Polar Girl wypływa, my wraz z nią i kierujemy się z powrotem do Longyearbyen. Po drodze obserwujemy radziecką górnicza wioskę Grumant. Z morza świetnie widać dobrze zachowane budynki. Wioska jest trudno dostępna i najlepiej do niej dostać się skuterem śnieżnym, łodzią lub pieszo i tu mi wpadł do głowy kolejny plan na wypad w te rejony. Jak rejony miasteczek są w miarę bezpieczne to tu już może być różnie z misiami polarnymi. Z tego co tam zaobserwowałem, w tym rejonie była poprowadzona linia kolejowa, nie wiem w jakim jest stanie bo samo miasto przestało działać 1967 roku i patrząc na budynki, trzeba przyznać, że klimat ten chyba je konserwuje. Z morza wyglądały trwale i solidnie.
Polarna Dziewczyna dobija do portu my żegnamy się z Maszą. A zapomniałbym, na statku próbujemy również wybornych gofrów z norweskim serem i dżemem. Jak to było ostatnim razem, znowu wsiadamy do autobusu i ruszamy pod hotel, kolacja i… w sumie byłoby to na tyle bo jutro wylatujemy i wracamy do kraju. Nadal mamy jednak niedosyt a ja ciągle coś grzebię w komórce i wychodzi mi z obliczeń, że powinna na 80% być dzisiaj zorza polarna. Wraz z Michałem i Kasią ruszamy za miasto, tylko kawałek aby zrobiło się ciemno i wypatrujemy tego czego jeszcze nie widzieliśmy. Około godziny 23:00 mamy przyjemność zobaczyć jej wysokość Aurorę, w sumie bardzo krótko i głównie wychodzi na zdjęciach, ale jest! Wreszcie się udało i to przy tak niskim KP, mieliśmy tylko 2, a jednak! 🙂
Powrót bez niespodzianek, lot SASem bardzo przyjemny, powrót do Polski Ryanairem też bez zarzutów. Powiem tyle, że misja Svalbard okazała się bardzo udana, zrobiliśmy praktycznie wszystko co zaplanowaliśmy a jeszcze udało się zobaczyć więcej. Fakt, mamy niedosyt bo w restauracji spotkaliśmy grupę Polaków co zrobiła treking z Longyearbyen do Barentsburga ale to nas tylko zainspirowało do kolejnego wypadu.
Poniżej wrzucam wszelkie ciekawe linki dotyczące naszego wypadu łącznie ze śladem szlaku na Wikiloc, może komuś się przyda, gdy tam poleci.