czyli… te sępy dziwnie się nam przyglądają 🙂
Trochę lat już temu odwiedziliśmy Malagę zdobywając najwyższy szczyt kontynentalnej Hiszpanii Mulhacen. Tym razem udało się nam upolować bilety do Malagi w dobrej cenie, ale z zamiarem powspinania się na via ferratach. Od zeszłego roku jakoś tak wpadły nam w oko hiszpańskie ferraty, a że tanie linie lotnicze stały się cenowo łaskawe w tym kierunku to lecimy.
Sama Malaga już nas tak średnio interesuje, ale niedaleko jest miasto Ronda a tam bardzo charakterystyczny most Puerto Nova, a zaraz obok niego via ferrata. Co lepsze można go podziwiać z wiszącej perspektywy.
Bilety do Malagi mamy kupione, teraz trzeba wykombinować jak się tam dostać. Można koleją ale w godzinach wieczorowo-nocnych jest to uciążliwe. Zostaje nam autobus, firma transportowa Avanza, wszystko jest ok ale… nie można biletu kupić online. Problemem jest kraj, w którym mieszkamy, ot bilet można kupić tylko w Hiszpanii. Hmm… trzeba trochę pomóc sobie przy zakupie i używając VPN`a łączę się ze stroną Avanzy z Hiszpanii.
Pomysł był aby jechać od razu z Malagi ale jakoś tak ceny noclegów nam nie podeszły. Najpierw kupiłem bilet do Marbelli, gdzie postanowiliśmy zostać na noc, a następnie po śniadaniu ruszyć dalej do Rondy. Pomysł dobry, bilety kupione, lecimy.
Wizzair tym razem nie zawiódł, o czasie wystartowaliśmy z Krakowa i wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku w Maladze. Spodziewaliśmy się lekkiego opóźnienia a tu ku naszemu zaskoczeniu wylądowaliśmy przed czasem. Mamy ponad półtorej godziny do autobusu. Próbuję negocjować z kierowcą wcześniejszego kursu ale brak wolnych miejsc nas dyskwalifikuje.
Zostaje nam piwo i hot dog w miejscowej knajpce. W Polsce jakieś 5 stopni ciepła a tu mamy prawie 20. Tak można żyć i czekać na autobus.
Trasa z lotniska do Marbelli to jakieś 40 minut i mija bardzo szybko, gdyż poruszamy się po autostradzie. Do naszego noclegu mamy niecałe dwa kilometry przez miasto. Jest ciepło, miasteczko wygląda zacnie i bardzo przyjemnie jest się po nim poruszać. Solucja jak dostać się do hotelu nas nie zawiodła i wkrótce po dotarciu byliśmy już w środku by rozłożyć swoje bagaże.
Miasto w nocy jest bardzo urokliwe więc ruszamy coś zjeść i pobiegać po plaży Wenus, tą akurat mamy najbliżej. Po drodze skusiliśmy się na kebaba bo restauracje wyglądały jakby się już zamykały. Przy plaży można trafić na kluby, gdzie ochrona zaprasza do środka, akurat na zabawę nie mieliśmy ochoty, bo kolejnego dnia czekają nas ferraty i trzeba być wypoczętym. Tytułową Wenus spotkaliśmy surfującą w fontannie przy plaży. Wracamy powoli do hotelu bo rano ruszamy do Rondy. Noc bez niespodzianek, w Hiszpanii jeszcze mnie nie pogryzły pluskwy. 🙂 Po drodze na dworzec autobusowy zaliczamy miejscową kawiarnię, gdzie raczymy się kawą i hiszpańskimi kanapkami, mniam. Najedzeni idziemy na dworzec, gdzie o dziwo toalety są darmowe, do tego mamy zamykane szafki na bagaż co może nam się przydać jak będziemy wracać.
Autobus jest o czasie a my ruszamy w podróż. Trasa jest bardzo widokowa i podsuwa nam sporo pomysłów na trekkingi w tych rejonach. Po ponad godzinie kluczenia po górskich drogach docieramy do Rondy.
W pierwszej kolejności odwiedzamy restaurację nazywającą się jak nasz hotel czyli San Francisco. Święty Franciszek jest dla nas łaskawy i porcja jest bardzo duża, do tego stopnia, że Bożenka dzieli się ze mną swoim mięskiem. Knajpkę bardzo polecamy. Tak najedzeni ruszamy do naszego Hotelu.
Hotel San Francisco to miejsce skąd wszędzie jest blisko, do dworca kolejowego i autobusowego, do mostu, do ferrat, do dobrych knajp i wszystkich atrakcji miasta. Dopełnieniem ideału jest jeszcze obsługa, która jest niesamowicie pomocna. Dodać należy, że w hotelu tym można wypożyczyć również rowery.
Szybkie przepakowanie i ruszamy na via ferraty. Trasa prowadzi przez mniejszy most przy Calle Real, z niego widać ogrom kanionu Tajo. Tu spędzamy trochę czasu kombinując czy aby nie można zejść w dół, ale kłódka na bramie wyraźnie mówi nam nie … mimo że serce podpowiada przeskoczmy bramę. Zbyt dużo gapiów więc jednak rozum wygrywa. Ruszamy dalej wspinając się w górę aby za chwilę znowu schodzić w dół.
Może teraz trochę technicznych podpowiedzi jak dojść do ferraty a raczej dwóch ferrat, bo takowe się tam znajdują. Pierwsza z nich, którą najłatwiej znaleźć, jest bardzo łatwa coś z poziomu A/B, my to nazywamy „chodzone” czyli praktycznie wspinanie się jest znikome i głównie idzie się w gorę, druga ferrata jest ciut trudniejsza bo poziom B/C. Na początku bardziej C, dalej już B.
Zacznę od sposobu dojścia do nich bo to takie oczywiste nie jest. Z tarasu widokowego przy Plaza Maria Auxiliadora ruszamy w dół uliczką Camino del Albacar do punktu widokowego Mirador de las Murallas, następnie skręcamy w prawo i kierujemy się do kolejne punktu widokowego Mirador del Cristo. W każdym miejscu warto się zatrzymać bo widoki są cudne. Dalej przechodzimy przez jak to nazywam portal do ferrat czyli Arco do Cristo i schodzimy taką powiedzmy polną ścieżką w dół. Przy rozwidleniu idziemy w prawo (prosto), idąc w lewo schodzimy w dół mijając bardzo klimatyczne ruiny domów z zachęcającym napisem „Dead Inside”. My kierujemy się w prawo (prosto) i jakieś 20 metrów od rozstajów mamy pierwszą ferratę. Poznamy ją po cienkich klamrach, są jeszcze grube ale te nie są ferratą. Idąc dalej dochodzimy do ruin domu, wspinamy się wyżej i skręcamy do jego wnętrza, tam gdzie jest odgięta siatka. Dalej należy uważać bo trzeba przeskoczyć dziurę, nad którą kiedyś był mostek, jego resztki jeszcze pozostały ale lepiej na nie nie stawać, bo można wpaść piętro niżej. Tu mamy też kawałek płaskiego terenu, gdzie możemy założyć sprzęt. Dalej już wspinamy się pionowo do góry via ferratą.
Dodać muszę, że widoki są niesamowite i co najlepsze widzimy wodospad, którego nie zauważymy z góry, z mostu Puerta Nova.
Ruszamy w górę, początek jest trudniejszy, jak wspomniałem coś w okolicach C, do tego świetne widoki na most i wąwóz Tajo, dalej przeskakujemy z półki na półkę z małym trawersem, trudność już tak B/C i B. Warto się też rozglądać bo w małych jaskiniach w skale można zauważyć różne ciekawe urządzenia. Wychodzimy w rejonie platformy widokowej Desfiladero del Tajo. Można przejść przez tzw. kołowrotek (wyjście) albo ścieżką ubezpieczoną liną, przeciąć wzgórze i wbić się z powrotem na ścieżkę Camino del Albacar. Nam się tak spodobało, że trzy razy zrobiliśmy tą trudniejszą ferratę i raz dla funu przeszliśmy tą prostszą. Ta łatwiejsza jest idealna dla kogoś kto dopiero zaczyna zabawę z via ferratami. Nie zniechęci a do tego jeszcze będą rewelacyjne widoki na wąwóz Tajo.
Tym razem wychodzimy przez kołowrotek bo wystarczy tego dobrego. Ruszamy pooglądać most już z jego szczytu. Naprawdę warto, może wodospadu nie widać (choć słychać), za to widoki są rewelacyjne. Do tego ceny w knajpach w najbardziej turystycznym miejscu w Rondzie są normalne i można sobie posiedzieć pijąc kawusię i wygrzewając się w słoneczku. Mijamy też Plaza de Toros de Ronda, arenę do walki byków. Wejść nie możemy bo jest już późno a szkoda bo robi wrażenie. Za to mamy fajnie oświetlony w nocy pomnik byka. Zgłodnieliśmy, klucząc uliczkami niedaleko naszego hotelu trafiamy na knajpę „da Vinci” to jest strzał w dziesiątkę. Mamy piwko, smaczną pizze i do tego miejscowe trunki 🙂 Za pierwszym razem cytrynówka a za drugim razem brzoskwiniówka. Polecamy, rewelacja! Do tego ta pizza na idealnie cienkim cieście. Mniam.
Rano śniadanie i ruszamy na stację kolejową, pociągi do Benaojan-Montejaque jeżdżą bodajże trzy razy na dzień. W najgorszym przypadku pójdziemy piechotą to jakieś około 10 km trasy szlakiem, więc może być ciekawie. Dojeżdżamy do stacji, coś się popsuło bo obsługa kazała wysiąść wszystkim, nam to pasuje bo to nasza docelowa stacja. Muszę wspomnieć, że w planie mamy dwie via ferraty, pierwsza zaraz niedaleko dworca i jest o trudności C/D a druga jakieś 3km dalej i ma poziom D z tym, że jest tam tyrolka. 🙂 Pogoda jest taka sobie, jeszcze mamy słonecznie z przewagą chmur ale wszystko na niebie i ziemi mówi, że będzie padać. Powoli wspinamy się w górę, widoki są super, pod nami rzeka i wodospady, a nad nami.. no właśnie to nie orły mimo że skrzydła mają wielkie i kołują nad naszymi głowami. Ruszamy drogą wzdłuż skał i już widzimy co to za orły. 🙂 Hiszpańskie sępy płowe latają sobie nad ferratą, wypatrując przysmaków. Jak to było w pierwszym przypadku w Rondzie, teraz tez trudno znaleźć ferratę. Mała podpowiedź, kierując się w kierunku miasteczka dochodzimy do jaskini, tu stop. Znajdujemy dogodne miejsce i jakieś 20 metrów przed jaskinią wspinamy się do góry, gdy trafimy na ruiny domku to już blisko, należy kierować się wydeptaną ścieżką, aż zobaczymy srebrną tablicę na skale. To jest to!
Jak w Rondzie tak i tutaj odcinek trudniejszy jest na początku, dalej już wspinamy się spokojnym C. Widoki przednie, nad nami latają wielkie ptaszyska. Sam szczyt jest też bardzo urokliwym miejscem, do tego chmury na niebie i słońce robią duże wrażenie. Zejście jest bardziej skomplikowane, bo trzeba kluczyć między skałami. Oznaczone jest tylko od czasu do czasu kopczykami z kamieni. Finalnie musimy pokonać głównego bossa, czyli sforsować bramę. Trzeba przesunąć zasuwę, odwiązać sznur i ściągnąć drut ze słupka. Wychodząc zamykamy bramę w odwrotnej kolejności niż otwieraliśmy. 🙂
Kierujemy się w stronę miasteczka, a bardziej szukamy jakiejś knajpki bo zaczyna powoli kropić, a robimy się głodni. Niedaleko takiego – nazwijmy to centrum – znaleźliśmy lokal w pobliżu sklepu La Tienda. Z racji tego, że nie jesteśmy biegli w języku hiszpańskim wybieramy potrawę, która dobrze wygląda na zdjęciu. Z tłumaczenia translatorem okazuje się, że mamy jeść jaszczurkę iberyjską, ale finalnie „lagarto iberico” to nie jaszczurka a rodzaj mięsa wieprzowego. Najedzeni chcemy ruszyć dalej ale na zewnątrz ulewa, siadamy więc znowu do stolika i delektujemy się lokalnym białym winem.
Deszcz ustał ale czasu mamy mało więc wracamy z powrotem na via ferratę Grande – Benaoján, bo jednak mamy niedosyt. Teraz dla odmiany na ścianie dostaliśmy deszczem czyli zrobiło się C/D+ z lekkimi utrudnieniami. 🙂 Wracamy znowu trasą, gdzie ostatnim bossem jest brama, po jej pokonaniu powoli ruszamy na stację kolejową. Dla odmiany schodzimy do doliny i podziwiamy wodospady na rzece, która wypływa ze skał. Przy rzece jest coś w rodzaju ruin najprawdopodobniej starego młyna wodnego. Zabudowania są dość obszerne, do tego jedna odnoga rzeki doprowadzona jest do budynków. Woda już swoje zrobiła stąd i dodatkowe atrakcje w postaci wodospadów.
Trasa powrotna bez niespodzianek dojeżdżamy do Rondy i ruszamy coś zjeść w da Vinci. Rano mamy późniejszy wyjazd, lot mamy dopiero o 20:05 więc ruszamy po śniadaniu na ferraty, a w sumie na tą trudniejszą aby znowu napatrzyć się na słynny most. Tak przy okazji odkrywamy ścieżkę podchodzącą do wodospadu. W niektórych miejscach można zrobić fikołka w dół ale uważamy więc raczej nic nam nie grozi. Nacieszeni widokami idziemy się wspinać, oczywiście ferrata zaliczona dwa razy bo raz to za mało. Gdy wracamy na most okazuje się, że można wejść do jego wnętrza. No cóż takiej okazji nie można przegapić, lżejsi o 5 euro (2 x 2,5) wchodzimy do środka. Warto, widoki równie cudne jak z góry, ale jesteśmy w zupełnie innym miejscu.
Nacieszeni miastem i ferratami ruszamy na dworzec autobusowy, tam śmigamy do Marbelli, krótka przerwa na obiad i spadamy na lotnisko kolejnym autobusem. Lot do kraju bez niespodzianek.
Kilka linków i wskazówek:
Darmowy VPN aby zakupić bilety autobusowe na hiszpańskiej stronie – Tunel Bear
Strona z biletami autobusowymi (użyj VPN`a) – Avanza
Strona z via ferratami i ich opisami – Ferrata Guide
Pizzernia “Da Vinci” (link do Tripadvisora) – Da Vinci
Nocleg w Rondzie – Hotel San Francisco