… czyli wyprawa do wnętrza Ziemi
Zaczęło się niewinnie kupnem biletów Wizzair`a po promocyjnej cenie do Porto, ale co tam można znowu w Porto robić w styczniu ? W sumie może się nam nudzić, to może by tak kontynentalny Portugalii zrobić Torre 1993 m npm ? No, ale być w Portugalii i nie zrobić najwyższego szczytu, trochę nuda. Szybka decyzja, już grzebiemy na stronach TAP Portugal i jakoś tak wychodzi, że w całkiem dobrych cenach można dolecieć na Azory, a tam już czeka na nas wulkan Pico, czyli najwyższy szczyt Portugalii. Tym razem leci z nami brat Bożenki, Rafał oraz kolega Marcin poznany na wypadzie do CERN. Zaczynamy standardowo technicznymi aspektami wyjazdu:
– lot Warszawa – Porto – Warszawa w naszym przypadku wychodził 223 zł na osobę tam i powrót plus po 75 zł na głowę za bagaż rejestrowy 32 kg, do którego spakowaliśmy się wszyscy
– lot Lizbona – Terceira – Pico – Lizbona z bagażem rejestrowym dla każdego wychodził jakieś 416 zł na głowę
– autobus Porto – Lizbona 15 euro/osoba, autobus Lizbona – Fatima – 10 euro/osoba, autobus Fatima – Porto 14,5 euro/osoba (wszystkie bilety ze zniżką)
– noclegi; Porto – Porto Riad – Guest House – 96 euro za 4 osoby – 2 noclegi ze śniadaniem, Lizbona – Brother’s Rooms – 75 euro za 4 osoby – 3 noclegi ze śniadaniem, Pico – Casa da Costa – 247,50 euro za cały dom na 6 dni
– jakieś drobne pieniążki na wejście do jaskini, transport miejski, taksi, jedzenie
I tak wylądowaliśmy w Porto, bardzo późno, bo około 0:35.Z lotniska wyszliśmy dopiero około 1:00, ot trzeba było czekać na bagaż rejestrowy. Metro o tym czasie już nie jeździło i musieliśmy się posiłkować nocnym autobusem linia 601, dojechaliśmy jak najbliżej się dało naszego Guest House`a w klimacie marokańskim i ruszyliśmy dalej piechotą. Trafić było bardzo łatwo, a właściciel już na nas czekał. Meldunek przebiegał bardzo sprawnie, szybka toaleta i padnięci idziemy spać. W pokoju cudownie grzeje grzejnik :), bo w nocy w styczniu jakoś za ciepło to tam nie jest.
Rano pobudka, pyszne śniadanko i trochę kręcimy się po ogrodzie naszego guest house`a, planujemy co zobaczyć w Porto bo mamy cały dzień, a znajomi bardzo polecali nam to miasto. Pogoda taka sobie, niebo zachmurzone ale zimno nie jest, tylko szarawo. Ruszamy bo czas nagli, zaczynamy hmm… od cmentarza a dokładnie zabytkowego cmentarza Cemiterio do Prado do Repouso, który powstał w roku 1839. Sam cmentarz przypominał mi bardziej uporządkowany Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, masa zabytkowych grobowców, a z drugiego końca nekropoli widać bardzo ładną panoramę Porto, z ujściem drugiej co do wielkości rzeki Portugalii, Duoro.
Ruszamy dalej, a dokładnie w kierunku chyba głównej atrakcji Porto, mostu Ponte Luis I. Dwukondygnacyjny most stalowy w Porto, znak rozpoznawczy miasta, został tak nazwany na cześć króla Ludwika I. Łączy brzegi rzeki Duoro. Długość całkowita 385,25 metrów.
W momencie budowy był to najdłuższy most na świecie w swojej kategorii. Budowa została rozpoczęta w roku 1881, a inauguracja nastąpiła 31 października 1886 roku. Projektantem mostu był inżynier Teofilo Seyrig z grupy Gustave Eiffel. Masa mostu wynosi 3045 ton. To tyle za Wikipedią. Sama droga no cóż… nieciekawa. Porto, jest powiedzmy to brudne, kupy psów na chodnikach to standard, trafiliśmy też na ludzkie :/ dużo pustostanów, gdzie można trafić na bezdomnych, żebracy itp. Ogólnie wrażenie nie za ciekawe. Docieramy do mostu, robi wrażenie swoją wysokością i ogromem. Zabieramy się za wspinaczkę po schodach na jego szczyt, po drodze oczywiście wszędzie kupy i fajne murale 🙂 . Widok ze szczytu mostu jest imponujący, na pewno potęgowałaby go ładniejsza pogoda ale i tak było na co popatrzeć.
Przespacerowaliśmy się na drugi brzeg, gdzie ujrzeliśmy, hmm….opuszczoną klimatyczną kamienicę, aż serce się kraje jak widzi się budynki, które mają w sobie kawał historii i tak marnieją. Odbijamy w bok, widzimy dziurę w ścianie chcemy wejść, ale z daleka na ulicy macha do nas pani krzycząc abyśmy nie wchodzili, bo w środku są „junkie/ćpuny”, po tym co widzimy w środku i jak wygląda Porto, jednak daliśmy sobie spokój i posłuchaliśmy rady miejscowej.
Uciekamy na stara dzielnicę miasta Ribeire. Wąskie uliczki, ciekawe ozdabiane budynki, wielki napis Porto i wiele zakamarków, w których czai się historia powodują, iż zaczynamy być głodni. Blogi polecają małą przytulną knajpkę Sandeira do Porto czyli kanapkownię, można tu zjeść dobrze i bardzo tanio, ale też trzeba swoje odczekać na miejsce. Lokal polecamy, jedzenie pyszne, sympatyczny personel i klimat knajpki na bardzo duży plus.
Idziemy dalej bo w planie przejażdżka, żółtym tramwajem linią nr 1 🙂 ale po drodze trafiamy na Kościół św. Franciszka, który robi na nas niesamowite wrażenie jak i z zewnątrz tak i wewnątrz – zabytkowy kościół należący do wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO starego miasta Porto w Portugalii. Budowę kościoła rozpoczęto w 1383 i ukończono w 1425 r. Został zbudowany jako kościół dla miejscowego klasztoru franciszkanów w stylu gotyckim, a przede wszystkim w XVII i XVIII wieku w dużej mierze przebudowany w stylu barokowym. To tyle z Wikipedii, a sami z siebie możemy dodać, iż fajnie podkreśla gotycki charakter budowli wielka rozeta, którą nie sposób nie zauważyć na froncie kościoła. Clue świątyni jest ołtarz w północnej nawie przedstawiający Drzewo Jessego. Czym jest Drzewo Jessego ? Ano artystycznym przedstawieniem drzewa genealogicznego Chrystusa. Z tego co pamiętam za bilet płaciliśmy 4,5 euro, można jeszcze zobaczyć Muzeum Trzeciego Zakonu św. Franciszka w Porto (wraz z katakumbami) oraz Dom Trzeciego Zakonu św. Franciszka. Naprawdę warto, zdobienia i wyposażenia wnętrz robią niesamowite wrażenie, wielki plus dla Porto za tak wspaniale zachowany kawał historii.
Czas na tramwaj 🙂 oczywiście wybraliśmy trasę tylko w jedną stronę, bo po drodze wypatrzyliśmy Muzeum Tramwajów wraz z ich zajezdnią 🙂 Co do samej linii nr 1 startuje z przystanku Infante, a kończy na Passeio Alegre. Przejażdżka to jakieś 25 minut bardzo przyjemnej jazdy klimatycznym, żółtym tramwajem, gdzie nawet możemy zasiąść przy sterach tej piekielnej machiny 🙂
Dojeżdżamy, wysiadamy i idziemy w kierunku wybrzeża wypatrywać Azorów 🙂 i naszego głównego celu czyli Pico. Odległość może na to nie pozwala, ale mamy dużo uciechy uciekając przed falami Oceanu Atlantyckiego, czy też wspinając się po falochronach 🙂 Czas szybko mija i ruszamy zobaczyć Muzeum Tramwajów, oczywiście błogie lenistwo spowodowało, iż do zajezdni jedziemy znowu tramwajem nr 1 🙂
Museo do Carro Electrico bo tak oficjalnie brzmi nazwa po portugalsku, już na starcie robi na nas bardzo pozytywne wrażenie. Za to, że jeździliśmy żółtym tramwajem dostajemy zniżkę i z uśmiechem ruszamy na główną halę, gdzie możemy oglądać różne rodzaje pojazdów z różnych epok i nie tylko wersje do przewożenia ludzi. Mamy też wagony techniczne, jak i transportowe. Do wagonów można wchodzić, w jednym z nich jest nawet multimedialna prezentacja, ot można sobie pojeździć po ulicach Porto tramwajem 😛 Jak znudziły się nam tramwaje, mamy do zwiedzania elektrownię napędzającą te diabelskie machiny. Generatory, tablice kontrolne, transformatory a nawet ręczna suwnica, którą można się pobawić, robią fantastyczne wrażenie, oj uciekło nam sporo czasu w tym miejscu 🙂
Ruszamy dalej, naszym celem jest biblioteka Harrego Pottera, ale najpierw wieczorny spacer, bocznymi uliczkami Porto, piękne widoki oświetlonego miasta i brak widocznych kup ( z racji ciemności), nareszcie sycimy oczy pięknymi widokami. Praktycznie na naszym szlaku nie spotykamy nikogo i tak powoli docieramy do Livraria Lello czyli Księgarni Lello, aby wejść należy zakupić voucher za 4 euro.
Kwota zostaje nam odjęta przy zakupie jakiejkolwiek książki w środku; co do samej księgarni – rzeźbione wnętrze, witraże na suficie oraz zakręcone schody na piętro, robią na nas piorunujące wrażenie. Podobno J.K. Rowling autorka przygód Harrego Pottera zainspirowała się wyglądem tej księgarni przy tworzeniu magicznego Hogwartu. Dodać też należy, iż Rowling uczyła w Porto języka angielskiego co bardzo uprawdopodabnia tą wersję 🙂 My sami kupiliśmy tam Małego Księcia po portugalsku a Marcin z Rafałem znaleźli komiks o Hitlerze 😛
Trochę czasu znowu uciekło i musieliśmy powoli wracać do Riad`u, bo jutro zaraz po śniadaniu ruszamy do Lizbony. Zahaczyliśmy jeszcze o plac niedaleko budynku Szpitala św. Antoniego, podziwiając znajdującą się tam fontannę i już definitywnie ruszyliśmy spać 🙂
Rano wstajemy i ruszamy na dworzec autobusowy, gdzie bez żadnych problemów zostajemy załadowani do autobusu, jedziemy do stolicy Portugalii – Lizbony, autobusy portugalskie słyną z wygody i komfortu, jedzie się bardzo przyjemnie mimo, iż to ponad 300 kilometrów. Dojeżdżamy do Lizbony, którą traktujemy trochę po macoszemu, bo na drugi dzień wylatujemy na Azory, może jak wrócimy zostanie trochę czasu 🙂
Lotnisko w Lizbonie jak lotnisko, drobne perturbacje z Rafałem, bo pani się czepia, iż musimy mieć pozwolenie na jego wywóz do Azorów 😛 mimo, iż jedzie z siostrą, ale jak to w Portugalii bywa Rafał jednak mógł polecieć na Azory i to w normalnej kabinie 🙂 W trakcie lotu zostaliśmy obdarowani origami, przez podróżujące z nami japonki i tak w miłej atmosferze minął nam lot na jedną z wysp Azorów – Terceire. Tu mamy 3 godziny czasu na lot do Pico, uciekamy z lotniska do bardzo przyjemnej knajpki na obiadek, kolejne zdziwienie, na lotnisku i obok nie ma cen zaporowych, można zjeść smacznie i tanio 🙂 Lotniska na azorskich wyspach wyglądają jak nasze dworce autobusowe, co jeszcze bardziej wzbudza naszą sympatię, bo są bardzo przytulne.
Po 14tej ruszamy dalej, aby za pół godziny znaleźć się na Pico, jak na razie pogoda średnia a wulkan w chmurach. Trochę nas to smuci, ale Yr-ka (aplikacja pogodowa) napawa optymizmem, za maksymalnie dwa dni ma się wypogodzić, no to ruszamy. Według namiarów od lotniska mamy jakieś 4 km do naszego wynajętego domu, a od początku czujemy, że nas coś śledzi, ale jeszcze do końca nie wiemy co 🙂
Droga jest bardzo przyjemna, mijamy lotnisko z widokiem na startujący samolot (oj nie ma już możliwości ucieczki), po drodze klimatyczne winnice, które o ile pamiętam są wpisane na listę UNESCO. O ! Pierwsza niespodzianka, tam gdzie ma znajdować się dom jest pole 🙂 ot namiar z booking.com, trochę był nie za bardzo. No cóż, trochę krążymy, telefon do właścicielki i mamy jasność ruszamy dalej w kierunku Madaleny, czyli jeszcze jakieś 1,5 kilometra i jesteśmy 🙂 Ostatecznie okazało się, że z lotniska jest 6 km nie 4 😛
Domek bardzo fajny zaraz przy oceanie, na starcie miły poczęstunek z trunkami i domowej roboty konfiturami 🙂 no to się rozpakowujemy. Dalej czujemy, że coś nas obserwuje 🙂
Właścicielka zaproponowała nam podwózkę do Madaleny celem zrobienia zakupów w pobliskim markecie, tak też robimy z Marcinem. Obładowani sprawunkami zasuwamy na postój taksówek, gdzie bodajże za 5 euro dojeżdżamy do naszego domku.
Rozpakowani, ruszamy na rekonesans czyli plaża mimo powiedzmy niezbyt letniej aury. Skała wulkaniczna robi niesamowite wrażenie, które potęgują rozbijające się o nie fale, całe popołudnie i wieczór spędzamy nad wodą. Okazuje się też, co nas obserwuje od samego początku naszego przylotu 🙂 ot w składziku w domu znajdujemy gęś 🙂 Teraz cała zabawa polega na tym, że sobie nawzajem ją podrzucamy, gęś wygląda komicznie zaglądając zza drzwi albo w momencie gdy otwierasz lodówkę ze środka wita cię … gęś 🙂 Ot nasza azorska maskotka. Idziemy spać, a rano wita nas … gęś 🙂
Jemy późne śniadanie w trakcie którego planujemy co dzisiaj zobaczymy; najwyższego szczytu Portugalii dalej nie widać, cały spowity w chmurach :/ no to ruszamy na mały rekonesans. Wokół nas winnice, skały wulkaniczne i ocean 🙂 Po krótkim marszu w kierunku Madaleny trafiamy na coś co w wolnym tłumaczeniu nazywa się rurą 🙂 ot miejsce biwakowe, które w okresie letnim jest pewnie mocno oblegane, a charakteryzuje się tym, iż ocean swoim jęzorem wcina się w skałę wulkaniczną tworząc taki jakby kanał. Zaczyna się zabawa bo fale w nim potrafią się cofać o kilkanaście metrów, aby niespodziewanie przeć do przodu 🙂 Hmm wchodzimy. Trzeba pamiętać, że to styczeń więc woda powiedzmy, że jest ciepła tak sobie, nie jest to może Grenlandia jak kąpaliśmy się z Grześkiem, ale za ciepło też nie jest 🙂 Tak upływają ze dwie godziny na przedniej zabawie, przemoczeni uciekamy do domu, gdzie wita nas … gęś 😛
Przebieramy się, jemy obiad 🙂 i ruszamy dalej, tym razem w drugą stronę do pobliskiej wioski Cabeco Chao. Po drodze trafiamy na opuszczony budynek, który bardzo chętnie zwiedzamy w ramach naszego projektu N.U.E.T. (zdjęcia i opis pod tym <linkiem>). Ruszamy dalej dochodzimy do wioski. Wzdłuż murków winnic trafiamy na dziwnego strażnika jednego z domów, ot koza na sznurku pilnuje drzwi wejściowych 😛 dalej po drodze trafiamy na park – Parque de Merendas dos Toledos, gdzie nawet udaje nam się skorzystać z ubikacji 😛 Spacer jest bardzo przyjemny, Pico poza sezonem jest bardzo spokojne i urokliwe. Idąc tak beztrosko trafiamy na Muzeum Wina, które już jest zamknięte, ale możemy pooglądać sobie znajdujące się obok budynku winnice, po chwili marszu znowu trafiamy na brzeg wyspy i po raz kolejny zabawy z falami 😛
Ruszamy dalej, aby na rogatkach Madaleny trafić na stadion oraz opuszczoną remizę strażacką, oczywiście w ramach N.U.E.T. musimy sprawdzić jak to wygląda od środka (<link> do relacji), zaraz później odkrywamy, że stadion jest otwarty więc wykorzystujemy okazję jak kiedyś w Rydze aby sobie go od środka zobaczyć 🙂 Marcin nawet zrobił rundkę truchtu wokół boiska, my kibicowaliśmy mu z trybun 🙂
Miasto jak miasto jakieś sklepy, knajpy – co tu robić ? Zerkamy na maps.me i … jest jaaaaskinia 🙂 Gruta das Torres, szybki „risercz” w necie. Tak jest otwarta, załapiemy się na ostatnie wejście. Może trochę może o samej jaskini – jest to jaskinia lawowa powstała w wyniku przepływu i chłodzenia podziemnych rzek magmy. Jaskinia ta to grupa połączonych ze sobą korytarzy lawowych o łącznej długości 5,2 km, co powoduje, iż jest to najdłuższa jaskinia lawowa na Azorach i oczywiście również znajduje się na liście UNESCO.
Szukamy taksówki i po chwili ruszamy pod wejście, na miejscu kupujemy bilety, krótki instruktarz, dostajemy sprzęt i …. zaczyna się Tomb Raider, wejście po schodach niczym z filmów z Indianą Jonesem, dalej coraz ciekawej, nasz przewodnik opowiada jak powstały korytarze, pokazuje miejsca, gdzie zastygała lawa, przechodzimy korytarzami z jednej komory do drugiej. Sama część udostępniona dla zwiedzających jest dużo krótsza niż 5 kilometrów bo bodajże ponad 1,5 km, z tym, że czas ucieka tam nieubłaganie szybko, zostało pamiątkowe zdjęcie i wychodzimy, włącza mi się głód jaskiniowy, chcę jeszcze 😛
Wracamy do Madaleny piechotą, bacznie obserwowani przez krowy, które pasą się wszędzie 🙂 Zakupy w markecie i uciekamy do domu, w domu wita nas … gęś 🙂 Wieczorem planujemy, następny dzień czuję, że będzie ciekawie bo znalazłem jaskinie i to dzikie, gdzie wejście nie jest reglamentowane 🙂 gęś podziela mój entuzjazm, zaglądając na nas zza drzwi 🙂
Z rana po sutym śniadaniu ruszamy, mamy dwa cele pierwszy to Parque Florestal da Quinta das Rosas a drugi jaskinie Furna de Frei Matias.Trasy mamy dośc sporo bo tam i powrót to ponad 20 km, ale co to dla nas. Ruszamy, po drodze mijamy winnice, malownicze wioski azorskie oraz pastwiska z mnóstwem krów. Zwierzaki te przyglądają nam się bacznie, a niektóre próbują się zaprzyjaźnić.Tak docieramy do ogrodów, jesteśmy tam sami ogrody w sumie są zamknięte poza sezonem, my weszliśmy boczną bramą i jakoś nikt specjalnie się nami nie interesował. Same ogrody znajdują się na powierzchni 3 hektarów z naprawdę bardzo zróżnicowaną florą Makaronezji do tego znajduje się tam kaplica z pomnikiem królowej Elżbiety Aragońskiej. My z ciekawostek znaleźliśmy wybieg pawi 🙂
Ruszamy dalej, pogoda coraz bardziej się poprawia a krajobraz zaczyna przypominać Nową Zelandię, po kilku godzinach docieramy do naszego celu, czyli jaskiń. Tu zaczyna się zabawa, oczywiście wyposażeni jesteśmy w latarki. Przez pole pełne krowich kup ruszamy na wyprawę do wnętrza ziemi.
Schodzimy po kamieniach do wielkiego dołu w skale, gdzie na starcie widzimy dwa korytarze, jama ta jest zarośnięta paprociami co dodaje jeszcze większego klimatu. Pierwszą jaskinię znamy ze zdjęć internetowych, robi na nas niesamowite wrażenie, zwisające pnącza, gra światła wpadającego przez otwór wejściowy, cudo. Jaskinia krótka, więc też ruszamy do drugiej i tu zaczyna się zabawa. Rafał zostaje na zewnątrz jako Lew Bazowy – w takich miejscach czasem bywa różnie, dlatego warto, aby w odwodzie był ktoś, kto może wezwać pomoc.
Druga jaskinia składa się z trzech komór, latarki już są potrzebne. Dochodzimy do końca i wracamy; w międzyczasie Rafał odkrył jeszcze jedną jaskinię i tu zaczyna się główna zabawa, gdzie pod ziemią spędzamy około 2 godziny. Ruszamy do środka, trasa przypomina mi czytaną w dzieciństwie Wyprawę do wnętrza Ziemi Juliusa Verne. Wchodzimy coraz głębiej, korytarze raz szerokie raz wąskie, po drodze trafiamy na zawalisko skalne, ale da się go ominąć bokiem. Korytarz nie ma końca, aż boję się, że na końcu trafimy na wielką komorę ze śpiącym Smaug`iem. Zastanawiamy się jak jeszcze długo będzie ciągnął się ten korytarz lawowy i czy jest sens iść dalej. Ciekawość zwycięża, ruszamy dalej mijając po drodze kolejne komory, aby finalnie dojść do zwężenia , gdzie odpuszczamy, bo bez sprzętu średnio bezpiecznie byłoby poruszać się dalej. Wracamy tą samą drogą, powiew świeżego powietrza i światło słoneczne po tak długim czasie obcowania z wnętrzem wulkanu daje nam uczucie ulgi 🙂
Na zewnątrz czeka na nas Lew Bazowy, który znalazł następna jaskinię, tym razem krótką, ale wychodzimy z niej po drugiej stronie pastwiska omijając kupy 🙂 Dzikie jaskinie na Pico są niesamowite, z tym, że jak ze wszystkim, trzeba do ich penetracji trochę rozsądku, dlatego też nie zachęcamy specjalnie do ich odwiedzenia 🙂
Wracamy do domu prawie tą samą drogą. Kąpiel, kolacja i idziemy spać gdyż jutro atakujemy Pico najwyższy szczyt Portugalii, w międzyczasie załatwiamy taksówkę, aby nas dowiozła do punktu startowego. Oczywiście w domu przywitała nas … gęś 🙂
Podekscytowany w nocy musiałem sprawdzić czy widać już naszego olbrzyma, oczywiście chmur już nie było, zadowolony położyłem się spać dalej. Rankiem szybkie śniadanie, jakaś wałówka na drogę, woda i ruszamy, Rafał został w domu. Idziemy w trzy osoby Bożenka, ja i Marcin. Taksówkarz już na nas czeka, zasuwamy do punktu startowego naszego głównego celu wyjazdu.
Pico (Montanha do Pico) – starowulkan w zachodniej części wyspy Pico na Azorach. Osiąga wysokość 2351 m n.p.m., co czyni go najwyższym szczytem w Portugalii oraz w całym Grzbiecie Śródatlantyckim. Pico jest ponad dwukrotnie wyższy od jakiegokolwiek innego szczytu na Azorach. Pico Alto, okrągły krater o średnicy wynoszącej w przybliżeniu 500 metrów i głębokości 30 metrów, wraz z Piquinho (Pico Pequeno) małym stożkiem wulkanicznym wznoszącym się na 70 metrów wewnątrz krateru tworzy prawdziwy szczyt wulkanu.
To tyle Wikipedii. Jest to następny szczyt do Naszej kolekcji Korony Europy, trasa jest bardzo dobrze zaznaczona na maps.me, zaczynamy ją od budynku Casa da Montanha, gdzie dostajemy lokalizatory GPS, płacimy bilet wstępu 12 euro od osoby i ruszamy na szlak, trasa ma raptem 3,5 kilometra, pnie się ciągle w górę meandrując między skałami. Po drodze można zobaczyć jaskinię, ale aby do niej wejść potrzeba już specjalistycznego sprzętu. Pnąc się w górę podziwiamy panoramę wyspy i okalający ją ocean. Widoki są niesamowite, szczególnie, gdy wychodzimy ponad poziom chmur, trasa jest bardzo dobrze oznaczona, nie sposób się zgubić. Nie pamiętam już ile czasu zajęło nam wyjście (Marcin był dużo przed nami), ale sam widok ze szczytu był niesamowity, do tego kaldera wulkanu i znajdująca się w niej aparatura sejsmologiczna dodawała marsjańskiego klimatu.
Pogoda zaczęła się psuć, co chwilę szczyt zakrywały chmury, ale dzięki temu udało nam się zaobserwować bardzo rzadkie zjawisko jakim jest tzw. „biała tęcza”, która powstaje w taki sam sposób jak zwykła tęcza, ale na kroplach mgły.
Zejście mieliśmy dużo mniej ciekawe bo w chmurach i w deszczu, przemoczeni zeszliśmy do punktu startowego, oddaliśmy lokalizatory, a w nagrodę czekał na nas dyplom za zdobycie szczytu 🙂 W międzyczasie Lew Bazowy załatwił nam taksówkę i tak przemoczeni z uśmiechem na twarzy wróciliśmy do naszego domku nad oceanem, gdzie hmm świeciło słońce i było dużo cieplej 🙂 do tego przywitała nas … gęś 🙂
I tak kończy się nam powoli przygoda z Azorami, jeszcze robimy nocną eskapadę, a raczej robi ją Marcin szwendając się w okolicach naszego domu.
Następnego dnia wracamy bezpośrednio do Lizbony liniami SATA Azores, które mimo starszej floty, są jakieś takie przytulne i dużo mniej plastikowe niż TAP. Co do Lizbony, jakoś traktujemy ją bardzo po macoszemu, trochę pochodziliśmy w rejonie naszego hostelu wieczorem, praktycznie nie odwiedziliśmy żadnej turystycznej atrakcji. Za to na następny dzień zaplanowaliśmy wyjazd do Sintry.
Ruszamy z rana pociągiem, po kilku stacjach zatrzymujemy się w Sintrze, na starcie tłumy turystów i równie liczni nagabujący na wycieczki, czułem się jak w Indiach, każdy chce mi sprzedać wycieczkę, bądź chce zostać moim przewodnikiem. Jak i w Indiach tak i w Portugalii najlepiej sprzedaje się tekst, że owszem chcę ale w języku polskim 🙂 Tłumy ruszają w kierunku Zamku Maurów i Pałacu Pena, my zaś postanowiliśmy zobaczyć najpierw Quinta da Regaleira. Raz, że mało turystów podążało w tym kierunku, dwa właściciel tego kompleksu owiany jest legendą tajemniczości. Może zacznijmy od tego czym są Quinta da Regaleira? Rezydencja oraz park znajdujący się w pobliżu zabytkowego centrum miasta Sintra w Portugalii jest wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO , cały zespół pałacowo-parkowy jest uważany za jedną z głównych atrakcji turystycznych Sintry. Kompleks składa się z romantycznego pałacu i kaplicy oraz położonego na stoku gór Sintra rozległego parku, w którym znajdują się gloriety, sztuczne groty z tajemniczymi przejściami, studnie, ławki, fontanny, a także wiele innych budowli o unikatowych kształtach. Pałac jest również znany jako “Pałac Milionera Monteiro” – nazwa ta nawiązuje do nazwiska pierwszego właściciela pałacu, bogatego kupca i handlarza kawą António Augusto Carvalho Monteiro, tyle za Wikipedią. Co do samego właściciela, to urodził się w Rio de Janeiro w bogatej portugalskiej rodzinie, z wykształcenia był entomologiem, odziedziczony majątek pomnożył na handlu kawą i kamieniami szlachetnymi, uznawany był za ekscentryka zafascynowanego masonerią. Sama rezydencja i park tętnią zagadkami, tajemniczą symboliką, tajnymi przejściami, plątaninami jaskiń. Najbardziej spektakularną jaskinią jest ta, którą można się dostać spod wodospadu aż na dno najsłynniejszej atrakcji Quinta da Regaleira, czyli Studni Inicjacji. Nie była ona nigdy używana jako prawdziwa studnia, a służyła do różnych tajemniczych masońskich obrzędów. Kilka godzin wycięte z życiorysu 🙂 naszą przygodę kończymy na kawie w kawiarni znajdującej się na tarasie rezydencji António Monteiro, podziwiając widok na cudowny ogród.
W oddali widzimy Zamek Maurów, to drugi cel naszej wycieczki, może na początek trochę Wikipedii: średniowieczny zamek położony w centralnej Portugalii, w parafii Santa Maria e São Miguel, w miejscowości Sintra, położony na szczycie wzgórza, w paśmie górskim Serra de Sintra. Zbudowany został w czasie panowania Maurów na Półwyspie Iberyjskim. Następnie, po zdobyciu przez chrześcijan, został zamieniony w twierdzę. Był strategicznym miejscem w czasie trwania rekonkwisty. Od 1910 jest klasyfikowany jako Pomnik Narodowy, a od 1995 jest częścią Krajobrazu Kulturowego Sintry wpisanego na listę UNESCO.
Sam zamek robi bardzo fajne wrażenie, przechadzka po murach, widoki z wież zabierają nam sporo czasu, tak dużo, że brama przed Pałacem Pena jest już dla nas zamknięta. No to zostaje nam poszwendać się po uliczkach Sintry i pojechać autobusem na Cabo da Roca, czyli do najdalej wysuniętego punktu Europy na zachód. Wszystko byłoby fajnie, ale nie mielibyśmy jak wrócić, tylko dzięki sympatycznemu kierowcy autobusu się o tym dowiedzieliśmy, do Lizbony wracaliśmy też ostatnim pociągiem 🙂 oczywiście o tym, że jest ostatni dowiedzieliśmy się w momencie, gdy na styk do niego wsiadaliśmy 😛 Padnięci wracamy do hostelu, idziemy spać bo jutro rano ruszamy do Porto, po drodze zahaczając o Fatimę.
Zaraz z rana punktualnie ruszamy autobusem do Fatimy, trochę sceptycznie jestem nastawiony do miejsc kultu religijnego, bo wiadomo, że tam drogo i masa turystów. Tym razem jestem bardzo mile zaskoczony. Fatima sama w sobie jest bardzo fajnym spokojnym miasteczkiem związanym z objawieniami z roku 1917, gdzie trójce dzieci Franciszkowi, Hiacyncie i Łucji objawiła się Matka Boża. Naszą wycieczkę zaczynamy od Bazyliki Trójcy Przenajświętszej zbudowanej w latach 2004-2007, świątynia ta znajduje się na czwartym miejscu największych kościołów świata. Owszem jest wielka, ale moje odczucie co do niej było zupełnie inne, wydawała się bardzo przytulna a sam budynek sprawia wrażenie skromnego mimo swego ogromu. Do tego w podziemiach Bazyliki można trafić na ciekawe wystawy.
Ruszamy dalej w Kierunku Kaplicy objawień, gdzie odbywała się msza święta. W miejscu, na którym znajduje się kaplica, miało miejsce pięć spośród sześciu objawień Maryi. Kaplica została zbudowana na jej cześć. Wzniósł ją w okresie od 28 kwietnia do 15 czerwca 1919 roku Kamieniarz Joaquim Barbeiro. 13 października 1921 roku odprawiono w niej pierwszą mszę; pierwszym kapelanem kaplicy został mianowany ksiądz Manuel de Sousa.
Idziemy dalej do Bazyliki Matki Różańcowej po drodze mijając Pomnik z Muru Berlińskiego, Bazylika została zbudowana w miejscu, gdzie 13 maja 1917 troje bawiących się pastuszków zobaczyło nagle błyskawicę, która ich przestraszyła. Gdy zebrali stado owiec i wracali do domu, ukazała im się Matka Boska. Projekt kościoła wykonał holenderski architekt Gerard van Kriechen. 13 maja 1928 arcybiskup Evory Manuel da Conceiçăo Santos poświęcił kamień węgielny pod budowę świątyni. Kościół konsekrowano 7 października 1953. W listopadzie 1954 papież Pius XII dekretem „Luce Suprema” nadał kościołowi tytuł bazyliki mniejszej. Uff dużo tej Wikipedii 🙂 Odpoczywamy chwilę w parku za Bazyliką, odwiedzamy sklepik z suwenirami i ruszamy na oddaloną od Sanktuarium Drogę Krzyżową umiejscowioną w pięknym gaju oliwnym z miejscami objawień – spotkania Łucji z Matką Bożą oraz miejscem ukazania się Anioła Pokoju. Trasa bardzo przyjemna, rzadko spotykamy turystów, miejsce to tętni religijną aurą, na końcu spotykamy grupę zakonników, co jeszcze bardziej tworzy klimat tego miejsca.
Powoli ruszamy w kierunku centrum, zaliczamy późny obiad w bardzo dobrej cenie jak na takie miejsce, gdzie Marcin dostaje rybę zwaną wieprzowiną, ot uznaliśmy zamieniła się prawie jak w Kanie Galilejskiej 😛 ale summa summarum wszystko było bardzo pyszne. Najedzeni ruszamy na dworzec autobusowy, gdzie zahaczamy o kolejny sklep z pamiątkami. Autobusem śmigamy do Porto, gdzie fioletową linią metra dostajemy się na lotnisko, późnym wieczorem przylatujemy do Warszawy po czym radośnie wracamy samochodem do domu 🙂
…a wszystko obserwowała: