… czyli 7 szczytów, a może i więcej 🙂
Pomysł na wyjazd do Norwegii wpadł tak sobie z racji promocji Wizzair`a i dobrej pogody w tym rejonie, co podobno w Bergen jest ewenementem, bo miasto to jest nazywane najbardziej deszczowym w Europie. Co robić w Bergen przy ładnej pogodzie ? Hmm, miasto słynie z tego, że otacza go siedem wzgórz… O!!! Jest pomysł, aby zdobyć wszystkie siedem!! Trasa obadana na Wikiloc, ale może na początek trochę technicznych aspektów wyjazdu:
– lot kosztował nas zero złotych, bo po zmianach lotów do Memmingem (dwukrotnych) dostawaliśmy dwa razy zwrot 120 %, tym samym zarobiło się na Bergen i na coś tam jeszcze. Bilet normalnie kosztował tam i powrót dla dwóch osób 286 zł czyli 143 zł na głowę – cena taka średnia, lataliśmy do Bergen już za 78 zł,
– transport z lotniska do centrum miasta tzw. Light Train`em, czyli po polsku…tramwaj, cena 37 koron norweskich, dość przystępna jak na Norwegię, tramwaj jedzie około 40-45 minut <link> do opisu transportu z lotniska.
– większość noclegów spędziliśmy w namiocie, praktycznie na trasie nie ma żadnych obostrzeń co do rozbicia namiotów, ostatni mieliśmy w hotelu, cena może odstraszać, ale to Norwegia, a my wybraliśmy najtańszą z możliwych wersji (pokój dwuosobowy) w Bergen Budget Hotel za 342 zł, pokój bardzo przyjemny, z antresolą i dobrze wyposażoną kuchnią w centrum Bergen, blisko przystanku tramwajowego. Pierwotny plan był nocować w opuszczonej baterii przeciwlotniczej w pobliżu lotniska, ale pogoda trochę pokrzyżowała nam pomysły,
– jakieś drobne kwoty na wodę w butelkach, znaczki, kartki pocztowe,
– aplikacja maps.me jako główna mapa do poruszania się w rejonie wzgórz otaczających Bergen,
– aplikacja Skyss do zakupu biletów online,
– jedzenie; liofilizaty, kabanosy zabrane ze sobą z polski
Jako ciekawostkę można dodać, iż w maju organizowany jest w tym rejonie treking 30 kilometrowy po 7 wzgórzach, bądź wersja łatwiejsza 15km zaliczając 4 szczyty, organizuje to norweskie Bergen Hike Society, więcej na ten temat pod tym <linkiem>
Pierwotna trasa miała przebiegać dokładnie jak szlak organizowanej imprezy, ale jak to z nami bywa nie do końca tak się stało a co za tym idzie, zaliczyliśmy nie 7 a 9 szczytów, bo jakoś tak bardzo fajnie się tam chodziło.
Sam przyjazd bardzo przyjemny, od razu mamy tramwaj, bilet kupiony online za pomocą aplikacji Skyss. Po 45 minutach jesteśmy na centralnym dworcu w Bergen i od razu kierujemy się do znanego nam już wcześniej sklepu turystycznego, znajdującego się w dworcowej galerii handlowej. Tam dokupujemy „pod dupnik” (taka podkładka z pianki do siedzenia w trudnym terenie) oraz butle z gazem. Trzeba by zjeść jakieś śniadanie, wpadamy do Burger Kinga bo ceny tam wydają się bezpieczne, gdzie spotykamy grupkę studentów ukraińskich, studiujących w Opolu i z nimi wymieniamy się informacjami co do transportu. Sympatyczna ekipa udaje się na Trolltungę, szanse mają bardzo duże, bo pogoda jest naprawdę znakomita (cieplej niż w Polsce).
Tak zaopatrzeni, syci, ruszamy. Pierwszy szczyt jaki mamy w planie to Sandviksfjellet, po drodze mijamy urokliwe uliczki starego miasta z kolorowymi domkami, dzielnica ta jest wpisana na listę Dziedzictwa Kulturowego Unesco, naprawdę warto tam się poprzechadzać. Dochodzimy do ulicy Fjellveien skąd zaczynamy trasę w górę.
Droga na sam szczyt nie długa, bo około 1 kilometra, ale na tym odcinku musimy pokonać jakieś 300 metrów w górę po dość upierdliwych kamiennych schodach 🙂 aby na końcu dostać się do punktu widokowego, skąd widać naprawdę cudowną panoramę zatoki i całego Bergen. Tu robimy sobie popas, gdzie odkrywam, iż punkt widokowy wcale nie jest szczytem, szczyt znajduje się na mniej uczęszczanym szlaku w odległości około 500 m. od nas. Więc co nam zostaje ? Ruszamy i zdobywamy pierwszy szczyt 417 m npm. Na tym odcinku nie spotykamy żadnego turysty, trasa dzika, widoki piękne, chwila odpoczynku i ruszamy dalej.
Drugi szczyt Rundemanen łatwo rozpoznać bo widzimy w oddali wysoką zbudowaną w 1912 roku wieżę radiową, tras na szczyt jest kilka, my wybieramy tą najmniej uczęszczaną (i chyba najdłuższą), wzdłuż jeziora Storediket. Przy koronie zapory skręcamy w lewo i robimy krótki popas, kawusia mobilizuje nas do dalszej wędrówki, trasa biegnie wzdłuż jeziora przez las świerkowo/sosnowy, wznosząc się powoli do góry, tak trafiamy na szeroką drogę szutrową prowadzącą na sam szczyt obok zbiornika wodnego Store Tindevannet, po drodze spotykamy rowerzystów i dużo turystów pieszych, trasa ta prowadzi od najpopularniejszego szczytu w tym rejonie Fløyen, na który można wyjechać kolejką, my postanowiliśmy go sobie zostawić na sam koniec 🙂 Po drodze mijamy budynki składu amunicji, wybudowanego w okresie II Wojny Światowej z robiącymi wrażenie stalowymi drzwiami, bardzo byliśmy niepocieszeni bo nie dało się tam wejść 🙂 Sam szczyt ma 568 m npm i kojarzy się z tajną bazą wojskową 🙂 , tabliczki ostrzegawcze w języku norweskim, buczące transformatory, betonowe pozamykane budynki wyglądające jak wejścia do podziemnej bazy, ot wyobraźnia pracuje 🙂
Tak naładowani ruszamy na następny szczyt Blåmanen, trasa biegnie wzdłuż jeziorka Store Tindevannet, po drodze trafiamy na resztki baterii przeciwlotniczej i tu obmyślamy sobie miejsce na nocleg. Blisko do wody i cudowny widok na zatokę, zachód słońca będzie wymiatał, ups to północ i czerwiec czy w ogóle słońce zajdzie ? 😛 Nacieszeni widokami ruszamy do oddalonego o niecały kilometr Blåmanen, trasa wije się to w górę, to w dół, między urokliwymi małymi zbiornikami wodnymi. Z daleka widzimy wysoki kopiec z kamieni i za chwilkę już jesteśmy przy nim na wysokości 554 m npm, tu trochę leniuchujemy bo praktycznie już kończy nam się dzień 🙂 Widoki piękne jak na zamieszczonych poniżej zdjęciach, wracamy z powrotem trochę zmodyfikowaną trasą i zabieramy się za rozbijanie obozu, oraz gotowanie kolacji 🙂 Obok po drugiej stronie kopca rozbija się norweska rodzinka, ale odległości dzielące nas są tak duże, że w ogóle się nie słyszymy, tylko pozdrowiliśmy się machając rękami, gdy poszedłem po wodę do jeziorka. Sceneria cudowna, Bożenka zrobiła kolację 🙂 zachód słońca jednak udało się zobaczyć mimo, iż noc była bardzo krótka, miasto w ciemnościach wygląda obłędnie. Cisza, spokój, Norwegia to co najbardziej lubimy 🙂
Noc minęła bez niespodzianek, szybka toaleta, śniadanko, składamy namiot i ruszamy dalej. Naszym celem jest najtrudniejszy ze szczytów Ulriken. Jest to najwyższy szczyt pasma De Syv Fjell. Na szczyt prowadzi kolejka górska i znajduje się tam wysoka wieża telewizyjna. Cały problem polega na tym, że trzeba zejść prawie do poziomu morza i dalej drapać się w górę w klimacie wchodzenia na naszą Świnicę, ale co to dla nas! Ruszamy!! Po drodze trafiamy na fantastyczne urwisko, skąd widzimy nasz cel oraz meandrujący pod nami szlak obok jeziorka Svartediket, trafiamy też na szlak etnograficzny, gdzie podziwiamy miejsca po dawnych norweskich wioskach. Trochę nam to wydłuża trasę, ale naprawdę warto, bo miejsca są malowniczo usytuowane i można dowiedzieć się dużo na temat ich historii. Trasa biegnie też wzdłuż rzeki, gdzie trafiamy na wodospad i tu postanowiliśmy chwilę odsapnąć, wypić kawę i pocykać masę zdjęć, tzn. Bożenka cykała zdjęcia, ja jestem zbyt leniwy 🙂 Wszystko co dobre szybko się kończy, więc ruszamy dalej szutrową drogą wzdłuż ogrodzonego jeziorka, żeby po około 1,5 kilometra odbić w górę i tu zaczyna się trochę zabawy, bo można się pogubić, szlak nie jest oznaczony, wiedzie tylko wydeptaną ścieżką, która znika miejscami w skałach. Powoli pniemy się w górę, po drodze odpoczywając na platformach skalnych, podziwiając widoki 🙂 Wreszcie widzimy znowu wieżę, jest blisko, towarzyszy nam też w trasie małe stado owiec, które postanawia odpocząć sobie w cieniu wielkiego głazu 🙂 Docieramy pod wieżę, tłumy turystów z racji kolejki górskiej. Kupujemy od bardzo sympatycznej dziewczyny w sklepiku coś do picia i odpoczywamy w cieniu olbrzyma 🙂 Studiując mapę dochodzę do wniosku, że sam szczyt jest w zupełnie innym miejscu, więc ruszamy, aby po 20 minutach znaleźć się na wysokości 643 m npm i podziwiać panoramę spod kopczyka kamieni na szczycie.
Odpoczywamy sycąc się widokami i tu zapada decyzja, że nie idziemy utartym szlakiem tylko robimy coś innego, alternatywnego i ruszamy na szczyt nie należący do złotej siódemki 🙂 Hauggjelsvarden, najwyższy z naszej trasy. Schodzimy z Ulriken i ruszamy dalej, trasa przypomina Grenlandię, skały, brak drzew, jeziorka, tylko częściej widać w oddali jakieś domki 🙂 Po drodze mijamy schronisko, tam chwilę odpoczywamy bawiąc się z sympatycznymi psiakami 🙂 dalej już raz w górę, raz w dół i hyc jesteśmy na wysokości 673 m npm, czyli na szczycie Hauggjelsvarden, przy kopczyku znajdujemy skrzynkę a w niej zeszyt, więc kolejny wpis Niedzwiedzika do kolekcji 🙂
Zaczyna robić się późno, ruszamy szybko, aby znaleźć miejsce na kolejny popas, trasa jest bardzo fajnie oznaczona, bo idziemy od jednej do drugiej wieżyczki z kamieni fajnie wydeptaną trasą, gdzie miejscowi lubią sobie pobiegać 🙂 Po drodze nabieramy wody z pobliskiego jeziorka i wyszukujemy miejsca na rozbicie namiotu, udaje się znaleźć punkt widokowy o łatwej do wymówienia nazwie Menneskerettighetsvarden, na szczycie znajduje się wieża kamienna z płytą upamiętniającą jakieś wydarzenie z II Wojny Światowej. Tyle byliśmy w stanie się dowiedzieć z norweskiego – używając translatora. Na początku miałem obawy, że to jakaś zbiorowa mogiła, ale grupa norweskich turystów rozbiła się obok, więc uznaliśmy, że jak nas zacznie straszyć to w kupie jakoś będzie łatwiej uciekać :). Zaczyna psuć się pogoda, od zatoki napływa fala chmur, wygląda to bardzo malowniczo w pewnym momencie tracimy nawet z widoku wieżę telewizyjna na Urliken, a morze chmur snuje się pod naszymi stopami 🙂 Aplikacja Yr jest nieubłagana, jutro ma padać :/ Podziwiając chmury rozbijamy namiot, kolacja, szybka toaleta, zachód słońca i idziemy lulu. W nocy budzę się z racji spadku temperatury, wyglądam z namiotu, jesteśmy w chmurze, nie wygląda to zbyt dobrze :/
Ranek nie wygląda obiecująco, tym bardziej, iż mamy do zdobycia jeszcze 4 szczyty. Dookoła nas mgła. Widać na 10 metrów maks, jemy śniadanie pakujemy się i ruszamy dalej, trasa łatwa, od wieżyczki do wieżyczki po skałach 🙂 Po 3 kilometrach odbijamy w lewo po słabo oznaczonej trasie, aby błądząc we mgle dostać się na szczyt Langelifjellet, na wysokość 584 m npm. Na szczycie znajduje się obelisk upamiętniający jakieś wydarzenie z II Wojny Światowej, nic sensownego nie wychodziło z translatora uznaliśmy, że to obelisk upamiętniający osoby, które zginęły w trakcie wojny.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy alternatywną trasą do miejsca naszego odbicia, aby skierować się na następne dwa szczyty Grønetua i Vardegga. Widoczność maks 15 metrów ale trasa fajna, skały, dolinki. Mimo dużo niższej temperatury i braku widoków szło się bardzo fajnie, żeby wspiąć się na Grønetua 624 m npm, a kawałek dalej na Vardegga 590 m npm trasa dalej prowadziła do schroniska Vikinghytten, tam chwilę odpoczęliśmy zjedliśmy ostatnie kabanosy i ruszamy dość długą trasą przez Rundemanen do ostatniego już szczytu Fløyen.
Trasa pnie się do góry, aby za chwile spadać w dół, co jakiś czas robią się dziury w naszej mgle i udaje się zobaczyć wieżę radiową na Rundemanen, docieramy do wieży i szutrową drogą z czasem przechodzącą w asfalt zdobywamy ostatni szczyt naszej wycieczki Fløyen 399 m npm. Na szczycie jest wszystko: sklepy, restauracje, wioska trolli 🙂 kupujemy kartkę pocztową dla naszej znajomej Ani, rysujemy na niej autorską grafikę związana z jej pracą, naklejamy znaczek i ruszamy w dół, aby znaleźć skrzynkę pocztową 🙂 Można zjechać kolejką, ale to nie w naszym stylu, trasa łagodnie wije się w dół a i z powrotem mamy okazję pokręcić się w starej dzielnicy Bergen 🙂
Znajdujemy pocztę, kartka leci do Ani, a my śmigamy do Burger Kinga na obiadokolację 🙂 zaczyna padać, robi się zimniej. Dochodzimy do wniosku, że nie śpimy w baterii przeciwlotniczej bo tani namiot z Decathlonu może nam dać w kość. Wynajdujemy bardzo sympatyczny Hotel w centrum Bergen i robimy rezerwację, po 10 minutach jest potwierdzenie i zasuwamy, ale nie tam gdzie mamy być. Dopiero telefon do recepcji kieruje nas na właściwe tory. Pokój super, mamy takie małe mieszkanie do dyspozycji. Na górze sypialnia, na dole kuchnia i łazienka, czad 🙂 I to w niezłych pieniądzach jak na Norwegię. Mykamy do marketu po jakieś produkty na kolację i śniadanie, po drodze zahaczając o fontannę gdzie można poskakać sobie po kamieniach 😛 jemy kolację i zmęczeni idziemy spać.
I tak dobiegamy do końca naszego przedłużonego weekendowego wypadu do Norwegi, tramwajem na lotnisko i bez komplikacji Wizzair doleciał z nami do Katowic 🙂