… czyli Howerla 2061 m n.p.m.
Howerla (Говерла) 2061 m n.p.m. to najwyższy szczyt Ukrainy, znajduje się w Beskidach Wschodnich, w północno-zachodniej części pasma Czarnohory. W ramach kolekcjonowania gór do Korony Europy jej zdobycie planowaliśmy na luty 2016r ale w natłoku pomysłów na nowe wyjazdy jakoś nam to umknęło. Ponownie pomysł pojawił się przy planach na drugi majowy weekend tego roku. W górskim wypadzie zdecydował się nam towarzyszyć Grześ. Bilety na autobus chcieliśmy kupić u rodzimego przewoźnika ale przez przypadkowe pytanie odnośnie tego jakim autobusem mielibyśmy jechać Marcin zorientował się, że faktycznym przewoźnikiem jest firma ukraińska a nasz przewoźnik pośrednicząc tylko w sprzedaży biletów narzuca na nie 100% marży. Ostatecznie bilety kupiliśmy za pośrednictwem strony www.tickets.ua za połowę kwoty jaką sądziliśmy, że wydamy 🙂 25 maja 2016r. zaraz po pracy i szybkim spakowaniu plecaków pomknęliśmy pociągiem do Katowic by na dworcu autobusowym przy ul. Piotra Skargi być przynajmniej z godzinnym zapasem czasu. Czasu mieliśmy sporo więc poszwendaliśmy się jeszcze po galerii a na pół godzinki przed odjazdem czatowaliśmy przy stanowiskach 7, 8, 9 bo z nich zgodnie z informacjami internetowymi autobusy na Ukrainę powinny odjeżdżać. Minęła godzina 19:00, na którą planowany był odjazd a autobus nawet się nie pojawił. Zaczęliśmy dopytywać innych podróżnych czy czegoś na temat tego autobusu nie wiedzą bo niestety u obsługi dworca żadnych informacji nie udało się nam uzyskać. Na szczęście znaleźliśmy jeszcze inne osoby czekające na ten sam autobus więc nie było mowy o przeoczeniu go. Założyliśmy, że tak samo jak autobusy innych przewoźników są przed długim weekendem poopóźniane z powodu korków na drogach tak i nasz pewnie do pół godzinki się pojawi. Byliśmy optymistami 😛 po półtorej godziny opóźnienia Marcin zaczął już obmyślać plan „B” i jakiś weekendowy wypad w polskie góry 🙂 Czekała nas całkiem spora grupa a do tego jeden chłopak również czekał na autobus do Iwano-Frankowska z tym, że jego miał odjeżdżać o godz. 19:10, był w większym strachu niż my bo on na ten autobus czekał sam jeden i nie miał się jak upewnić w tym, czy nadal czekać czy też zrezygnować. Jego autobus pojawił się z dwugodzinnym opóźnieniem 😛 to dało nam ponownie nadzieję, że może i nasz autobus jest już gdzieś w pobliżu. Z towarzyszami niedoli powoli zaczynaliśmy żartować z absurdu całej sytuacji 😛 ale nadal czekaliśmy. Jak zaczęło padać przenieśliśmy się pod zadaszenie wejścia do kamienicy naprzeciw dworca, mieliśmy stamtąd dobry widok na stanowiska 7, 8 i 9 i nie padało tak mocno na głowę 😛 zastanawialiśmy się jak długo jeszcze czekać ale z tej zadumy wyrwał nas radosny okrzyk kobiety czekającej na ten sam autobus, z którą wcześniej rozmawialiśmy 🙂 poderwaliśmy się z miejsca i faktycznie do dworca zbliżał się autobus na ukraińskich tablicach rejestracyjnych. Przebiegliśmy drogę i czekaliśmy aż podjedzie. I tak oto po trzech godzinach czekania około godz. 22:00 pojawił się wyczekiwany transport. Dalej już wszystko szło w miarę sprawnie. Zajęliśmy miejsca z tyłu autobusu, początkowo było nam w miarę wygodnie ale na tylną kanapę dosiadły się na następnych przystankach jeszcze dwie osoby i już tak wygodnie nie było. Nawet przejazd przez granicę przebiegł sprawnie. W Iwano-Frankowsku byliśmy około godziny 12:00, niestety autobus swój kurs zakończył na wcześniejszym dworcu autobusowym i musieliśmy się stamtąd wydostać do drugiego dworca autobusowego przy dworcu kolejowym.
Najpierw wymieniliśmy trochę pieniędzy w kantorze przy kasach dworca autobusowego a potem ruszyliśmy szukać autobusów podmiejskich jeżdżących w kierunku drugiego dworca. Przystanek był zaraz przy dworcu, czekaliśmy na autobus nr 22, który na trasie miał dworzec kolejowy ale kobieta, która jechała z nami autobusem poradziła wsiąść do nr 33, który właśnie podjechał bo też tamtędy przejeżdża. Przed imponującym budynkiem Dworca Kolejowego znaleźliśmy stanowisko nr 6, z którego odjeżdżały busy do Worochty, potwierdziliśmy sobie zgodność informacji o godzinach odjazdów z tymi, które Marcin znalazł w internecie i ruszyliśmy w kierunku rynku poszukać restauracji Sztrudel, o której wcześniej czytał Marcin. Restaurację znaleźliśmy bez problemu, w środku było miło i przyjemnie a jedzenie faktycznie smaczne, my pokusiliśmy się na barszcz ukraiński, pierogi i piwo. Po pysznym obiadku wróciliśmy na dworzec autobusowy. Okazało się, że w busie zostało już tylko jedno miejsce siedzące więc Marcinowi i Grześkowi zostały już tylko stojące 🙂 szybko zamienili je na siedzące na podłodze 🙂 a pasażerów stojących po drodze przybywało. W Worochcie byliśmy jakoś po 15:00. Tutaj mieliśmy już zarezerwowany nocleg w Khatky na Penkakh ale przed wyruszeniem na poszukiwania tego miejsca postanowiliśmy wypić sobie kawę i zrobić małe zakupy w miejscowym markecie. Dalej prowadziła nas już mapa na telefonie komórkowym 🙂 przeszliśmy na drugą stronę mostu nad torowiskiem i ruszyliśmy pod górkę, obrana trasa trochę się skomplikowała, kiedy droga zamieniła się w łąkę, potem na tej łące pojawiła się furtka a za nią była kolejna łąka i wreszcie znowu droga gruntowa.
Stamtąd trafiliśmy do naszych chatek już bez problemu 🙂 czekał na nas drewniany domek letniskowy i mogliśmy wreszcie wziąć prysznic 🙂 ja oczywiście zimny bo znowu nie ogarnęłam tego, że czasem trzeba chwile na ciepłą wodę poczekać 😛 a ja chciałam od razu 😛 Odświeżeni ruszyliśmy pozwiedzać sobie miasteczko, udało nam się znaleźć bardzo fajną drogę na skróty, pobawiliśmy się z przechadzającym się po murku kościoła kotem i znaleźliśmy nawet pocztę ale niestety już była zamknięta i żadnych kartek nie udało się nam wysłać. Rozeznaliśmy się wstępnie w cenach taksówek, Grześ kupił sobie mapę obejmującą teren Czarnohory a potem zjedliśmy przepyszny bogracz w restauracji Howerla Cafe, przy której zatrzymuje się przejeżdżający przez Worochtę bus. Ja po bograczu z wielkimi kawałkami pysznego mięska miałam już dość, Marcin z Grzesiem natomiast zmieścili jeszcze po szaszłyku z ziemniaczkami. Do naszej bazy noclegowej wróciliśmy dobrze po 20:00.
Mieliśmy nadzieję skorzystać z bani niestety saunę zarezerwowała sobie do godz. 22:00 grupa, która wprowadziła się do chatki zaraz obok naszej, kolejna grupa przejęła grilla więc my zalegliśmy w naszej przytulnej chatce i obmyślaliśmy plan na następny dzień. Następnego dnia rano Marcin poszedł rozliczyć nasz nocleg a przy okazji załatwił nam taksówkę do Zaroślaka taniej, niż dzień wcześniej się orientowaliśmy. Po drodze ciągle mijaliśmy odświętnie ubrane dzieciaki i młodzież, okazało się, że 27 maja mieli zakończenie roku szkolnego i rozpoczynali wakacje 🙂 Przed wjazdem na teren Karpackiego Parku Narodowego w małej chatce opłaciliśmy wstęp na teren Parku a odpowiedzialność za nas wziął Marcin wpisując swoje dane i naszą grupę do książki. Pani, u której się rejestrowaliśmy dała nam mapę z rozrysowaną trasą na Howerlę, od razu wykreśliła nam jedną z tras radząc pójść szlakiem niebieskim. Oczywiście Marcin przekonywał Panią, że w górach będziemy nie pierwszy raz, pochwalił się dobrymi górskimi butami i na koniec stwierdził, że mogła nam tej trudniejszej trasy nie pokazywać bo pewnie nią właśnie pójdziemy, czym Panią rozweselił 🙂 Pożegnaliśmy się w miłej atmosferze i ruszyliśmy w kierunku Zaroślaka. Myślałam, że będzie to małe przytulne schronisko ale biorąc pod uwagę ilość osób, która co roku odwiedza najwyższy szczyt Ukrainy nie powinien mnie dziwić widok sporych rozmiarów budynku wyglądającego jak górski dom wczasowy. Mimo rozmiarów tej bazy turystycznej cudem udało nam się zdobyć pokój 🙂
W miarę szybko rozpakowaliśmy się po czym zmieniliśmy trochę pierwotne plany i postanowiliśmy jeszcze tego dnia zobaczyć wodospad Huk i może wejść na Howerlę a następnego dnia ruszyć w kierunku góry Pop Iwan. Jak pomyśleliśmy tak też zrobiliśmy 🙂 do plecaka wrzuciliśmy kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy w górę żółtym szlakiem. Szlak prowadził do jeziora Niesamowitego a my mieliśmy ze szlaku odbić w kierunku wodospadu. Marcin na Maps Me znalazł mały skrót i tak oto doszliśmy do małego rozlewiska utworzonego przez przepływający strumyk 🙂 Grześ dostrzegł w wodzie 10 kopiejek to i my jakieś grosze tam dorzuciliśmy i ruszyliśmy dalej przez łąki i zarośla. Oczywiście im więcej wokół pojawiało się kaczeńców tym bardziej mokro robiło się pod butami a za błotem i wodą na trasie nie przepadam. Na szczęście nad mokradłami roślinność tworzyła falujący pod stopami dywan a chodzenie po nim było nawet ciekawym doświadczeniem. Na szczęście nigdzie nie zanurzyłam butów wyżej niż po gumowy otok. Plus tej trasy był taki, że idąc skrótami nie spotkaliśmy żadnych ludzi.
Dopiero wychodząc z lasu przed łąką, z której rozpościerał się widok na sam wodospad zauważyliśmy z daleka wracających ścieżką turystów. Na łące wydeptana ścieżka trochę się gubiła ale jakoś udało się nam dotrzeć do ścieżki prowadzącej w górę zbocza, z którego wodospad spływał 🙂 I tak szliśmy sobie spokojnie w górę aż zobaczyliśmy miejsce z pięknym widokiem na dolinę, tam postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na kawę i ciastka. Okazało się, że już wcześniej minęliśmy zakręt w zarośla, przez które wiodła dalsza ścieżka do wodospadu a my byliśmy już na trasie na Howerlę i do miejsca, w którym wodospad Huk bierze swój początek i jest jeszcze leniwym strumieniem 🙂 Na szczęście Marcin podążając za potrzebami fizjologicznymi ukrytą w zaroślach ścieżkę wiodącą do wodospadu znalazł 😛 Byliśmy może w połowie jego wysokości. Skała i kamienie były dosyć śliskie więc ja wolałam się zbytnio nie zbliżać, Marcin natomiast musiał wleźć na śliski kamień i obejść go jeszcze z drugiej strony żeby mieć lepsze miejsce do zdjęć w kierunku spływu wodospadu zaś Grześ po krzakach wydrapał się trochę wyżej, żeby zrobić ciekawe zdjęcia powyżej ścieżki 😛
Po całej sesji fotograficznej wróciliśmy na główną ścieżkę i szliśmy dalej w górę. Doszliśmy oczywiście do rozdwajającego się strumyka, który spływając z urwiska tworzy ten piękny wodospad. Po przekroczeniu strumyków pięliśmy się dalej w górę zbocza, zaczęło trochę padać więc szybko przebraliśmy się w kurtki. Rozmawiając ze schodzącymi z góry tą samą ścieżką upewniliśmy się, że idąc dalej dotrzemy do celu i wdrapiemy się na Howerlę. Jak przestało siąpić Marcin z Grzesiem znaleźli szczaw i przypominali sobie smaki z dzieciństwa 🙂 i tak oto udało się nam dotrzeć do niebieskiego szlaku wiodącego na Howerlę. Niestety tam już trafiliśmy na sporą liczbę turystów odpoczywających, idących w górę, schodzących w dół. Postanowiliśmy trochę w tym miejscu poleniuchować bo cel czyli sam szczyt mieliśmy już w zasięgu wzroku. Od początku trasy męczyły nas odgłosy jakiegoś ptaszyska, teraz mieliśmy jeszcze okazję te ptaszyska zobaczyć i doszliśmy do wniosku, że na początku Grześ miał rację i będą to faktycznie kruki, no chyba że wyrośnięte wróble górskie 😛 szablo-zębne 😛 to już wspólnie wymyślona przez nas głupia historyjka do pośmiania się w czasie drogi 😛
Po dłuższym leniuchowaniu kiedy tłumy ze szczytu powoli zaczęły schodzić my ruszyliśmy w górę. Tu już do szczytu prowadziły nas łachy śniegu, pod którymi nie było widać samego przebiegu szlaku. Młodzież z góry zjeżdżała po śniegu na tyłkach i pelerynach przeciwdeszczowych, widok rozbawionych ludzi ogólnie podnosił nas na duchu bo już sporą część trasy mieliśmy za sobą a pod górę robiło się trochę stromo, do tego jakoś tak nogi na tym śniegu mi ciągle objeżdżały. Ostatnie metry były już ostro pod górkę i całkowicie w zlodowaciałym wyślizganym śniegu ale jakoś się wdrapałam, na koniec nawet ktoś zabierający się za schodzenie podał mi rękę aby ułatwić ostatni krok w górę. Na szczycie poza nami było może jeszcze z 8 osób, nic dziwnego bo ciemniejące niebo zwiastowało nadchodzący deszcz. Bardzo miła była też rozmowa z Ukraińcem na temat wzajemnych relacji Polsko-Ukraińskich oraz wzajemnego szacunku między mieszkańcami naszych krajów. Za każdym zresztą razem kiedy przyjeżdżaliśmy na Ukrainę czuliśmy się miło przyjmowani. Na wypłaszczeniu szczytu Howerli znajdują się flagi Ukrainy, tryzub czyli godło Ukrainy, a także krzyż, oznaczający wierzchołek góry oraz obelisk, wysoki na kilka metrów, wyznaczający najwyższy punkt przechodzącej tutaj niegdyś granicy Polski i Czechosłowacji. Poza flagami, godłem, krzyżem i obeliskiem na szczycie znajduje się też marmurowa płyta z 25 kapsułami z ziemią ze wszystkich regionów Ukrainy a w szczeliny płyty poupychane są przeróżne monety, które czasem wiatr zaniesie poniżej szczytu i dzięki temu na szlaku można znaleźć czasem 10 kopiejek na szczęście 🙂
Szczyt powoli opustoszał, my zrobiliśmy jeszcze kilka fotek w złowrogiej scenerii tworzonej przez czarne chmury, nie zdziwiło nas to, że wkrótce zaczęło padać ale to co działo się później już nas zaskoczyło. Przebraliśmy się od razu w kurtki przeciwdeszczowe Najpierw pojawił się grad i przyspieszył nasze schodzenie po łachach śniegu, potem był to grad i mocno zacinający z lewej strony deszcz. Aparat schowałam pod kurtkę ale nawet tam nie był bezpieczny bo lewa strona kurtki zdążyła mi przecieknąć na szwach i woda wylewała mi się nawet z rękawa 😛 W pewnym momencie wokół zrobiło się całkowicie biało, przez szczyt przetaczała się pewnie jakaś chmura. W oddali grzmiało i robiło się coraz ciekawiej. Jak doszliśmy do wypłaszczenia gdzie nasza ścieżka połączyła się uprzednio z niebieskim szlakiem na szczyt i gdzie jeszcze pół godziny wcześniej błogo sobie leniuchowaliśmy, deszcz trochę zelżał choć po chmurach nie zanosiło się, że przestanie padać.
Grześ nawet wpadł na pomysł, że w tym miejscu można zrobić sobie postój i trochę przeschnąć ale pomysł nie został zaakceptowany. Ja bałam się, że zaraz deszcz przerodzi się w burzę, którą wróżyły mi czarne chmury nad nami a poza tym miałam już przemoczone buty i spodnie i chciałam jak najszybciej przebrać się w coś suchego. Za wypłaszczeniem było ostre zejście w dół, tak jak myślałam deszcz znowu przybrał na sile, w oddali słychać było grzmoty piorunów, niebo czasem rozświetliły błyskawice a my w strumieniach wody spływających każdą możliwą ścieżką schodziliśmy w dół. Żeby nie przemoczyć aparatu zrobiłam jeszcze tylko jedno zdjęcie tęczy jak deszcz troszkę zelżał po czym schowałam go głęboko w plecaku, Marcin do plecaka wrzucił też przemoczony portfel i telefon, wtedy sobie przypomniałam o paszportówce pod kurtką ale nie było już sensu jej ratować bo i tak przemokła a do Zaroślaka nie było już daleko.
Przemoczeni dotarliśmy do stoisk na początku trasy, tam wypiliśmy ciepłą kawę żeby się rozgrzać i poszliśmy do bazy. Od razu poszłam się przebrać a Marcin z Grześkiem zajęli się pertraktacjami w kuchni dotyczącymi czegoś do zjedzenia. Jak doszłam na stołówkę czekał na mnie już barszcz, kotlety z kaszą, surówka i cały czajnik herbaty 🙂 mniaaam 🙂 przemoczone i ubłocone rzeczy przeprałam i rozwiesiłam na kaloryferach w pokoju i na korytarzu, część rzeczy nawet przeschła. Trzeba przyznać że po takich przygodach spaliśmy jak zabici. Rano ponownie ruszyliśmy żółtym szlakiem przed siebie. Planowaliśmy najpierw dojść do jeziora Niesamowitego a później ruszyć w kierunku Popa Iwana. Nie wiem jak Marcin z Grzesiem ale po przeżyciach dnia wcześniejszego miałam zakwasy, trochę obniżone morale i szło mi się dosyć ciężko. Mimo to widoki wokół i promienie słońca oświetlające otaczającą nas roślinność były po prostu cudowne. Po drodze zrobiliśmy sobie oczywiście przerwę na kawę bo do przejścia tylko do jeziora mieliśmy jakieś 7km. Po drodze minęliśmy małe obozowisko namiotowe, gdzie młodzież akurat przygotowywała sobie jakieś dobre śniadanko. Nie wyobrażam sobie problemów jakie ktoś robiłby im, gdyby rozłożyli namioty na terenie jakiegoś Parku Przyrodniczego w Polsce a tutaj widok ten raczej nikogo nie dziwił bo w okolicy szlaków i poza nimi napotykaliśmy wiele miejsc po ogniskach.
Z czasem na szlaku pojawiało się coraz więcej ludzi. Idąc tak w łańcuszku turystów i nie weryfikując trasy doszliśmy do miejsca, gdzie wszyscy się zatrzymali, okazało się, że trasa skręciła jakiś czas wcześniej chowając się pod łachami śniegu a wszyscy poszliśmy dalej. Nie zawracaliśmy tylko jak jeden mąż ruszyliśmy całą grupą w górę, gdzie wg mapy powinna przebiegać trasa i tym oto sposobem znowu znaleźliśmy się na szlaku. Później trasa zrobiła się bardziej podmokła, wokół rosły kaczeńce a ja już nie wiedziałam jak to całe błocko omijać. Pocieszające było tylko to, że według oznaczeń do jeziora mieliśmy jeszcze jakieś pół godziny drogi. Nie tylko mnie nie podobało się to błocko wokół, przed Marcinem szła i marudziła jakaś mała dziewczynka więc Marcin przez część błota ją przeniósł. Grzesia już nie mieliśmy w zasięgu wzroku, znając go postanowił wszystkich wyprzedzić i zrobić zdjęcia jeziora zanim dotrze tam ten cały tłumek ludzi 😛 Powoli naszym oczom ukazało się pokryte łachami śniegu zbocze a poniżej niego połyskująca w słońcu tafla jeziorka.
Faktycznie było Niesamowite i w niesamowitym otoczeniu pięknych gór. Grześ musiał tu być pierwszy bo zajął nam najlepszą miejscówkę na płaskim głazie wchodzącym w głąb jeziorka tuż za łachą śniegu i połacią krokusów. Mieliśmy ze sobą gaz i kuchenkę więc tym razem zalaliśmy sobie gorące kubki a do tego zjedliśmy kiełbaski myśliwskie. W takiej scenerii nawet tak marne jedzonko smakowało wyśmienicie. Obijaliśmy się tu dłużej bo w międzyczasie tradycyjnie zmieniliśmy plany i zrezygnowaliśmy z wyczerpującej trasy na Popa Iwana, postanowiliśmy wieczorem wrócić do Worochty i do chatki, w której wcześniej spaliśmy, żeby po tych wędrówkach skorzystać z bani 🙂 Zamierzaliśmy wrócić trasą alternatywna, nie tak jak wcześniej doliną a trawersując otaczające ją zbocza. Był to dobry pomysł bo znowu byliśmy sami na szlaku a właściwie to na ścieżce. Początkowo przebijaliśmy się przez kosodrzewiny i jałowiec, nie było to łatwe i na pewno zostawiło sporo śladów na nogach Marcina bo szedł w spodenkach, Grześkowi też nie zazdrościłam bo on zaś szedł w sandałach i przechodzenie przez łachy śniegu na stromych trawersach w jego przypadku pewnie nie należało do najłatwiejszych.
Jak już udało się nam wyjść z krzaków było całkiem przyjemnie, trasa tylko czasami stawała się mocno stroma ale uważając, gdzie stawia się nogi nie było problemu z jej przejściem, na koniec znowu weszliśmy w kosodrzewinę i jałowiec by w końcu zobaczyć w dole zabudowania. Mimo, że na niebie znowu pojawiały się czarne chmury zostałam przegłosowana i zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę. Kawę wypiłam szybko i ruszyliśmy wreszcie w dół, nie miałam ochoty znowu moknąć bo trasa wiodła głęboką ścieżką, po której idealnie spływał by strumień deszczówki 😛 na szczęście nie zaczęło padać. Minęliśmy zabudowania z przyrządami meteorologicznymi, z następnego domku nawet wyszła kobieta, żeby nam wskazać, gdzie od drogi gruntowej, na którą wyszliśmy, ścieżka znowu wiedzie przez łąkę w las, faktycznie moglibyśmy ją przeoczyć ale z mapą w komórce i tak prędzej czy później byśmy na właściwą drogę natrafili. Dalej ścieżka prowadziła przez las aż wyszliśmy na żółtym szlaku, którym rano ruszaliśmy do jeziorka 🙂 W budkach z pamiątkami i przekąskami przy Zaroślaku napiliśmy się jeszcze kwasu chlebowego i wśród samochodów oraz busów przy tych budkach znaleźliśmy wolną taksówkę, która zawiozła nas do Worochty.
Najpierw oczywiście poszliśmy zjeść coś dobrego w sprawdzonej już przez nas restauracyjce. Udało nam się wejść mimo, że restauracja była zarezerwowana i część stołów była nakrywana dla oczekiwanych gości. Szefowa mimo, że furtkę za nami zamknęła już na klucz dla innych bywalców też znajdowała sposób aby każdy był zadowolony i co jakiś czas kogoś ukradkiem wpuszczała i wypuszczała 🙂 Po górskich przygodach mieliśmy ochotę na coś smacznego i ciepłego. Grzegorz nie mógł się zdecydować a był odpowiedzialny za zamówienie dla nas wszystkich tak więc wziął wszystko co mu kucharka na blachach w kuchni pokazała i tak zjedliśmy zupę chlebową, placki z serem i gołąbki, a żeby było po równo to nawet dla mnie zamówił duże piwo 😛 które oczywiście musiał potem za mnie dokończyć 😛 Znowu było smacznie i do syta 🙂 i za niewielkie pieniądze 🙂 Najedzeni poszliśmy sprawdzić czy znajdzie się dla nas wolna chatka i czy tym razem bania będzie wolna. Wszystko jak najbardziej się udało, mimo że była sobota to chatka się dla nas znalazła i sauny też nikt przed nami nie zarezerwował więc właściciel obiecał nam ją uruchomić. Samo nagrzewanie trwało ponad półtorej godziny, piec w saunie opalany był drewnem, sama bania znajdowała się w osobnej chatce a przed nią był basenik z zimną wodą jednak z niego nie skorzystaliśmy, wystarczył nam prysznic przy samej saunie. W przerwach między wejściami do sauny gawędziliśmy sobie przy stole i przy piwku w pomieszczeniu obok sauny 🙂 Godzina bardzo szybko nam minęła i czas było wrócić do naszego domku aby pakować się przed powrotem do Iwano-Frankowska. Rano chcieliśmy jeszcze zobaczyć opuszczone skocznie narciarskie w Worochcie i piękne kamienne mosty kolejowe. Taksówkarz zabierający nas z Zaroślaka opowiadał, że do budowy tych mostów okoliczni mieszkańcy przynosili jajka aby dodać je do zaprawy by mocniej wiązała budulec, zdradził nam też, iż drewno z których zbudowane jest tu wiele domów od wewnątrz impregnowane jest pszczelim woskiem, pytał też czy u nas wiele jest drewnianej zabudowy, bo w okolicy Worochty drewniane domki tworzyły naprawdę niepowtarzalny klimat. Nasz poranny plan zrealizowaliśmy tylko częściowo bo tak wcześnie to nie udało się nam wstać. Po rozliczeniu właściciel domków pokazał nam drogę na przełaj w kierunku skoczni i nią podążyliśmy. Na trasie stanęły nam krowa i mały byczek pasący się na łące, którą szliśmy dalej, oczywiście byczek od razu zaprzyjaźnił się z Marcinem i najpierw próbował zjeść pas biodrowy jego plecaka a potem Marcin dostał solidnego i szorstkiego „oblizucha“, po tych czułościach mogliśmy iść dalej.
A dalej było przez rzeczkę, pod górkę, przez płotek, pod płotkiem i tak wyszliśmy na łąkę, za którą górowała już budowla samej skoczni. Na łące tej był stoliczek z ławeczkami z połówek pni drzewa a dalej trzy stoiska z pamiątkami. Tak więc skocznie wcale takie opuszczone nie były. Grześ zaopatrzył się tu w serki z bryndzy a Marcin w miejscowe przyprawy i ruszyliśmy na skocznie. Najwyższa ze skoczni wyglądała na stabilną, średnia już nie bardzo a tego co zostało z najmniejszej prawie nie było widać zza gęstwiny krzaków. Wspięliśmy się na najwyższą ze skoczni, betonowe schodki prawie do samej góry były kompletne jednakże przed szczytem skoczni kilka gdzieś zniknęło i trzeba się było dobrze trzymać poręczy i innych elementów w zasięgu ręki. Na górze były jeszcze metalowe drabinki żeby wyjść wyżej ale jakoś nie budziły zaufania. Grześ wszedł wyżej ale pnąc się po rozbiegu skoczni, my się nie zdecydowaliśmy wchodzić wyżej bo widok z miejsca, gdzie staliśmy i tak był przepiękny. Ciągle jednak nie widziałam tej trzeciej najmniejszej skoczni a jedynie konstrukcję skoczni średniej. Z dołu dochodziły nas głosy dzieciaków czekających na start wyciągu krzesełkowego, to by nam wyjaśniało stoiska z pamiątkami poniżej skoczni 🙂 Uznaliśmy, że czas schodzić i wrócić do zostawionych przy drewnianym stoliku plecaków. Ja schodziłam schodami zaczynając od fragmentu, na którym ich jednak trochę brakowało, Marcin ominął to miejsce schodząc po rozbiegu skoczni, który na wiele bezpieczniejszy nie wyglądał i tak dotarliśmy z powrotem na dół. Przyjrzałam się ponownie średniej skoczni i uznałam, że nie ma nawet co próbować na nią wchodzić, schodząc dalej do górnej stacji wyciągu krzesełkowego udało mi się w krzakach znaleźć jakieś metalowe pozostałości najmniejszej skoczni ale i tak wiele widać nie było. Dzieciaki zdążyły już wjechać i tak jak się spodziewałam przystąpiły do oblężenia jedynego na tej łące stolika z ławami 😛 z plecakami przeniosłam się bliżej górnej stacji kolejki. Po zrobieniu jeszcze kilku fotek postanowiliśmy zjechać w dół. Wyciąg składał się z pojedynczych krzesełek, pierwsze na które usiadł Grześ miało numer 13, oczywiście numerek trzeba było najpierw sfotografować. Zabawny był sposób wsiadania, stawało się przed krzesełkiem i operator włączał wyciąg, krzesełko robiło zamach i nabierało nas jak łyżka koparki 😛 huśtając się przy tym trochę 😛 dalej to już od pasażera zależało czy siedział sobie i się trzymał czy zabezpieczał się przed wypadnięciem pałąkiem na ruchomej głowicy, który można było w wyżłobieniu podłokietnika zablokować przed sobą 🙂 ja oczywiście się zapięłam bo planowałam sięgnąć po aparat i zrobić kilka fotek podczas zjazdu. Wysiadało się na dole zeskakując z krzesełka. Na dole po sfotografowaniu skoczni w całej okazałości zabraliśmy się za fotografowanie krzesełek nabierających turystów i zabawnie huśtających się przy ruszaniu w górę 😛 warto było się tym wyciągiem przejechać.
Następnie w planach mieliśmy obejrzenie kamiennych mostów kolejowych ale częściowo z tego planu zrezygnowaliśmy bo brakłoby nam czasu na jakiś posiłek albo co gorsza na powrót do Iwano-Frankowska. Po drodze do centrum Worochty i tak jeden z mostów zobaczyliśmy bo przechodziliśmy pod nim. Wcześniej minęliśmy wjazd na teren uzdrowiska i bardzo ładny stary drewniany domek. Z opisu była to między innymi siedziba biblioteki ale na piętrze zapewne były też mieszkania bo w oknach było widać firanki i kwiaty. Marcin wszedł nawet do środka, ja wolałam zostać na zewnątrz bo bałam się, że ktoś nas stamtąd zaraz wygoni. Marcin zniknął po chwili z oszklonej werandy domu a w kierunku drzwi wejściowych szedł już starszy mężczyzna w białym fartuchu, potem widziałam jak rozmawiał jeszcze z wychodzącym już Marcinem, okazało się, że w domu tym są też mieszkania lekarzy i pracowników uzdrowiska. Po drodze do centrum na małym placyku znajduje się tablica ze zdjęciami poświęcona Bohaterom Niebiańskiej Sotni a za nią niewielki kopiec z krzyżem i flagami, smutny hołd i słowa „Bohaterowie nie umierają!” Takie tablice ze zdjęciami Niebiańskiej Sotni i murale poświęcone rewolucji godności napotykaliśmy jeszcze po przyjeździe do Iwano-Frankowska. W Worochcie zjedliśmy jeszcze obiadek w naszej ulubionej restauracyjce i koło 12:00 postanowiliśmy stanąć przed sklepem i poczekać przy głównej drodze na busa. W sumie zdążyliśmy tam tylko stanąć i pobawić się z psiakiem a już zagadnął nas chłopak, że będzie odwoził za chwilę grupę młodzieży do Iwano-Frankowska i może nas też zabrać 🙂 Dzięki temu uniknęliśmy jazdy marszrutką i miejsc stojących. Z rozbawioną młodzieżą załapaliśmy się też na obejrzenie progów wodnych na rzece Prut w miejscowości Jaremcze a Marcin z Grześkiem zrobili sobie tam sweet-focie z sokołami. Nasza przygoda powoli dobiegała końca.
W Iwano-Frankowsku na ryneczkach i placach trwały występy zespołów pieśni i tańca zarówno tych najmłodszych jak i starszych, młodzież maszerowała też ulicami miasta ze sztandarami 🙂 było to bardzo widowiskowe i bardzo malownicze przedstawienie obejmujące całą okolicę rynku i pewnie nie tylko. Schowaliśmy się jeszcze w bramie pomiędzy rynkiem a drugim placem, na którym odbywały się pokazy, żeby zjeść coś dobrego i wypić coś chłodnego bo pogodę na sam koniec mieliśmy idealną. Później już tylko zakupy i spacer na Dworzec Kolejowy bo nasz autobus miał ruszać z tamtego przystanku. Nie zostawiliśmy sobie zbyt dużego zapasu czasu bo autobus ruszał o 18:30 a my na dworcu byliśmy koło 17:20. Dobrze że przynajmniej godzina do odjazdu nam została z hakiem bo okazało się, że autobusy w naszym kierunku to już od dwóch lat z tego dworca autobusowego nie odjeżdżają, na szczęście obsługa dworca szybko znalazła nam taksówkarza i wytłumaczyła, na który dworzec ma nas szybko podrzucić. Był to dokładnie ten sam dworzec autobusowy, na który trzy dni wcześniej przyjechaliśmy, na wszelki wypadek ja zostałam z kierowcą a Marcin z Grześkiem pobiegli do budynku dworca upewnić się czy tym razem trafiliśmy we właściwe miejsce. Okazało się, że tak ale do końca nie byliśmy przekonani. Zbliżała się już 18:00 ba 18:20 nawet a naszego autobusu nadal nie było. Marcin upewnił się jeszcze raz u obsługi dworca i już podwójnie uspokojeni czekaliśmy na jego przyjazd. Spóźnił się troszeczkę ale wjechał na stanowisko 8 tak jak nas zapewniano, przynajmniej tym razem nie czekaliśmy trzech godzin 😛 i zapeszyliśmy tym optymizmem 😛 Niestety przejazd przez granicę zajął nam 6 godzin i tym oto sposobem na dworcu w Katowicach byliśmy nie o 5:25 a o 9:07 🙂 do tego po tylu godzinach w autobusie ciężko się nam było wyprostować 😛 Jednak mimo męki w autobusach i sporych opóźnień nasza wycieczka udała się rewelacyjnie 🙂 Wkrótce znowu wrócimy na Ukrainę i na pewno w góry.
Przydatne informacje:
Bilety autobusowe podmiejskie w Iwano-Frankowsku – 4 UAH (hrywny)
Cena przejazdu marszrutką z Iwano-Frankowska do Worochty – 45 UAH, czas przejazdu około 2h, busiki odjeżdżają mniej więcej co godzinę ze stanowiska autobusowego nr 6 przy dworcu kolejowym
Taksówka z Worochty pod bazę turystyczną Zaroślak – 250 UAH
Taksówka z Worochty do Ivano – Fankowska (takie shared taxi/bus) – 80 UAH/ os. (tel. +380 97 340 74 98, +380 99 45 222 44)
Cena za wejście na teren Karpackiego Parku Narodowego 20 UAH
Dobry obiad dwudaniowy z napojami w granicach 80-100 UAH/os w Worochcie i Iwano-Frankowsku, w Zaroślaku natomiast obiad dwudaniowy z herbatą to 70 UAH/os, śniadanie w tej samej cenie
Wyciąg krzesełkowy na wzgórze ze skoczniami – 20 UAH/os
Nocleg w Worochcie: Khatky Na Penkakh Grushevs’kogo 5, Vorokhta, 78595, Ukraina ( jest na Booking.com)