… czyli Milka i fajerwerki
Balkan Trip 2015 – Macedonia (relacja z poprzedniego etapu wyprawy – zdobycie Korabu)
GPS: 3D 2D
Kolejnym etapem naszej Bałkańskiej przygody było Kosowo i jego najwyższy szczyt czyli Djeravica 2656m n.p.m. Do stolicy Kosowa Prisztiny dostaliśmy się autobusem. Hotel zarezerwowaliśmy wcześniej przez booking.com a z dworca autobusowego dostaliśmy się do niego taksówką. Po drodze mijaliśmy blokowiska ale ciężko było stwierdzić czy ktoś je zamieszkuje, czy stoją jeszcze puste. Nasz hotel był tuż obok bazy KFOR a po przeciwnej stronie ulicy mieliśmy niewielki supermarket. Zaraz po rozpakowaniu się postanowiliśmy trochę pozwiedzać, Marcin miał w planach obejrzenie dwóch otomańskich meczetów z XVw ale ostatecznie do nich nie dotarliśmy. Doszliśmy do głównego deptaka i spędziliśmy tam resztę popołudnia. W jednej z restauracyjek zjedliśmy obiad i wypiliśmy kawę a później jeszcze jakieś lody z budki na deptaku. Niedaleko na placu trwał jakiś protest, rozłożone były namioty.
Cały czas męczyła nas chęć przejechania się koleją ale z dworca w Prisztinie odjeżdżało raptem kilka pociągów dziennie. W drodze powrotnej weszliśmy jeszcze do supermarketu żeby zrobić zakupy i tu się okazało, że w Kosowie zupki chińskie nie są popularne, nie ma też niczego w tym stylu. Jakimś cudem znaleźliśmy zupę w proszku, coś w stylu białego barszczu albo zupy jarzynowej. Z braku innych możliwości wzięliśmy te zupy w proszku i gulasz w puszce. Po wyjściu zauważyłam przy drodze wiodącej do bazy KFOR znak zakazu wjazdu z narysowanym czołgiem, już się podpaliłam i próbowałam zrobić zdjęcie ale stojący na warcie żołnierz zaprotestował.
Na co dzień nie oglądamy telewizji ale w Hotelu z nudów włączyliśmy jakąś stację muzyczną. Biorąc pod uwagę odgłosy na zewnątrz z entuzjazmem powiedziałam do Marcina „O! Sztuczne ognie :)”, Marcin natomiast po chwili konsternacji odpowiedział mi „Bożena, to nie są sztuczne ognie. Zgaś światło”. Faktycznie odgłosy w tle to brzmiały bardziej jak wybuchy, serie z broni automatycznej i pojedyncze strzały. Zgasiliśmy światło i w pierwszej chwili przeszukaliśmy internet szukając wiadomości o zaostrzeniu sytuacji w Kosowie, niestety nic na ten temat nie znaleźliśmy. Marcin jeszcze napisał do znajomego, który niedawno był na misji pokojowej w Kosowie i ten nas uspokoił, że nie ma się czym martwić i najprawdopodobniej odgłosy te dochodzą z oddalonej o około 40km Mitrovicy. Po około 20 minutach strzały i wybuchy ucichły. Dla nas ta sytuacja i tak była niecodzienna tym bardziej, że po takim wieczorze życie rankiem toczyło się jak gdyby nic się nie stało. Od razu po śniadaniu wymeldowaliśmy się i autobusem pojechaliśmy do Pejë (Peć) a stamtąd do Dečani. W Dečani planowaliśmy kupić jeszcze chleb i wodę zanim ruszymy w górę do miejscowości Visoki Dečani i Kožnjar, gdzie rozpoczyna się trasa na dach Kosowa. Po wyjściu z autobusu w oddali zobaczyliśmy już górskie szczyty i od razu pognaliśmy przed siebie. Za nami szła jeszcze jedna para z plecakami. Nawet krzyknęliśmy do nich, że jak idą do Monasteru to w tym kierunku co my i tak szli sobie kawałek za nami dopóki na horyzoncie nie pojawił się punkt kontrolny KFOR-u z wozem opancerzonym i betonowymi zaporami. Jakoś w momencie się stracili choć nie było się czego bać. Słoweńca, który stał tam na straży zapytaliśmy czy potrzebuje sprawdzić nasze paszporty ale on tylko zapytał dokąd się wybieramy. Do Kožnjaru mieliśmy jakieś 15km, tak więc postanowiliśmy sobie trochę ułatwić życie jadąc stopem. Zatrzymała się nam półciężarówka i zawiozła praktycznie pod samą elektrownię wodną.
Jeszcze po drodze zatrzymał się nam koło źródełka, gdzie nabraliśmy sobie wody do jedynej butelki jaką mieliśmy. I nawet tej butelki bym się pozbyła bo wysiadając zapomniałam jej zabrać na szczęście szybko się opamiętałam i wróciłam po nią. Kierowca nie chciał od nas żadnych pieniędzy za podwózkę. Ruszyliśmy dalej wyboistą drogą gruntową pod górkę. Mijały nas co chwilę ciężarówki kursujące tam i z powrotem po kamienie do budowy drogi. Praktycznie cała trasa od punktu kontrolnego w górę do elektrowni wodnej i dalej była jednym wielkim placem budowy. Jeden z kierowców ciężarówki nawet sam zaproponował nam podwózkę ale odmówiliśmy sądząc, że jeszcze tylko kawałek pójdziemy drogą i skręcimy na jakąś ścieżkę. Niestety nasza trasa nadal była tożsama z drogą tak więc którąś z kolei ciężarówkę już sami zatrzymaliśmy. Droga wiodła jeszcze spory kawał w górę, kilka razy przecinała ją rzeka, którą samochód pokonywał brodami. Dojechaliśmy do samego możliwego końca, tam ciężarówki były ładowane kamieniami i wracały na dół. My poszliśmy jeszcze tylko kawałek do zakola rzeki i zaczęliśmy szukać naszego szlaku.
Okazało się, że początek musieliśmy pokonać improwizując, GPS poprowadził nas pod górkę jakimś wyschniętym starym korytem któregoś dopływu tej rzeki. Dopiero wyżej jak doszliśmy do granicy lasu znaleźliśmy jakieś oznaczenia szlaku. Dalej było bardzo ostro pod górkę. Kilka razy gubiliśmy oznaczenia szlaku i po jakimś czasie znajdowaliśmy je znowu. Jak już udało nam się wyjść z lasu na otwarty teren zobaczyliśmy widoki rodem z reklamy Milki. Zielona łąka, cudnie błękitne niebo, w oddali górskie szczyty a na środku łąki stoi ona … krowa … dosłownie jak z reklamy i niewzruszona przeżuwa trawę 🙂 Takie widoki naprawdę potrafią wprawić człowieka w zachwyt 🙂 Niedaleko były jakieś zabudowania, my postanowiliśmy pójść jeszcze kawałek i rozbić namiot na łące powyżej.
Widoki, widoki i jeszcze raz widoki. Mogliśmy leżeć w trawie i podziwiać górskie szczyty w oddali. Do tego zajadaliśmy się zimnym gulaszem z puszki z ostatnim kawałkiem suchego chleba bo o świeżym zapomnieliśmy. Wczesnym rankiem po skromnym śniadanku ruszyliśmy na dach Kosowa – Djeravice. Najpierw drogą gruntową do następnych zabudowań i dalej. Gdzieś mieliśmy skręcić na nasz szlak ale nijak nie mogliśmy trafić na jakiekolwiek oznakowanie. Ostatecznie znowu postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce i dalej kierowaliśmy się na podstawie GPS. Nie naprowadziło nas to na właściwą ścieżkę, szliśmy po prosu po głazach pokonując kolejne pagórki aż doszliśmy do kotła ponad którym był już szczyt Djeravicy. Ciągle jednak nie było żadnego szlaku a zbocza schodzące do kotła były całkowicie pokryte śniegiem. Marcin wskazał żleb, którym wg GPS powinniśmy iść w górę. Jakoś nie byłam przekonana patrząc z dołu ale ostatecznie poszliśmy nim w górę. Było dosyć stromo ale daliśmy radę. Później już nie było daleko. Pogoda nam cały czas dopisywała. Na szczycie Djeravicy jakiś motyl wziął Marcina za wielki kwiatek, na którym można odpocząć tak więc i my trochę odpoczęliśmy żeby mu nie przeszkadzać. Z góry oczywiście widoki na okolicę były jeszcze piękniejsze niż po drodze na szczyt.
Wszystko co dobre jednak się kończy i po dłuższym leniuchowaniu przyszedł czas na zejście. Marcin w przypływie ułańskiej fantazji postanowił zjechać żlebem w dół. Ja ani myślałam zjeżdżać ale niestety byłam zbyt lekka, żeby schodzić bez trudności. Buty zbyt płytko zapadały mi się w ten zmrożony śnieg a w miejscu gdzie był już tylko ślad po zjeździe Marcina i ja się pośliznęłam. Próbowałam wyhamować kijkami, aparat też już miałam w śniegu ale ostatecznie kilka metrów dalej się zatrzymałam i powoli ostrożnie schodziłam dalej. Marcin też nie miał wesoło z zatrzymaniem się, stracił na chwilę też jeden kijek ale potem go znalazł. Wracając nawet znaleźliśmy szlak, ale tylko na chwilę.
Wróciliśmy także improwizując po śladach GPS. Zanim doszliśmy do pierwszych zabudowań zrobiliśmy sobie postój przy rzeczce i dalej drogą zeszliśmy do naszej łąki z reklamy Milki. Tam znowu czekał nas niecodzienny widok bo wokół naszego namiotu pasło się stado krów. Z zaciekawieniem przyglądały się później jak składamy namiot a jedna postanowiła pomóc Marcinowi w pakowaniu plecaka. Nawet jęzorem próbowała przejąć pakowane właśnie przez Marcina spodnie. Ruszyliśmy w dół, najpierw lasem do początku szlaku przy rzece. Tam po cichu liczyliśmy, że jakaś ciężarówka zabierze nas w dół. Niestety operator koparki dopiero czekał aż któraś przyjedzie tak więc ruszyliśmy w dół na piechotę. Nieśmiało próbowaliśmy łapać stopa i za którymś razem się udało. Do Dečani zjeżdżali jacyś pracownicy samochodem terenowym. Próbowaliśmy się jakoś dogadać, okazało się, że są Albańczykami albo mają albańskie korzenie, coś w ten deseń.
Zwieźli nas prawie do samego Dečani z małą przerwą po drodze kiedy czekaliśmy aż koparka upora się z jakimś kamieniami na drodze. Jak rozmowa zeszła na temat KFOR, wspomnieliśmy, że jak szliśmy w gore na posterunku stał Słoweniec. Oni zrymowali coś co brzmiało mniej więcej Slowak, Slowak jeszcze żiwy, widząc naszą konsternację po tym dodali, że to słowa jakiejś piosenki 😛 Tak ogólnie całkiem przyjemnie się z nimi rozmawiało. Z Dečani autobusem pojechaliśmy już do Peć, skąd następnego dnia zamierzaliśmy dostać się do Czarnogóry. W Pejë nie mieliśmy przygotowanego żadnego noclegu. Na ulicy zagadnął nas jakiś chłopiec, na oko mógł miał 11 lub 12 lat. Zapytał czy nie potrzebujemy noclegu i polecił hotel jego rodziny. W środku też pomógł nam też dogadać się z obsługą, która była bardziej niemieckojęzyczna niż anglojęzyczna. Zaraz po nas do hotelu dotarła Polska wycieczka, mieli tu postój w drodze do Albanii. Pani Pilot spiorunowała nas wzrokiem, kiedy wdaliśmy się z jednym z wycieczkowiczów w dyskusję na temat cen w Kosowie i wspomnieliśmy ile sami zapłaciliśmy za hotel 😛 Pewnie oni w ramach wycieczki przez organizatora byli inaczej rozliczani a przez nas mogliby niepotrzebnie zacząć się nad tym zastanawiać 😛 Jeden z wycieczkowiczów tak się spieszył, żeby zająć najlepszy pokój, że o mało nie stratował chłopaka, który nam pomagał. Po prysznicu i małym praniu ruszyliśmy zwiedzić miasto. Snuliśmy się uliczkami, poszliśmy zwiedzić dworzec kolejowy i w jakimś sklepiku ogólno-przemysłowym zdobyliśmy nici i igłę do pozszywania spodni, zjedliśmy też jakiś kebab w restauracyjce koło hotelu. Po powrocie do pokoju jak już prawie zasypialiśmy do pokoju dobijał się nam ktoś z wycieczkowiczów, pewnie pomylił piętra. Pobudkę też mieliśmy dość hałaśliwą bo wycieczka zbierała się do wyjazdu. My niestety też musieliśmy się już zbierać, zjedliśmy jeszcze tylko śniadanie. Na dworcu autobusowym byliśmy sporo przed czasem, zdążyliśmy kupić sobie na pamiątkę koszulki i wypić kawę. W kawiarence zagadnął nas jakiś starszy Pan, usłyszał język polski i powiedział, że jego ojciec prowadząc firmę współpracował z Polakami. Był bardzo sympatyczny, zresztą na Bałkanach wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością. Na tym dworcu zakończył się kolejny etap naszej Bałkańskiej przygody, stamtąd ruszyliśmy do Czarnogóry.
Ciąg dalszy : Balkan Trip 2015 – Dobra i Zla Kolata (kliknij link)
Praktyczne Porady:
W zakresie połączeń autobusowych pomiędzy poszczególnymi krajami lub miastami na Bałkanach warto posiłkować się stroną https://www.balkanviator.com