... czyli podróże małe i duże ...

Trekking z Phanjila do Chiling 2014

                                                                       … czyli nasza aklimatyzacja

Trekking z Phanjila do Chiling

Wybierając się do Indii myśleliśmy głównie o zdobyciu szczytu Stok Kangrii 6137m npm, nie mieliśmy w planach żadnego konkretnego trekkingu ale myśleliśmy o przełęczach w okolicy Lech pod kątem aklimatyzacji. Ostatecznie postanowiliśmy pomniejsze wycieczki zamienić na jeden konkretny trekking. Na mapie znaleźliśmy trasę z Lamayuru do Markha ale dostosowaliśmy ją do swoich potrzeb. Trekking rozpoczęliśmy trochę dalej bo w Phanjila żeby ominąć męczący odcinek drogi w trakcie budowy. Ale zacznijmy po kolei 🙂

Dzień I – 26.08.2014r

Rano rozliczyliśmy się w Guest House Tongspon w Lech za nocleg i zostawiliśmy do powrotu depozyt w postaci połowy naszego dobytku. Na trekking zapakowaliśmy namiot, kartusz z gazem, Jetboil, przemyconą :p z Polski „wałówkę”, minimum ubrań, trochę kosmetyków i namiot.

[M] a propos „wałówki” w trakcie lotu dowiedzieliśmy się, iż na terytorium Indii nie wolno wwieść polskiego mięsa a my takowe mieliśmy, no cóż trochę pokłamaliśmy ale jakoś nikt nie sprawdzał nam bagażu i pyszne kabanoski oraz konserwy zostały z nami 🙂

   Panjila W drodze do Hinju W drodze do Hinju Wioska po drodze Hinju już blisko

Było chłodno i kropiło ale nie czekaliśmy zbyt długo z plecakami bo taksówka podjechała po nas jeszcze przed czasem. Tak więc ruszyliśmy w drogę. Do Phanjila mieliśmy jakieś 110 km a przed Wanla skończył się już asfalt. W drodze taksówkarz zatrzymał się i kupił dla siebie i dla nas Chiapati na przekąskę taki indyjski chlebek. W drodze minęliśmy przynajmniej 3 bazy wojskowe. Po dotarciu na miejsce zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie z taksówkarzem i ruszyliśmy do Hinju drogą, którą nam wskazał.Trasa do Hinju zajęła nam jakieś 2,5h wypełnione zapierającymi dech w piersiach widokami. Nie wiedziałam, że Himalaje są tak kolorowe, idąc podziwialiśmy niemalże tęczowe góry. Uznaliśmy, że na końcu wioski kupimy coś na ciepło do jedzenia i tu zaskoczenie 🙂 na końcu wioski nie było już żadnego Guest House-u ani sklepu więc zostało nam wrócić do Tea House-u gdzieś na początku wioski. Tam jednak nikogo nie zastaliśmy więc poszliśmy do górnej części wioski w poszukiwaniu czegokolwiek ale tam też nie natrafiliśmy na żaden punkt gastronomiczny. Zeszliśmy w dół do drogi i na pobliskich kłodach zrobiliśmy sobie przerwę na zjedzenie czegoś z własnych zapasów. Okazało się, że trekking, który sobie wybraliśmy taki dziki będzie już do końca, po drodze będziemy mijać wioski, które żyją swoim własnym życiem a dla nas pozostaną tylko Campingi i to co mamy we własnych plecakach. Na szczęście jedzenia mieliśmy na kilka dni i jeszcze trochę nam po trekkingu zostało 🙂 Jak kończyliśmy jeść zaczęli mijać nas pierwsi turyści. Pierwsza była para w której chłopak przypominał nam naszego kolegę Adama. Zamieniliśmy parę słów po czym oni ruszyli w dalszą drogę. Następna para skręciła w górę wioski szukając pewnie jakiegoś noclegu.

   Widoki na trasie do Hinju Hinju Nasz camping Szukamy noclegu Kolejna wioska

Spakowaliśmy plecaki i leniwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Dotarliśmy do końca wioski i jak zastanawialiśmy się, którą ścieżkę dalej wybrać już z tyłu wołali miejscowi pokazując tą wiodącą w górę jako właściwą. Początkowo idąc nią widzieliśmy jeszcze idącego wcześniej i ochrzczonego przez nas „Adasiem” chłopaka podróżującego z dziewczyną i przewodnikiem ale potem gdzieś nam zniknęli.Tak dotarliśmy do pierwszego pola namiotowego za wioską i zrobiliśmy sobie kolejną przerwę przy okazji uzupełniając zapas wody z rzeki. Ruszając dalej naszły nas wątpliwości tym bardziej, że ścieżkę zagrodził nagle płot z drutu kolczastego a później jakaś furtka. Wróciliśmy myśląc, że minęliśmy jakiś zakręt ale miejscowi szybko nas uświadomili, że szliśmy dobrze a płotek trzeba po prostu obejść i spokojnie iść dalej. Po jakimś czasie zobaczyliśmy pasące się osiołki i pole namiotowe, na którym zatrzymał się Adaś ze swoimi przewodnikami/poterami/kucharzami. My jeszcze przekonani, że damy radę pójść do przełęczy minęliśmy to pole namiotowe. Niestety do zachodu słońca nie pozostało dużo czasu a do przełęczy mieliśmy jeszcze minimum dwie godziny drogi więc jak tylko zobaczyliśmy w niedalekiej odległości kolejne pole namiotowe uznaliśmy, że jednak na dzisiaj mimo ambitnych planów mamy dosyć. Na tym Campingu rozłożony był już mały jasnozielony namiot pary Francuzów i większy ich przewodników/poterów/kucharzy. Rozłożenie naszego namiotu to był moment, potem tylko wpakowanie do środka całego dobytku i już można było mieszkać. W międzyczasie zrobiłam jeszcze sesję fotograficzną osiołkom, które pasły się niedaleko po tym jak przywiozły na camping dobytek Francuzów. Ciekawość hindusów z Campingu wzbudziliśmy jak zabraliśmy się za gotowanie wody na chińskie zupki i herbatę w Jetboilu i chwilę męczyli nas różnymi pytaniami 🙂 Pierwszego dnia trekkingu mieliśmy już za sobą 17km marszu i układaliśmy się do snu na wysokości 4000m npm 🙂

   Osiołki Nasze M1 Oślątko Toaleta Marsz na przełęcz

Dzień II – 27.08.2014r

Jak się obudziliśmy o 6:00 w namiocie było 9°C . Na wykwintne śniadanie zjedliśmy po konserwie i chińskiej zupce. Niechętnie wyszliśmy z namiotu i zaczęliśmy się pakować. Ekipa Adasia już dawno minęła nasz obóz i poszła w górę, pakowała się już też ekipa Francuzów więc i my nie mieliśmy wyjścia :p Opłata za biwak wyniosła nas 150 rupii indyjskich czyli 7,5PLN. Na szlak wyszliśmy po 8:00 a Francuzi szybko nas dogonili bo szli na lekko. Szliśmy długo doliną i dopiero od wysokości 4600m npm zaczęliśmy stromo podchodzić pod górę. Z racji wysokości szliśmy odcinkami po 20m i przystawaliśmy na krótki odpoczynek, teren co jakiś czas się wypłaszczał ale trasa i tak była bardzo męcząca. W drodze spotkaliśmy jeszcze dwie pary idące na przełęcz, które przenocowały na innych Campingach.

   Ołtarzyk :) Krótki odpoczynek Już niedaleko prawie...

Im byliśmy wyżej tym mocniej wiało i zaczął jeszcze sypać drobny śnieg. Na przełęcz Konzke La 4950m npm dotarliśmy jako ostatni ale za to już się wypogadzało i wszystkie te piękne widoki mieliśmy tylko dla siebie. Marcin zszedł poniżej przełęczy żeby odpocząć a ja na górze pstrykałam zdjęcia jak mały Japończyk i zainspirowana przez napisy na przełęczy z białych kamyków ułożyłam nasze inicjały B & M. Teraz musieliśmy zejść w dolinę do wysokości 4300m npm do kolejnego Campingu. Po drodze znowu wg przewodnika mieliśmy mijać jakąś wioskę więc jeszcze łudziłam się, że natrafimy tam na jakiś Guest House i może coś zjemy ciepłego ale okazało się, że wioska to były jakieś zabudowania gospodarcze z kamienia, niedaleko których pasły się krowy i jaki. Humor poprawił mi się dopiero jak w oddali zobaczyłam jasnozielony namiot Francuzów bo droga w dół dała nam się we znaki tym bardziej, że zaczęło robić się chłodno i wiało. Szybko rozbiliśmy namiot, zjedliśmy po liofilizacie na obiadokolację i wgramoliliśmy się do ciepłych śpiworów. Z racji wysokości na wieczór zjedliśmy jeszcze po tabletce przeciwbólowej, która niweluje możliwość wystąpienia i objawy choroby wysokościowej. Na dobre samopoczucie zaczęliśmy wyjadać też słodycze z plecaka, na pierwszy ogień poszły żelki 🙂 W namiocie mieliśmy temperaturę 11,2 °C a jak przestało wiać podniosła się ona do 12,7 °C więc nie było źle.

   Welcome Hop na Konzke La BiM Czas na kawę

Trochę widoków z przełęczy Konzke La (4950 m n.p.m.):

   Widok z przełęczy Widok z przełęczy Widok z przełęczy Widok z przełęczy

I drogi w dół:

   i w dół... i w dół... i w dół... i w dół...

Dzień III – 28.08.2014r

Wstaliśmy dopiero około 8:00, z wyjściem z namiotu też się ociągaliśmy. Tym razem nikt nie pojawił się po opłatę za skorzystanie z Campingu. Jak robiliśmy sobie śniadanie to Francuzi zbierali się już w dalsza drogę. Niechętnie złożyliśmy obozowisko i też ruszyliśmy ich śladem. Trasa się dłużyła, najpierw wiodła zboczem góry, później kamienistym korytem wyschniętej nieco już rzeki. Oczywiście jak zbliżaliśmy się do kolejnej na szlaku wioski Sumdah Chenmo to znowu zamarzył mi się ciepły posiłek ale i ta wioska nie była nastawiona na turystykę, nawet mieszkańców w niej nie zauważyłam choć w oddali było słychać jakieś głosy bawiących się dzieci. Obeszliśmy się smakiem i poszliśmy dalej.

   Stupa Pilnował nas całą noc :) Poranek Na trasie i za wioską

Za jakiś czas mieliśmy mijać kolejną miejscowość i w niej mieliśmy przejść rzekę po drewnianym mostku, tak przynajmniej przeczytaliśmy w przewodniku Państwa Mazurkiewiczów. Dobrze, że GPS zabrzęczał, że doszliśmy do wioski bo będąc w zagajniku leśnym, w którym była jedna kamienna opuszczona chatka moglibyśmy się tego nie domyślić. Rzeka co prawda była ale mostku nie było nigdzie więc pobłądziliśmy trochę po zagajniku i dopiero jak zdaliśmy się na ścieżkę w GPS trafiliśmy na dalszą część szlaku. Wg przewodnika rzeka miała być ostatnim miejscem, gdzie można zaopatrzyć się w wodę, więc przygotowaliśmy sobie liofilizaty, zrobiliśmy sobie kawę i herbatę i jeszcze trzy butelki litrowe wody wpakowaliśmy do plecaka zanim ruszyliśmy ostro pod górę. Wcześniej sam posiłek umilał nam widok górskich kozic, które w skałach powyżej nas przechodziły całym stadem. W górę z wysokości 3700m npm do wysokości 4100m npm szliśmy zygzakując najpierw pod górę a później trawersując zboczem góry. Wreszcie z daleka zobaczyliśmy namioty dwóch kolejnych Campingów. Pierwszy wyglądał na dawno nie używany za to na następnym widzieliśmy kilka namiotów. Mimo, że do Campingu było jeszcze sporo drogi to widząc przed sobą cel szło się przyjemniej. Właściciel Campingu sam od siebie zaczął pomagać nam rozkładać namiot a potem zaprosił do swojego namiotu wspominając, że prowadzi w nim sklep.Postanowiliśmy wypić u niego pyszną herbatę Masala z przyprawami i mlekiem. Po drodze nie spotkaliśmy nigdzie Francuzów więc mogli mieć troszkę inne plany niż zdobycie kolejnej przełęczy za to na Campingu, gdzie się rozłożyliśmy trafiliśmy na Adasia ze swoją ekipą. Camping miał też ujęcie wody więc niepotrzebnie przynieśliśmy ze sobą te trzy butelki :p

   Kolejna wioska według GPS-u Wspinamy się i za chwilę schodzimy w dół w drodze do BC Kozice - niezle się maskują

   w drodze do BC Base Camp pod Dundunchen La Koniki Namiotek

Dzień IV – 29.08.2014r

Kolejną noc powyżej 4000m npm przespaliśmy źle, śniły się nam jakieś męczące bzdury. Marcin w nocy widział spadającą gwiazdę ale mi się nie udało. Widok usłanego gwiazdami nieba nad Himalajami jest niesamowity 🙂 szkoda że naszym aparatem nie udałoby się tego uchwycić. Po pobudce o 8:00 tradycyjnie zjedliśmy konserwę i zupkę chińską a potem się spakowaliśmy. Niebo było trochę zachmurzone i jakieś 15-20 minut po tym jak ruszyliśmy zaczął padać grad, potem śnieg, na chwilę się przejaśniło po czym znowu śnieg, trochę deszcz, dla odmiany śnieg i tak w kółko. Żeby tego było mało za przełęczą słyszeliśmy jak grzmi więc nie wiedzieliśmy czego się dalej spodziewać.

Zanim doszliśmy do przełęczy Dundunchen La 4620m npm rozpogodziło się. Po drodze niemalże cały czas towarzyszyły nam odgłosy miejscowych ptaków, które brzmiały jak słowa „miło mi”. Na przełęczy tym razem Marcin ułożył nasze inicjały z kamyków B i M 🙂 a w międzyczasie doszła do nas para Niemców z przewodnikiem więc miał nam kto zrobić razem zdjęcie 🙂 Samo wejście od Campingu do przełęczy zajęło nam jakieś 2,5h. Poniżej przełęczy zatrzymaliśmy się, żeby zrobić sobie herbatę ale znowu zaczął padać grad i śnieg więc szybko zbieraliśmy się w dalszą drogę, nawet aparat woleliśmy wrzucić przy tej pogodzie do plecaka ale tylko do czasu aż przestało padać.

   znowu schodzimy :) Dundunchen La 4620 m n.p.m. BiM Na trasie do Chiling

Najpierw trawersowaliśmy zbocze góry więc szło się przyjemnie ale później zaczęło się zygzakowanie ostro w dół co po dłuższym czasie przy naszych ciężkich plecakach było bardzo męczące i denerwujące. W międzyczasie wyprzedzili nas Niemcy z przewodnikiem, jakiś czas później my ich i tak doszliśmy do Campingu przed Chiling. Dalsza trasa do Chiling wiodła dnem doliny przy korycie rzeki i była bardzo malownicza, choć przy naszym poziomie zmęczenia ciężko to było docenić. Ścieżka była dobrze widoczna, co jakiś czas przecinała rzekę, co jakiś czas mijaliśmy drewniane mostki a widok skalnych ścian po obu brzegach rzeki robił duże wrażenie. Gdy wreszcie dotarliśmy do Chiling to się podłamaliśmy. Wyszliśmy obok Campingu a w oddali widzieliśmy tylko jeden budynek. Na szczęście zagadnięty właściciel Campingu wskazał nam drogę do sklepu i powiedział, że w górze jest reszta wioski, gdzie znajdziemy Home Stay. Ja zostałam pilnując plecaków a Marcin poszedł zrobić zakupy 🙂 wrócił z dobrze osłodzonymi napojami Coca-Cola i Mountain Dew i z piwem na wieczór.

   Na trasie do Chiling Na trasie do Chiling Na trasie do Chiling

Uznaliśmy, że dla podbudowania morale tą noc spędzimy w Home Stay-u i zjemy wreszcie miejscowy ciepły posiłek. Ceny za korzystanie z Home Stay czyli tutejszych Guest House-ów są ustalone na poziomie 900 rupii indyjskich, czyli 45zł za pokój a cena obejmowała dla nas obojga nocleg, obiado-kolację, śniadanie i posiłek pakowany na drogę. Tak samo jak wcześniej ja zostałam z plecakami a Marcin ruszył w górę do wioski żeby znaleźć nam nocleg. Zatrzymaliśmy się w Home Stay Chikpa. Nasz pokój wyglądał jakby był miejscem gdzie uczą się dzieci ponieważ pod ścianami były trzy materace nakryte dywanikami, były tam dwa niskie stoliki a na nich książki. Okazało się, że książki są dla nas, żeby wpisać co nam się podobało, co należałoby zmienić. Jak przeglądaliśmy wcześniejsze wpisy i małe sugestie gości co można zmienić to ich pomysły były przez właścicieli faktycznie wprowadzanie i tak pokój miał już oświetlenie i znajdowały się w nim mapy i przewodniki, z których można skorzystać planując dalszą drogę. W domu tym nie było bieżącej wody, trzeba było pójść kawałek w kierunku pobliskiej Stupy i tam znajdował się gumowy wąż, którym płynęła cały czas woda wlewając się do dużej plastikowej miski. Ja poszłam tam z całą reklamówką ubrań do wyprania i poczekałam tylko aż nasza gospodyni wypłuka warzywa potrzebne do ugotowania posiłku. Pranie poszło mi szybko i sprawnie a przy okazji miło było umyć wreszcie włosy (w rzece nie ryzykowałam, na Campingach nie było możliwości a woda z gumowego węża była wręcz ciepła ponieważ na odcinku, którym była nim transportowana zdążyła się nagrzać od słońca). Jak prałam przyglądała mi się mała puchata myszka, która przyszła się napić wody z kałuży przy misce.

[M] Ja w wspomnianej wyżej misce zamoczyłem głowę, woda była cudowna wreszcie umyłem brodę i zgoliłem „gargamele” na głowie, Bożenka nie wspomniała jeszcze o tym, że krówcia postanowiła się napić wody z miski kiedy robiła pranie 🙂

Przed kolacją dostaliśmy na powitanie jeszcze cały termos herbaty z miętą i ciasteczka. Na kolację poszliśmy do kuchni i zjedliśmy wraz z domownikami siedząc przy niskich stolikach na materacykach i dywanikach. Najpierw spróbowaliśmy bulionu warzywnego a później pierożków momo z ciemnej mąki z warzywami. Oczywiście można było liczyć na dokładki ale dokładkę to Marcin dostał ode mnie bo nie byłam w stanie zjeść swojej porcji, dalszych dokładek już nie chcieliśmy bo byliśmy najedzeni. Do tego wszystkiego dostaliśmy oczywiście kolejny termos pysznej herbaty z miętą. Przed pójściem spać wyprowadzaliśmy z pokoju stonogę, która wpadła nas odwiedzić bo nie przewidziałam, że zamykanie drzwi pokoju, który jest niedaleko otwartego wejścia do domu ma takie duże znaczenie :p

Dla tych, którzy kiedyś chcieliby zatrzymać się w Home Stay Chikpa, krótki opis jak tam trafić:

Po zejściu ze szlaku wychodzimy w Chiling przy Campingu, dalej należy pójść w lewo ścieżką pod górkę. Po dojściu do wioski na początku mijamy młynek modlitewny napędzany wodą ze strumyka a dalej Stupę. Dwukrotnie należy ukłonić się Buddzie 😛 czyli schylić się przechodząc pod drzewami :p Po prawej stronie mijamy jeden Home Stay ale idziemy dalej. Z dróżki skręcamy w prawo (na płocie w tym miejscu są dwie małe Stupy) i od razu po lewej stronie będziemy mieć nasz Home Stay Chikpa, przy budynku rośnie bardzo charakterystyczna stara wierzba (wielka i gruba). Idąc dalej dojdziemy do Stupy, przy której jest ujęcie wody.

  Zwierzaczki w Chiling Wejście do pokoju Kuchnia i jadalnia Nasz Home Stay

Dzień V – 30.08.2014r

Chwilę po tym jak wstaliśmy koło 8:00 mieliśmy przygotowane śniadanie tym razem na słodko: chlebek Chiapati, dwa rodzaje konfitur i herbatka miętowa, do tego na drogę mieliśmy przygotowane kanapki z chlebka Chiapati z konfiturami, jajka na twardo, batony czekoladowe i soczek z mango w kartoniku. Do dalszego trekkingu mieliśmy mieszane uczucia, mimo że w Home Stay-u można powiedzieć podładowaliśmy baterie i podbudowaliśmy się. Najpierw postanowiliśmy ruszyć bo jakieś 3km za Chiling miała być przeprawa linowa nad rzeką Zanskar i chcieliśmy przejechać w tym wagoniku na linach.

   Uwaga :) Zanskar Przeprawa liniowa przez Zanskar

Niestety obok przeprawy budowany był już most drogowy i dało się nim już bez większych problemów przejść na drugą stronę w związku z czym wagonik został zablokowany i z przeprawy „nici”. To ostatecznie przekonało nas do zakończenia trekkingu tym bardziej, że zaczęli nas mijać turyści i ich przewodnicy byli zdziwieni wielkością naszych plecaków i przekonywali nas, że nie jest nam potrzebne tyle rzeczy ponieważ wreszcie na tej części trasy będą Home Stay-e w każdej wiosce a do tego dalsze 22km trasy miały wieść od wioski do wioski po płaskim terenie. Daliśmy sobie spokój tym bardziej, że naszym głównym celem jest zdobycie Stok Kangri a pogoda jest coraz bardziej niepewna i musimy przyspieszyć realizację naszego głównego celu. Do decyzji przekonał nas jeszcze fakt, iż zapasowa bateria w aparacie była już wyczerpana w 50% i musiałabym się ograniczać w robieniu zdjęć a z tym byłoby ciężko. Uznaliśmy, że wracamy żeby naładować baterie w obu aparatach, podbudować nasze morale i przede wszystkim odpocząć jeden dzień przed ruszeniem na Stok Kangri, byliśmy wtedy już jakieś 5 km za Chiling. Wróciliśmy z powrotem do mostu i mieliśmy szczęście ponieważ Jeep przywiózł kolejnych turystów na szlak i załapaliśmy się na kurs powrotny do Lech. Po drodze przejeżdżaliśmy drogą, z której w całej okazałości mogliśmy podziwiać Stok Kangri. Jeszcze tego samego wieczora w Lech jedliśmy Dal (sos z soczewicy) z ryżem w małej restauracyjce, gdzie głównie jedli miejscowi. Przed snem podłączyliśmy do ładowarek baterie do aparatów i z przyjemnością wzięliśmy niekoniecznie ciepły prysznic. Pierwszy etap naszej przygody z Indiami dobiegł końca i był bardzo udany.