… Indiana Jones i Tomb Raider w jednym …
Promocyjne bilety greckich linii lotniczych Aegean do Jordanii zdobyliśmy jeszcze w 2015r. Przez zamieszanie ze zmianą dat wylotu z Polski a potem w dalszą trasę z Grecji udało nam się jeszcze zwiedzić Ateny ale o tym można przeczytać w osobnej zakładce. Oprócz mnie i Marcina w tą pełną przygód trasę wybrała się jeszcze Bożena, z którą byliśmy wcześniej w Nepalu 🙂 Z Aten do Jordanii wylecieliśmy 12 stycznia 2016r o 23:45. Zamiast się zdrzemnąć w samolocie to ja kończyłam czytać książkę a Marcin ratował świat przed kosmitami w grze X-com. Dzięki wykupionej wcześniej internetowo karcie Jordan Pass nie musieliśmy na lotnisku wypełniać wniosku wizowego a wbicie do paszportu pieczątki wjazdowej bez opłaty wizowej było formalnością, do tego w ramach karty oprócz wizy mieliśmy dwukrotne wejście do Petry i pojedyncze wejścia do ponad czterdziestu innych atrakcji turystycznych Jordanii. Przed wyjściem czekał kierowca załatwiony dla nas przez Hotel Madaba i z Ammanu przewiózł nas właśnie do zarezerwowanego wcześniej przez booking.com hotelu w Madabie. Zgodnie z mailowymi uzgodnieniami miał on z nami jeździć przez najbliższe dwa dni i pokazać nam sporą część Jordanii od podszewki 🙂 W hotelu byliśmy około 3:00 i prawie od razu padliśmy wycieńczeni na łóżka uzgadniając tylko wcześniej śniadanie na 9:00 i przyjazd kierowcy na 10:00. Zaraz po śniadaniu wrzuciliśmy do plecaka jakieś batony na przegryzkę i stroje kąpielowe i ruszyliśmy na podbój okolic Madaby. Zaczęliśmy od wymiany w Western Union pieniędzy na JOD-y czyli Jordańskie Dinary (kurs wymiany był bardzo zbliżony do tego na lotnisku) a potem po uzupełnieniu suchego słodkiego prowiantu o wodę ruszyliśmy dalej. Najpierw Fawaz zawiózł nas na Górę Nebo.
Góra Nebo – Najwyższy punkt masywu ma wysokość 835 m n.p.m. Dwa najważniejsze wierzchołki to Siyagha (710 m n.p.m.) oraz Mukhayyat (790 m n.p.m.). Według lokalnej tradycji, potwierdzonej m.in. świadectwami starożytnych pątników, z góry Nebo biblijny Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, do której nie było mu jednak dane wkroczyć razem z plemionami izraelskimi. Dzisiaj na szczycie znajduje się Sanktuarium Mojżesza z parkiem archeologicznym, którym opiekują się franciszkanie z Kustodii Ziemi Świętej. Miejsce jest czczone przez wyznawców religii abrahamowych: żydowskiej, chrześcijaństwa oraz islamu. Przy klasztorze działa Franciscan Archaeological Institut, jednostka jerozolimskiego Studium Biblicum Franciscanum.
Wstęp na górę kosztował 1JOD i nie obejmował go Jordan Pass. Widoczność nie była najlepsza i nie widzieliśmy złotych kopuł na przeciwnym brzegu Jordanu, nie widzieliśmy nawet rzeki ale pustynny wręcz Marsowy krajobraz widziany z góry robił niesamowite wrażenie. Sanktuarium na szczycie góry było niestety zamknięte i nie weszliśmy do niego ale za to weszliśmy do położonej poniżej kaplicy. W przypadku Nebo w ogóle zmyliło nas słowo góra bo ubraliśmy specjalnie na ten wyjazd buty trekkingowe a tymczasem podejście od ogrodzonego wejścia do punktów widokowych trwało kilka minut 😛 oczywiście jeśli nie chciało się zrobić po drodze kilkuset zdjęć 😛 i było ledwie trochę pod górkę.
Następnie pojechaliśmy w kierunku rzeki Jordan zobaczyć miejsce chrztu Jezusa. Po drodze mijaliśmy dwa wojskowe punkty kontrolne przy których stały półciężarówki z karabinami maszynowymi na dachach, same kontrole ograniczały się do krótkiej rozmowy z kierowcą i były formalnością ale nie ryzykowałam zrobienia zdjęcia 🙂 Niestety aby zobaczyć miejsce chrztu Jezusa konieczne było wykupienie wycieczki obejmującej przewodnika i przejazd autobusem z punktu startowego, przy którym była kasa. Uznaliśmy, że skoro już tam przyjechaliśmy to chcemy zobaczyć i to miejsce. Przewodnik o trasie i poszczególnych miejscach opowiadał w języku angielskim do tego z częścią grupy rozmawiał też po rosyjsku. Cała piesza część wycieczki odbywała się zadaszonymi ścieżkami dzięki czemu słońce nas zbytnio nie spiekło. Na trasie najpierw z daleka widzieliśmy kościół prawosławny z pięknymi mieniącymi się w słońcu złotymi kopułami ale zanim do niego dotarliśmy naszym oczom ukazało się nieduże zadaszenie i sadzawka. Było to miejsce uznane na podstawie badań archeologicznych właśnie za dawne koryto Jordanu, i w tym oto miejscu Jan Chrziciel ochrzcił Jezusa. Niedaleko znajdowały się ruiny świątyni – bazyliki św. Jana Chrzciciela z VI lub VII stulecia, zniszczonej w połowie VIII wieku przez trzęsienie ziemi. Później zanim zeszliśmy do dzisiejszego koryta rzeki Jordan zwiedziliśmy widziany wcześniej z oddali kościół prawosławny.
Robiąc ciągle zdjęcia zostawałam w tyle i przez to ominął mnie popis pływacki bobra, któremu Bożena zrobiła sesję fotograficzną w czasie kiedy ja jeszcze robiłam zdjęcia przy zwiedzanym wcześniej kościele. Siedząc potem przez chwilę nad brzegiem widzieliśmy po drugiej stronie Jordanu wycieczki oprowadzane od strony Izraela. Do tej pory trwa spór pomiędzy tymi dwoma krajami co do faktycznego miejsca Chrztu Pańskiego. Trochę czasu minęło zanim przyjechał po nas z powrotem autobus, kto chciał mógł w tym czasie przejrzeć pamiątki w sklepiku przy parkingu. Z autobusu wysiadła nowa grupa wycieczkowa a my wróciliśmy nim do punktu kasowego, gdzie cierpliwie czekał nasz kierowca.
Kolejnymi celami wycieczki były gorące źródła, Morze Martwe i największa na świecie depresja. To właśnie Morze Martwe znajduje się 418m p.p.m. Jeśli chodzi o gorące źródła to najlepsze miejsce, gdzie spływają one w formie wodospadu zaanektował sobie kurort wypoczynkowy. Wstęp na jego teren aby z nich skorzystać kosztował 40JOD podczas gdy cała nasza wycieczka na ten dzień miała kosztować 45JOD za transport do podziału na 3 osoby. Z wejścia do kurortu nie skorzystaliśmy a Fawaz wynalazł nam miejsce, gdzie na dalszej swojej trasie gorące źródła wypływają z tunelu poniżej tego ośrodka i po skarpie spływają sobie w dwóch niewiele oddalonych od siebie miejscach do Morza Martwego 🙂 jedyną niedogodnością było przeskoczenie w stroje kąpielowe w pobliskich krzakach 😛 ale dla nas to problemem nie było. I tu zaczęła się prawdziwa zabawa z próbą zanurkowania a przynajmniej popływania sobie w Morzu Martwym. Oczywiście próbując zanurzyć się w wodzie zawsze jakaś inna część ciała wypływała ponad taflę oleistej wody. Schodząc po skarpie Marcin ostrzegał nas, że jeśli gdziekolwiek mamy jakieś zadrapania to choćbyśmy o nich nie wiedzieli w wodzie zabolą 😛 i w tym momencie pośliznął się zjeżdżając trochę w dół skarpy i robiąc sobie spore otarcia w celu sprawdzenia tej teorii 😛 Na wodzie można było się położyć tuż przy brzegu i dryfować dalej nawet w pozycji półsiedzącej. Przy brzegu były też zagłębienia z glinką znaną z wielu produktów SPA. Marcin wpadł jedną nogą w glinkę prawie po kolana i to mu wystarczyło żeby wpaść na pomysł wysmarowania się nią dla poprawienia swojej urody 😛 i naszego humoru. Mi jakoś się to nie widziało ale jak już mnie z tym błockiem złapał i wysmarował to dokończyłam dzieła już sama. Za nami też Bożena.
Cały czas się przy tym śmialiśmy, tym bardziej że za naszym przykładem poszli inni ludzie na plaży. W sumie to turystów poza nami tam chyba nie było, ludzie wypoczywający na plaży wyglądali na Jordańczyków. Woda spływająca z gorących źródeł na trasie z tunelu do morza była piętrzona tamami z kamieni. My korzystaliśmy ze spiętrzenia tuż przy samej plaży ale za którymś razem miejscowi zawołali Marcina do spiętrzenia powyżej bo było tam głębiej a woda też cieplejsza 🙂 Potem przeszliśmy do oddalonego kilkaset metrów dalej kolejnego spływu z ciepłych źródeł ale wcześniejsze miejsce było najlepsze. Na zabawę w wodzie kierowca dał nam półtorej godziny ale spodziewał się, że trochę z czasem przesadzimy i wcale się o to nie gniewał. Później pojechaliśmy krętą drogą prowadzącą w górę, gdzie z punktu widokowego podziwialiśmy panoramę Morza Martwego. To był ostatni punkt naszej wycieczki, gdzie potrzebowaliśmy samochodu. Wróciliśmy do hotelu i po króciutkiej przerwie na przebranie się i ochłonięcie ruszyliśmy do Cerkwii Św. Jerzego, gdzie znajduje się mozaikowa mapa z Madaby.
Mapa z Madaby – mozaika podłogowa w Cerkwi św. Jerzego w Madabie w Jordanii, przedstawiająca mapę Bliskiego Wschodu, pochodząca z okresu bizantyjskiego. Mozaika stanowi najstarsze kartograficzne przedstawienie Ziemi Świętej, z uwzględnieniem Jerozolimy. Pochodzi z VI w.
Tutaj wstępu też nie obejmował Jordan Pass, kosztował on 2JOD. Nawet dobrze się złożyło, że zobaczenie mozaiki zostawiliśmy sobie na koniec bo dzięki temu mogliśmy na mapie znaleźć miejsca, w których tego dnia byliśmy. Niesamowite, że ktoś tak dokładnie i pięknie uwiecznił tą bliższą i dalszą okolicę Madaby.
Powoli się ściemniało więc zaczęliśmy rozglądać się w pobliskich sklepach i na ulicznych straganach za pamiątkami a przede wszystkim za flagą Jordanii. Już w pierwszym sklepie do którego weszliśmy pokierowano nas do księgarni, gdzie następnie kupiliśmy flagę. W kilku sklepach znaleźliśmy sowy ale jakoś żadna nie miała w sobie tego „czegoś” a jak już była jakaś ładniejsza to kosztowała majątek 😛 Spacerując dalej uliczkami natrafiliśmy na meczet. Marcin chciał zobaczyć go wewnątrz ale nie wiedział czy może i tak stał i stał aż zainteresował się nim starszy miły pan i zaprosił do środka 🙂 opowiedział mu jeszcze trochę o jego historii i poszedł się modlić. Marcin nie chcąc przeszkadzać rozejrzał się i wyszedł zadowolony 🙂 Robiło się już chłodno więc poszliśmy rozgrzać się kawą przyprawioną kardamonem w kawiarence tuż obok hotelu. Uśmiechy z twarzy nam nie schodziły bo dzień naprawdę zaliczał się do bardzo udanych. Rano umówiliśmy się z właścicielem hotelu, że jego żona przygotuje nam tradycyjną kolację. Tak jak się umówiliśmy przyszliśmy do kuchni około 20:00, właściciel spodziewał się nas dużo wcześniej bo chciał żebyśmy widzieli, jak się tą potrawę robi na wypadek gdybyśmy chcieli spróbować ją zrobić sami ale niestety o tym nie pomyśleliśmy i przyszliśmy na gotowe. Danie było przepyszne, warzywa i kawałki kurczaka w ryżu z przyprawami a do tego coś a’la nasza mizeria. Wszystko w ilości ponad możliwości naszych żołądków. Jednym słowem pyyyycha, mniam, palce lizać 🙂 Później wypiliśmy jeszcze z właścicielem hotelu herbatę i dowiedzieliśmy się trochę na temat Jordanii. Przekonywał nas też, że na naukę arabskiego wystarczyłoby nam pół roku 🙂 Gawędziło się nam bardzo miło ale następnego dnia o 8:00 mieliśmy ruszyć w dalszą drogę do Wadi Musa więc trzeba było pójść się pakować i spać bo poprzedniej nocy wiele nie spaliśmy. Rano zaraz po śniadaniu czekał na nas kierowca. Naszym punktem docelowym była miejscowość Wadi Musa ale po drodze chcieliśmy zobaczyć Zamek Al-Karak. Fawaz przekonał nas do małej korekty planów z powodu korków w jakie wpakowalibyśmy się na trasie do Kerak. Jadąc starą drogą królewską zatrzymaliśmy się, żeby podziwiać z góry starą wioskę Dana. W zamian za Al-Karak zwiedziliśmy sobie zamek Shobak (ash-Shaobak).
Zamek ash-Shaobak – zwany też Montreal lub Krak de Montréal – Zamek został wzniesiony w 1115r. przez króla jerozolimskiego Baldwina I, jako pierwszy na terytorium obecnej Jordanii. W rękach królewskich zamek pozostawał aż do roku 1142r., później należał do Filipa z Milly, a w 1175r. przypadł Rejnaldowi z Chatillon. W trakcie ataku Saladyna na Królestwo Jerozolimskie w 1187r. muzułmanie szybko pokonali chrześcijańskie rycerstwo (Saladyn osobiście ściął Rejnalda po 4 lipca 1187r.) i rozpoczęli oblężenie Montrealu. Z powodu swojego korzystnego położenia, zamek bronił się blisko dwa lata, obrońcy Montrealu skapitulowali dopiero w maju 1189r.. Około 1260r. Montreal został zajęty i w znacznym stopniu przebudowany przez mameluków. Zamek z zewnątrz nadal prezentuje się okazale, ale wewnątrz pozostaje mocno zrujnowany. Wciąż jednak atrakcją turystyczną pozostają: potężne mury, wieże, brama wjazdowa i dobrze zachowane podziemne przejście, prowadzące głęboko (ma 350 stopni) w dół skały, do zbiorników wodnych na dnie.
Zamek nie był tak pięknie zachowany jak Al-Karak ale miał swój urok, nie musieliśmy płacić za żaden wstęp, mogliśmy chodzić po zachowanych częściach murów i wszystkich zakamarkach. Gdzieś z góry zauważyliśmy przebranego w zbroję mężczyznę z łukiem i mieczem. Zakręciliśmy się koło niego i zrobiliśmy sobie z nim kilka zdjęć. On akurat w ten sposób zarabiał na życie, nie chciał podawać konkretnej kwoty ale po minie było widać, że uśmiechnął się przy drugim dinarze więc tyle za pozowanie mu daliśmy 🙂 na sam koniec już w drodze do wyjścia natrafiliśmy na metalową furtkę i za nią podziemny tunel, faktycznie kierowca nam przed wejściem wspominał o tunelu i podziemnej rzece ale nie sądziliśmy, że można tam wejść.
Nie wzięliśmy ze sobą czołówek ale w telefonach mieliśmy latarki i powoli zaczęliśmy schodzić w dół. Schody długo ciągnęły się w dół, później w zasadzie już nie przypominały schodów, brakowało im sporych fragmentów wręcz zlewały się z podłożem. Trzeba było stąpać ostrożnie żeby się nie ześliznąć. Ostatecznie Bożena, idąca na czele zatrzymała się. Faktycznie dalej tunel skręcał i przypominał już wnętrze zjeżdżalni w aquaparku a nawet studni bo nachylenie było spore. Uznaliśmy, że nie idziemy dalej i wracamy na górę, tym bardziej, że znowu przeholowaliśmy z czasem jaki dał nam na zwiedzanie kierowca. Najpierw w górę ruszyła Bożena, potem Marcin a ja jak wreszcie stanęłam bliżej tej trudniejszej części tunelu postanowiłam zrobić kilka fotek, jednak gdy z głębi usłyszałam dźwięk spadającego kamyka zadziałała wyobraźnia i czym prędzej ruszyłam w górę nie patrząc zbytnio pod nogi.
Wchodząc do góry złapałam lekką zadyszkę. Ruszyliśmy w dalszą trasę samochodem. Kierowca opowiedział nam po drodze o małej Petrze i tak jakoś nas zachęcił swoją opowieścią do odwiedzenia tego miejsca. Za 5JOD od osoby zgodził się zboczyć trochę z trasy, żeby nas tam zawieźć. Za wejście nie były pobierane żadne opłaty. Nie sądziliśmy, że dziś coś nas zwali z nóg a tu najpierw Zamek Krzyżowców a teraz mała Petra 🙂 Wrażeń słowami nie da się chyba opisać.
Mała Petra – zwana także Siq Al-Barid – powstała około III w. p.n.e. Całe miasteczko Nabetejczyków, liczące sobie ponad 350 metrów długości, wykute zostało w miękkim piaskowcu – w skałach znajdują się domy, sklepy, świątynie i magazyny, a nawet groby. Współczesnych zachwyca kunszt kamieniarzy, którzy nie poprzestali na stworzeniu skalnych pomieszczeń, ale również kunsztownie je ozdobili. Najważniejszymi miejscami w miejscowości były świątynia i ośrodek biznesowy, w którym kupcy zatrzymywali się w drodze do Petry na posiłek i odpoczynek.
Spacerując tam można było wejść dosłownie wszędzie. Marcin to wykorzystał i wszedł nawet na strome schody rozmyte trochę w skale i nadszarpnięte zębem czasu. My też zaglądałyśmy do każdej groty i w jednej na suficie dojrzeliśmy przepiękne malowidła. Na każdym kroku coś nas zaskakiwało aż nie chciało się wracać 🙂 do tego robiłam zdjęcia bez opamiętania 😛 ale w moim przypadku to w sumie norma 😛 Doszliśmy tak do samego końca trasy z punktem widokowym.
Przed punktem widokowym były dwa kramy, gdzie zachęcano nas do wypicia herbaty ale niestety nie pozwalał nam na to czas powrotu wyznaczony przez kierowcę. Na parkingu kupiliśmy buteleczki z kolorowym piaskiem na pamiątkę a Bożena jordańską arafatkę w kolorze biało-czerwonym. W drodze jeszcze nieopatrznie zdecydowaliśmy się na postój na herbatę w sporym sklepie z pamiątkami. Naklejka z napisem Visa na drzwiach nie wróżyła nic dobrego i tak jak się spodziewaliśmy w środku były przepiękne stylowe meble i pamiątki ale za astronomiczne kwoty. My pozwoliliśmy sobie tylko na kartki pocztowe i małego pluszowego wielbłądka 😛 no i herbatę na pokrzepienie przed dalszą podróżą. Przed dojazdem do Wadi Musa uzgodniliśmy nawet, że po zwiedzeniu Petry w sobotę do Wadi Rum zawiezie nas przyjaciel naszego kierowcy Issa a Fawaz w niedzielę odbierze nas z pustyni i zabierze do stolicy skąd nad ranem w poniedziałek odlatujemy. Tam naprawdę wszystko dałoby się załatwiać w czasie rzeczywistym a nie tak jak my wolimy wcześniej, żeby nie było niespodzianek 😛 zwłaszcza przy tak krótkim wyjeździe wszystko chcieliśmy mieć dopięte na ostatni guzik. Po dotarciu do Wadi Musa zameldowaliśmy się w zarezerwowanym wcześniej Hotelu Saba’a.
Bożena prawie od razu ruszyła zwiedzić okolicę a ja z Marcinem wyszliśmy z małym opóźnieniem i po zwiedzeniu tarasu na dachu hotelu. Zastanawialiśmy się nad pójściem na zwiedzanie Petry nocą a przez to zbyt długie zastanawianie okazało się, że Bożena zdążyła do Petry wejść jeszcze przed końcem zwiedzania dziennego a my do wejścia doszliśmy już po 16:00 i nas nie wpuszczono. Zresztą nie ma się co dziwić bo po 17:00 słońce chyliło się ku zachodowi i ze zwiedzania i tak nic by już nie było. To nas tylko utwierdziło w decyzji, że Petrę zobaczymy nocą, no i później następnego dnia ponownie 🙂
Petra – ruiny miasta Nabatejczyków, którego rozkwit miał miejsce w czasach antycznych, III w. p.n.e. do I w. n.e. Petra była wtedy stolicą królestwa Nabatejczyków. Położona jest w skalnej dolinie, do której prowadzi jedna wąska droga wśród skał – wąwóz As-Sik. Petra słynie z licznych budowli wykutych w skałach. Pierwsze znane nam wzmianki o zamieszkujących Petrę Nabatejczykach pochodzą z IV w. p.n.e., ale z pewnością byli oni tam już wcześniej – najprawdopodobniej od VI w. p.n.e., kiedy to wyparli stamtąd Edomitów. Od III w. p.n.e. rola miasta znacznie wzrosła, gdyż dzięki lokalizacji na skrzyżowaniu szlaków handlowych – z Indii do Egiptu oraz z południowej Arabii do Syrii – stało się ważnym węzłem komunikacyjnym i handlowym w tym regionie. Nabatejczycy z Petry czerpali zyski zarówno z zaopatrywania karawan w wodę i inne niezbędne środki w trakcie podróży, jak również z nakładanych na kupców różnych opłat i handlu towarami. Bezpieczne położenie miasta wśród skał to kolejny czynnik, który wpłynął na wzrost znaczenia Nabatejczyków i rozkwit Petry.
Obejrzeliśmy jeszcze wystawę w muzeum przy wejściu do Petry a wracając do hotelu spróbowaliśmy jeszcze miejscowych kebabów. Z Bożeną spotkaliśmy się później w hotelu, okazało się, że została zaproszona na tradycyjną beduińską kolację i na zobaczenie Petry w świetle lampionów się już nie dała skusić. My ponownie pod wejściem do Petry byliśmy koło 20:00, kupiliśmy bilety i czekaliśmy na przewodnika. Ludzi zebrało się nawet sporo. Czekanie umilał nam psiak, którego widzieliśmy tu już parę godzin wcześniej. Przed bramkami na szlak do Petry zabrano nam bilety 🙁 a szkoda bo ładne byłyby na pamiątkę.
Ścieżka była od samego wejścia wyłożona lampionami ze świec i papierowych torebek. Po wejściu do wąwozu jeden rząd lampionów zamienił się w dwa a blade światło migotało na otaczających nas skałach. Zrobiło to na nas niesamowite wrażenie, nawet nie wiem kiedy doszliśmy do końca wąwozu. Przed Skarbcem płonęły już całe rzędy świec a za nimi były rozłożone dywaniki, na których usiedliśmy. Podziwialiśmy ogrom Skarbca i słuchaliśmy koncertu na tradycyjnych w Jordanii instrumentach muzycznych. Jedynym i wystarczającym nagłośnieniem była doskonała akustyka otaczających nas skał, aż trudno było uwierzyć, że mężczyzna opowiadający po koncercie historię Petry nie używa żadnego mikrofonu. W pewnym momencie okazało się, że na kolanach Marcina siedzi kot i też z zaciekawieniem słucha i rozgląda się wokół. Poczęstowano nas też ciepłą herbatą na rozgrzanie bo temperatura w nocy faktycznie dość drastycznie spadała. W końcu to zima więc nie można cały czas z krótkim rękawem chodzić 😛 Po tym przedstawieniu mieliśmy czas na zrobienie zdjęć i nim się obejrzeliśmy okazało się, że poza nami przed Skarbcem jest już tylko obsługa.
Tak więc i my powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. Mimo zachmurzonego nieba u wylotu wąwozu w górze co jakiś czas widoczne były pojedyncze gwiazdy. Na ścianach migotał blask bijący od świec tworząc wręcz w kilku miejscach na skałach warkocze światła. W ciemnościach bardziej oddalone skały zagradzały dalszą drogę a gdy się do nich zbliżaliśmy jakby się rozstępowały i pozwalały pójść dalej. Słowami nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć 🙂 Kiedy dotarliśmy do wyjścia i naszą drogą na skróty ruszyliśmy w kierunku hotelu co jakiś czas zatrzymywały się koło nas samochody i pytano czy się nie zgubiliśmy albo czy nas nie podwieźć 🙂 a my chcieliśmy po prostu przedłużyć sobie te chwile zanim dotrzemy do hotelu i pójdziemy spać. Następnego dnia nie udało się nam wstać tak wcześnie jak planowaliśmy. Zjedliśmy śniadanie, zabraliśmy sobie na drogę paczki z prowiantem i ruszyliśmy naszym skrótem do Petry.
Niestety za dnia turystów było już troszeczkę więcej, co jakiś czas przejeżdżały też koło nas zaprzężone w konie powozy. Przed Skarbcem w piasku wygrzewały się wielbłądy, cały czas ktoś próbował nas namówić na zakup pocztówek albo przejażdżkę na wielbłądzie czy osiołku. Obowiązkowo zrobiliśmy sobie w tym miejscu trochę zdjęć w tym nawet zdjęcie z miejscową policją i ruszyliśmy dalej mijając wykute w skale budynki jak i grobowce. Uznaliśmy, że czas uciec z tego zgiełku i ruszyliśmy schodami w górę docierając do dwóch obelisków. Tam poczęstowaliśmy miejscowe dzieciaki batonami. Kobieta przy stoisku powyżej pokazała nam pobliski punkt widokowy i okrężną bardzo ładną drogą zaprowadziła do rytualnego ołtarza. Tam ponownie spotkaliśmy małego psiaka, który wcześniej przeszedł z nami część trasy. Piesek znowu do nas wrócił i poszliśmy w drugą stronę. Przy miejscu oznaczonym w Maps Me jako Lion Monument zrobiliśmy postój na małe co nieco bo piesek zaczął się domagać jedzenia. W paczce z prowiantem mieliśmy kanapki z tuńczykiem więc dwie podzieliliśmy na równe części, żeby piesek nie poczuł się oszukany 😛
Co jakiś czas trasa prowadziła schodami to w dół to w górę. Wreszcie zeszliśmy do Garden Temple i prawie nam dech zaparło. W Petrze każdy zakamarek robił na nas piorunujące wrażenie. Kawałek dalej za grobowcem rzymskiego żołnierza zrobiliśmy sobie krótka przerwę na herbatę przy stoisku sympatycznej staruszki. Idąc dalej chyba nie było miejsca bez wykutych w skałach budowli. Wreszcie zauważyłam kompleks takich jaskiń przed nami ale o dziwo okazały się zamieszkałe, niedaleko pod wiatą stał Jeep, było gwarno, przed jaskiniami pod konstrukcją wiaty bez zadaszenia bawiły się dzieci, dochodziły też odgłosy zwierząt. Poszliśmy więc w innym kierunku ale doszliśmy do stanowiska archeologicznego i głównego traktu wiodącego do Columbarium i Amfiteatru. Uznaliśmy, że trzeba się wycofać i wrócić na mniej uczęszczane ścieżki.
Marcin na mapie znalazł w pobliżu Fort Krzyżowców więc od razu zawróciliśmy w tym kierunku. Początkowo ciężko go było namierzyć, najpierw zignorowaliśmy schodki w górę ale potem do nich wróciliśmy bo Bożena z Marcinem zauważyli na górze jakąś kładkę. Faktycznie schody wiodły do pozostałości murów połączonych w pewnym miejscu kładką aby można wejść trochę wyżej. W każdym razie oprócz nas nikogo tam nie było a widok wokół rozciągał się przepiękny. Aż nie chciało się wracać ale w końcu trzeba było. Przeszliśmy skałami nad Columbarium, zareklamowaliśmy Fort Krzyżowców i program Maps Me mijającej nas grupie Rosjan, wreszcie zeszliśmy w dół i poszliśmy w kierunku schodów wiodących do Monasteru Ad Deir mijając po drodze jeszcze sporo ciekawych miejsc.
Na wielu mijanych stoiskach handlowych widzieliśmy stare monety, mam nadzieję, że były to tylko postarzane imitacje bo moim zdaniem historią nie powinno się handlować a przedmioty takie jak stare monety powinny znaleźć się w muzeum a nie w rękach turystów, którzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego co właściwie trzymają. Schody w górę nie chciały się skończyć ale wiedzieliśmy, że przy Monastyrze będzie piękny widok przy zachodzie słońca. Faktycznie Monastyr zrobił on na nas kolosalne wrażenie, powiedziałabym nawet, że większe niż Skarbiec, wręcz nie mogliśmy się na niego napatrzeć toteż usiedliśmy przy stoliku kawiarenki naprzeciw niego i zamówiliśmy kawę z kardamonem. Kawę dostaliśmy w tygielkach a do tego filiżanki. Ledwo usiedliśmy a do Marcina przyszedł nowy psiak z zamiarem zaprzyjaźnienia się i załapania na coś smacznego a Bożenę otoczyły koty. Ani psiak ani koty nie wchodzili sobie w drogę, wiedzieli, że każdy coś dostanie ale koty po chwili zaczęły się niecierpliwić tym bardziej, że psiak dostał już ciastka a one nic. Jeden odważniejszy postanowił ukraść Marcinowi reklamówkę po kanapkach pachnącą jeszcze tuńczykiem ale został złapany na gorącym uczynku i reklamówka powędrowała z powrotem do plecaka bo poza folią z kanapek nic w niej już nie było.
Kot niezrażony ponownie zanurkował w plecaku ale ostatecznie przestraszył się wpadając głębiej do środka. Głodne zwierzaki poratowali następni turyści, którzy wysypali im plasterki wędliny na ziemię. Koty oczywiście kiełbaską nie wzgardziły ale chlebkiem i owszem. Tak więc głodne nie chodzą jak sam chlebek niedobry 😛 Do zachodu słońca mieliśmy jeszcze troszkę czasu więc ruszyliśmy w kierunku punktów widokowych. Na najbardziej wysuniętym spotkaliśmy kolejnego kota. Zrobił on z Marcina swojego niewolnika i od razu usiadł na jego plecaku. Później jak już planowaliśmy przejść do kolejnego punktu widokowego kot postanowił pozostać na ramionach Marcina i iść z nami. W następnym miejscu doszliśmy do tego o co mu chodziło i dlaczego miauczał 🙂 pić mu się po prostu chciało i po kilku nakrętkach wody zwolnił nas ze służby.
Postanowił zostać mimo że chcieliśmy zabrać go do kawiarenki, gdzie kotów było więcej. Bożena ruszyła już w kierunku wyjścia żeby zrobić zdjęcia Amfiteatru i Skarbca zanim słońce zajdzie. My chcieliśmy dotrwać w tym miejscu do zachodu słońca ale zniecierpliwieni odpuściliśmy i też ruszyliśmy w drogę powrotną. Robiło się coraz chłodniej. U dołu schodów Marcin pomógł jakiejś grupie Jordańczyków zapakować generator na ciężarówkę, przynajmniej tak mogliśmy się odwdzięczyć za życzliwość jaka nas do tej pory w tym kraju spotykała. Kawałek dalej z dzieciakami podzieliliśmy się chipsami jakie nam zostały z paczki z prowiantem. Załapaliśmy się też na wyścig dwóch dzieciaków na wielbłądach, które przy końcu swojej trasy przejechały koło nas po zewnętrznej 🙂 a my będąc w środku tego widowiska biliśmy im brawo 🙂 Do Skarbca doszliśmy już po zachodzie słońca tak więc zdjęć więcej nie zrobiliśmy. Idąc wąwozem do wyjścia podziwialiśmy jeszcze gwiazdy, które w przeciwieństwie do poprzedniego dnia było widać przez szczelinę ponad nami jak na dłoni, brakowało tylko klimatu jaki drodze powrotnej nadawały poprzedniego dnia lampiony.
Do hotelu tym razem podjechaliśmy sobie taksówką za 2 JOD. I tak oto kolejny dzień w Jordanii dobiegł końca, ten dzień i to co zobaczyliśmy w Petrze powaliło nas na kolana, chyba nic dotąd nie wywarło na nas aż takiego wrażenia. Niestety następnego dnia w sobotę czas było nam ruszać w dalszą drogę. Issa przyjechał po nas nawet wcześniej i zaczekał aż skończymy śniadanie.
Po drodze do Wadi Rum zatrzymał się też w punkcie widokowym abyśmy zrobili jeszcze parę zdjęć ale temperatura na zewnątrz nie była zbyt wysoka więc uznaliśmy, że dalej jedziemy prosto do celu. Przed wjazdem do Wadi Rum zatrzymał się w punkcie kontrolnym, gdzie dzięki Jordan Pass nie musieliśmy opłacać wjazdu na pustynię a tylko wprowadzili do systemu nasze karty. Wysadził nas potem przy pierwszym budynku i parkingu w Wadi Rum z prawej strony drogi. Do przyjazdu po nas kogoś z firmy, która organizowała nam wycieczkę po pustyni mieliśmy jeszcze pół godziny. Mimo to ktoś zagadnął Bożenę i dowiedziawszy się na kogo czekamy wziął od niej numer telefonu i zadzwonił poinformować, że już jesteśmy.
Chwilę później podjechała po nas niebieska półciężarówka. I już mieliśmy uciechę, że pojedziemy na jej pace 🙂 Mężczyzna, który po nas przyjechał zaprosił nas jeszcze do siebie na herbatę. Chwilę później jechaliśmy już przez pustynię na wielbłądach. Ciężko było się dostosować do ich ruchów i znaleźć wygodną pozycję. Camele co jakiś czas skubały sobie napotkane w piasku krzaczki i niespiesznie szły za mężczyzną, który nas prowadził. Po drodze mieliśmy też okazję zobaczyć kilkutygodniowego wielbłądka, który w oddali szedł za resztą swojej wielbłądziej rodziny, jakby ktoś tak jak my nie wiedział to młode wielbłądki są śnieżno białe i milusie 🙂 I tak dojechaliśmy do źródła Lawrence’a. Tutaj skończyła się nasza „konna” a w zasadzie „wielbłądzia” przygoda. Zwierzaki zostały przez nas pogłaskane na pożegnanie i dostały wody.
Kierowca, który tutaj po nas podjechał pokazał nam miejsce, gdzie wśród skał źródło ma swój początek więc w tym kierunku zaczęliśmy się wspinać. Trasę mniej więcej wyznaczały mam rurki, którymi woda spływała w dół do poideł dla zwierząt. Trasę skutecznie utrudniały nam jaszczurki bo oczywiście przy każdej trzeba było zatrzymać się na sesję fotograficzną a jedna niedaleko samego źródła to już wyjątkowo pięknie mi pozowała. Zeszliśmy w dół i ruszyliśmy na spotkanie z przygodą siedząc na ławeczkach przymocowanych do paki półciężarówki. Mogliśmy swobodnie robić zdjęcia z trasy i nagrywać krótkie filmiki.
Sposób podróżowania był dla nas wręcz idealny, zresztą w mieście też widzieliśmy jak ludzie cały dobytek, zwierzęta i rodzinę na półciężarówkach przewożą 🙂 zwłaszcza dzieciaki, z tego co widzieliśmy, miały jadąc w ten sposób wielką uciechę. Ogrom pustyni i piękne formacje skalne znowu powalały nas na kolana. Początkowo robiłam zdjęcie za zdjęciem żeby niczego nie pominąć. Najpierw kierowca zawiózł nas do skalnego wąwozu z wyrytymi w jego ścianach rysunkami. W namiocie obok wąwozu wypiliśmy też ciepłą herbatę a Marcin kupił zioła, które do niej dodawano, ich nazwy już nie pamiętam ale nadawały one herbacie aromat podobny do mięty. Później dojechaliśmy do piasków Diuny i wspięliśmy się na piaskową wydmę. Bardzo chcieliśmy zabrać trochę piasku na pamiątkę ale nie mieliśmy go do czego wsypać, zagadnięty o jakikolwiek pojemnik na piasek kierowca tylko się roześmiał 😛 uznał, że piasku dla nas nie braknie i później go sobie nabierzemy 😛
Gdzieś po drodze zatrzymaliśmy się koło skały wyglądającej jak grzyb, później pojechaliśmy do miejsca, gdzie pozostały przy skałach ruiny domu Lawrence’a. W namiocie obok mieliśmy zjeść posiłek ale najpierw dla zaostrzenia apetytu wspięliśmy się na skały powyżej i trochę tam się poszwendaliśmy. Jedzenie choć bezmięsne bardzo nam smakowało, dostaliśmy „ichniejszy” chlebek i humus a do tego surówkę i fasolę duszoną w sosie z warzywami, nazwy potrawy nie znam ale smakowała wyśmienicie, nawet Marcinowi choć nie wyobraża sobie obiadu bez mięsa 😛 Później zatrzymaliśmy się przy trasie spacerowej wokół skał. Surowy klimat pustyni przy skałach w bardziej zacienionych miejscach łagodziła zielona roślinność, krzaki i gdzieniegdzie drzewa.
Dalej kierowca pokazał nam miejsce, gdzie znajdował się duży skalny most, który akurat nie był w planie naszej wycieczki, natomiast zabrał nas do małego skalnego mostu, który widzieliśmy wcześniej na wielu zdjęciach, kiedy szukaliśmy informacji o Jordanii w internecie. Poczekaliśmy na swoją kolej i też się na niego wdrapaliśmy, nawet próbowaliśmy zrobić sobie zdjęcie podskakując na nim ale wyszły z tego zabawne wygibasy 😛 Jeżdżąc co jakiś czas widzieliśmy jeepy z innymi turystami ale nie czuliśmy tłoku, wręcz nawet miło było wymienić wrażenia z napotkanymi osobami. Spotkaliśmy też chłopaka, który leciał z nami tym samym samolotem, popsuliśmy mu trochę kolejną napotkaną wydmę z piaskami Diuny i zabraliśmy z niej trochę piasku na pamiątkę 😛 A wydmę popsuł Marcin 😛 skacząc, robiąc piaskowe lawiny i na samym końcu robiąc gwiazdę i inne salta 😛 wszystko oczywiście zostało udokumentowane na zdjęciach jakby się wypierał 😛
Na samym końcu wycieczki pojechaliśmy pod skałę w kształcie kurczaka a na pobliskich skałach zostaliśmy czekając na zachód słońca. Cudowną atmosferę oczekiwania zakłócali nam pojawiający się z innych grup turyści, my zaś tą podniosłą chwilę psuliśmy im śmiechem, który trudno było powstrzymać, jak Bożena wymyśliła, żebyśmy do zdjęcia przy zachodzie słońca zrobili „serce” 😛 Nie było to z naszej strony złośliwe po prostu mieliśmy tak dobre humory że cały czas się śmialiśmy z wszystkiego. Słońce powoli znikło za górami a temperatura zaczęła się obniżać. Na szczęście nasz kierowca czekał już u podnóża skał i zabrał nas do obozu beduinów, w sumie to wszyscy tam trafiliśmy w takim składzie jak przy podziwianiu zachodu słońca. Niesamowite było to, że nawet nie sądziliśmy, że za skalnym wąwozem w który wjechaliśmy znajduje się sporych rozmiarów obozowisko.
Dostaliśmy do wyłącznej dyspozycji namiot pięcioosobowy. Marcin pomógł jeszcze dziewczynie z innej grupy przenieść wielką i nieporęczną walizkę. W obozie były murowane toalety i prysznic a w dużych namiotach przeciągnięte były kable, z których zwisały żarówki. Przedłużacze z możliwością naładowania telefonów czy baterii do aparatów były tylko w głównym namiocie pełniącym rolę stołówki, natomiast prąd z generatora odpalony był jakieś 20min po naszym przyjeździe. Przed kolacją skorzystałam nawet z prysznica ale woda była już niestety zimna 😛 Do kolacji mieliśmy jeszcze jakieś pół godzinki więc przeglądaliśmy na laptopie zrobione na pustyni zdjęcia. Kiedy wołano nas na kolację, kazano wyjść na zewnątrz 😛 już myśleliśmy, że nasza budżetowa opcja wyjazdu nie obejmuje wejścia do głównego namiotu ale okazało się, że kolację najpierw trzeba było wykopać 😛
Obsługa obozu odgarniała najpierw piasek łopatą a później podniosła spod piasku koc. Pod kocem była sporych rozmiarów miska a pod nią wpuszczony w okrągłe zagłębienie w ziemi trzy-poziomowy ruszt. A na ruszcie oczywiście sporo mięska i grillowanych warzyw. I tak oto za naszą kolacją powędrowaliśmy do głównego namiotu. Oprócz wniesionego grilla na stole było wiele innych przysmaków do tego ziemniaki i ryż. Posiłek umilała nam obsługa grając i śpiewając. Siedziało się tam bardzo miło więc Marcin przyniósł do namiotu laptop i tak dokończyliśmy oglądanie zdjęć przy beduińskich pieśniach i muzyce. Później próbowaliśmy zrobić zdjęcia pełnego gwiazd nieba ponad obozowiskiem ale to było zbyt duże wyzwanie dla naszego aparatu tym bardziej, że nie mieliśmy statywu. Przed pójściem spać zrobiliśmy sobie jeszcze krótki spacer. Światła zgasły około 21:00 więc poszliśmy spać ale wcześniej nastawiliśmy sobie jeszcze budzik żeby rano obejrzeć wschód słońca. Zapobiegawczo od razu po przyjeździe zapytaliśmy, gdzie będzie najlepszy widok rano.
Następnego dnia oprócz nas tak wcześnie wstała tylko obsługa obozu i przygotowywała śniadanie. Jedynie my ruszyliśmy po skałach za obóz. Było już całkiem jasno więc baliśmy się, że się spóźnimy ale przedstawienie dopiero miało się zacząć. Słońce najpierw oświetlało od spodu chmurki nad skałami naprzeciw nas, później nieśmiało zaczęło wychodzić oświetlając piękną czerwienią skały ponad nami. Znowu widzieliśmy coś niesamowicie pięknego ale tym razem nikt oprócz nas tego nie oglądał a szkoda bo wiele przez to tracili. Kiedy wróciliśmy do obozu śniadanie było już przygotowane a po śniadaniu czas było się spakować. Tym razem na drogę powrotną oprócz nas kierowca zabrał jeszcze grupę filipińczyków. Mimo, że poranek był chłodny jechało się nam przyjemnie, zrobiliśmy jeszcze trochę zdjęć na pożegnanie i tak dotarliśmy do domu właściciela firmy, która zorganizowała nam tą wycieczkę. Rozliczyliśmy się, podziękowaliśmy za naprawdę świetną organizację i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Przy parkingu gdzie przywieziono nas dzień wcześniej z Wadi Musa czekał na nas Fawaz. Miał nas zabrać od razu do Ammanu skąd nad ranem następnego dnia odlatywaliśmy do domu ale krakowskim targiem uzgodniliśmy, że po drodze zboczy trochę z trasy i mimo korków zabierze nas do Al Karak żebyśmy jednak zobaczyli sobie słynny Zamek Krzyżowców.
Zamek Kerak – W 1142r. lord Pagan Butler przeniósł swoją siedzibę z ash-Shaobak (Montreal) do Al Karak miasta zwanego też Karak lub Kerak. Wzniósł zamek w tym miejscu, a jego następcy dobudowali wieże i fosę. Potęga i lokalizacja zamku krzyżowców uczyniła zeń jedną z najważniejszych twierdz obronnych wschodniego skrzydła Królestwa Jerozolimskiego. Ten strategiczny zamek jest otoczony klifami z trzech stron. Górował nad Drogą Królewską, którą przebiegał lukratywny szlak handlowy i przechodziły pielgrzymki do Mekki, znajduje się blisko Jerozolimy i Morza Martwego. W 1177r. Renald z Chatillon, który jako pierwszy doszedł do Ziemi Świętej z drugą krucjatą,pojął za żonę wdowę po Humphrey III, dziedziczkę zamku w Kerak. Armia Saladyna oblegała zamek przez osiem miesięcy, garnizon obrońców Kerak skapitulował pod koniec 1188r. Saladyn był pod wrażeniem ich odwagi i darował im wolność. Zamek został oddany bratu Saladyna, który umocnił i naprawił wiele z jego fortyfikacji. Znaczne zmiany, o wiele bardziej fachowe, niż te dokonane przez Krzyżowców były wprowadzone głównie w XIII i XIV wieku. W XIII wieku mamelucki sułtan Baybars przejął zamek od Ajjubidów. Dobudowano część fortyfikacji miasta, a także pogłębiono fosę. Znaczną część zamku zniszczyło trzęsienie ziemi w 1293r.
Niestety po przeżyciach przy zwiedzanym wcześniej zamku ash-Shaobak Kerak nie zrobił już na nas wrażenia. Fakt bardzo ładnie zachowany ale brakowało w nim czegoś takiego jak podziemia na jakie natrafiliśmy w poprzednim zamku Krzyżowców 🙂 początkowo jeszcze próbowaliśmy tu jakieś podziemia znaleźć ale się nie udało. Miłym akcentem było zainteresowanie jakie wzbudziliśmy w Jordańskiej rodzinie jedzącej posiłek przy stoliku w punkcie widokowym. Dziewczyna w burce zawołała nas mówiąc że chcieliby zrobić zdjęcie, jej rodzice byli troszkę tą sytuacją speszeni natomiast druga z dziewczyn wyjęła już telefon i podczas kiedy ta pierwsza tłumaczyła pokazując na starszego mężczyznę, chyba ojca, iż tak wygląda przystojny mężczyzna w Jordanii druga z dziewczyn chichotała i ukradkiem robiła zdjęcia Marcinowi 😛
Nas też ta sytuacja rozbawiła 🙂 Później dziewczyny nas przeprosiły za całą sytuację więc wróciliśmy do zwiedzania. Zeszliśmy jeszcze poniżej tarasu widokowego ale ostatecznie wróciliśmy do wyjścia i czekaliśmy na Bożenę. Faktycznie trasa powrotna z powodu dużego ruchu była utrudniona. W Ammanie Fawaz wysadził nas na skrzyżowaniu, gdzie mieliśmy mieć blisko do Amfiteatru i Cytadeli. Najpierw jednak postanowiliśmy coś zjeść w pobliskiej miejscowej restauracyjce, no może restauracja to za dużo powiedziane ale zjedliśmy tam dobrze i niedrogo 🙂 Zgodnie z trasą na Maps Me ruszyliśmy w górę kierując się do Amfiteatru. Wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie wśród miejscowych, ludzie mijając nas witali nas w Jordanii, pytali czy w czymś nie pomóc, byli po prostu niesamowicie mili. Wreszcie doszliśmy do bramy, za którą stali funkcjonariusze policji. Uznaliśmy, że jesteśmy na miejscu, podeszliśmy do nich ku ogólnemu zdziwieniu z ich strony i zapytaliśmy, gdzie amfiteatr. Dalej zdziwieni wskazali ręką za barierkę w dół 🙂 podeszliśmy do niej i u dołu go zobaczyliśmy.
Rzymski amfiteatr – pochodzi on z II wieku. Jego widownia mogła pomieścić do 6 tys. widzów. Był odrestaurowywany od 1957r. Przy amfiteatrze działa Muzeum Etnograficzne i Muzeum Tradycji Ludowej.
Zdaliśmy sobie sprawę, że wpakowaliśmy się w miejsce nie dla turystów ale Policjanci widząc nasz zachwyt wcale nas nie wypraszali i pozwolili zrobić z góry zdjęcia. Pokazali nam też, którędy tam zejść. Kiedy ruszyliśmy w dół przez witrynę sklepu zauważyłam kalendarz, który wisiał w restauracyjce, gdzie jedliśmy wcześniej tak więc zatrzymaliśmy się tam i kupiliśmy sobie taki na pamiątkę. Kalendarz kosztował niewiele ale sprzedawca zadowolony z naszego zakupu poczęstował nas jeszcze cukierkami. Wreszcie udało się nam zejść do Amfiteatru. Wejście obejmował Jordan Pass. Wewnątrz weszliśmy do części muzealnej, w której zebrane były min. tradycyjne stroje, biżuteria i mozaiki a później weszliśmy sobie na trybuny. Tu już było sporo zwiedzających ale nie zauważyłam żadnych europejczyków. Następnie postanowiliśmy dojść do widocznej na wzgórzu powyżej Cytadeli.
Cytadela – pochodzi z VIII wieku, wzniesiona została pod panowaniem arabskim i była otoczona 700 metrowym murem.
Szliśmy schodami w górę. Po drodze znowu mijający nas ludzie witali nas w Jordanii, jeden z chłopaków chciał nawet z Marcinem zapalić fajkę wdną, ogólnie było miło i zabawnie. Do Cytadeli weszliśmy w ramach Jordan Pass. Na kolejnym wzniesieniu przed nami widzieliśmy łopoczącą na wietrze wielką flagę Jordanii, nawet sądziliśmy, że uda nam się tam jeszcze dotrzeć po wyjściu z Cytadeli. Znowu postanowiliśmy odejść trochę od głównej ścieżki dla zwiedzających i znaleźć sobie jakieś spokojne miejsce z pięknym widokiem.
Schowaliśmy się gdzieś między ruinami i czekaliśmy na zachód słońca. Powoli zaczęło się robić chłodniej, słońce też tak jakby opuszczało się coraz niżej więc wyszliśmy z naszej jamki i poszliśmy szukać miejsca idealnego do zrobienia zdjęć. Niestety wtedy pojawił się ktoś z obsługi z informacją, żeby kierować się już do wyjścia bo zamykają. No cóż 🙁 szkoda. Z wyjściem ociągaliśmy się trochę żeby jeszcze zrobić jakieś ładne ujęcia zachodu słońca. Z Cytadeli poszliśmy w kierunku Meczetu otwartego dla osób innych wyznań. Sklepik przy Meczecie był jeszcze czynny ale ostatnie wejście dla turystów do Meczetu było o godz. 16:00 z tego co wyczytała Bożena. Wyglądaliśmy na trochę zmęczonych więc obsługa sklepiku poczęstowała nas wodą.Kierując się regułą wzajemności kupiliśmy tam sobie kilka pamiątek 🙂 i wymieniliśmy się nawzajem trudnymi do wypowiedzenia słowami w języku Polskim i Arabskim 🙂 Robiło się późno więc postanowiliśmy już pójść na dworzec autobusowy. Mimo, że z naszych kalkulacji wynikało, że powinno stamtąd jechać coś na lotnisko, niestety tak nie było. Pozostało nam tylko znalezienie jakiejś taksówki. Kierowca chciał za trasę na lotnisko 20JOD ale ostatecznie zgodził się nas tam podrzucić za ostatnie 18JOD jakie mieliśmy. I tak oto zakończyliśmy naszą przygodę w Jordanii. W drodze powrotnej do domu mieliśmy jeszcze nieplanowane międzylądowanie w Budapeszcie spowodowane złą pogodą ale linie lotnicze zrekompensowały nam to możliwością skosztowania węgierskiego gulaszu na lotnisku za rozdane nam bony 😛
Porady praktyczne:
Z racji dużych różnic temperatur w dzień i w nocy najlepiej zabrać zarówno lekkie jak i ciepłe ubrania oraz obowiązkowo strój kąpielowy. Wygodniejsze jest podróżowanie z plecakiem niż z walizką, która w przypadku podróżowania po pustyni i spania w beduińskim obozie pod namiotami wygląda wręcz dziwacznie 😛 dobrze też zabrać latarkę czołówkę i dodatkowe baterie do aparatu fotograficznego bo gwarantuję, że każdy będzie robił sporo zdjęć.
Z obuwia najlepiej zabrać i sandały i buty trekkingowe za kostkę i to nie w obawie przed wężami i skorpionami tylko żeby piasek na pustyni nam się zbytnio do nich nie dostał, poza tym podeszwy butów trekkingowych mają dobrą przyczepność do skał piaskowca.
Jeśli chodzi o hotele to polecamy:
w Madabie Hotel Madaba – tel. +962 53240643
w Wadi Musa Hotel Saba’a – e-mail: sabaahotel@hotmail.com, www.sabaahotel.com, tel. +962 779730533
Hotele znaleźć można na Booking.com
Oba czyste i schludne, właściciele bardzo pomocni jeśli chodzi o porady dotyczące tego co warto w okolicy zwiedzić. W razie czego mogą też załatwić transport jak i wszystko związane z dalszym pobytem w Jordanii. W Hotelu Saba’a mogą przygotować paczkę suchego prowiantu co jest idealnym rozwiązaniem w przypadku zwiedzania Petry.
Na zwiedzanie Petry trzeba sobie zarezerwować cały dzień 🙂 warto też zobaczyć Petrę nocą w świetle lampionów – wejście takie odbywa się w środy i czwartki, zimą o 20:30 nie wiem jak latem, kosztuje 17JOD, nocnego zwiedzania nie obejmuje Jordan Pass, po dojściu do Skarbca odbywa się koncert na tradycyjnych instrumentach oraz opowiadana jest historia Petry, nie musimy chyba mówić, że najbardziej widowiskowo jest podczas pełni księżyca.
Warto wykupić Jordan Pass, w ramach jego ceny 75 JOD jest wiza turystyczna, za którą na lotnisku trzeba by zapłacić 40JOD, dwa wejścia do Petry, za które normalnie trzeba zapłacić po 55JOD, oraz wejścia jednokrotne do ponad 40 atrakcji turystycznych będących pod nadzorem rządowym. Jordan Pass nie obejmuje wejścia do Cerkwi Św. Jerzego w Madabie – 2JOD, na Górę Nebo 1JOD i na trasę do miejsca Chrztu Pańskiego nad rzeką Jordan 12JOD (tu cena obejmuje dojazd autobusem i przewodnika).
Z racji krótkiego pobytu nie rozpracowaliśmy połączeń autobusowych ani podróżowania busami ale jest to jak najbardziej możliwe do zorganizowania. Z powodu napiętego harmonogramu zwiedzania podróżowaliśmy w zasadzie taksówkami. Cenę uzgadnialiśmy jeszcze drogą mailową w zależności tego ile w ciągu jednej trasy chcemy zwiedzić i jaką drogą jechać, plany później były korygowane bez żadnych problemów. Gorąco możemy polecić kierowców:
Fawaz M. Al. Shawalka – e-mail: fawaz2002009@yahoo.com, tel. +962 777906366 – kierowca zorganizowany przez Hotel Madaba ale odbierał nas też z Wadi Rum i zawoził do Ammanu
Issa H. Hassanat – e-mail: issahassanat@yahoo.com, tel. +962 772386210 – taksówkarz z Wadi Musa
W zakresie zwiedzania pustyni Wadi Rum polecamy firmę Bedouin Directions prowadzoną przez:
Mehedi Saleh Al-Heuwaitat – e-mail: wadirum.mehedi@gmail.com, www.wadirumjeeptours.com, tel. +962 776886481
– stanęli na wysokości zadania, dzięki nim poczuliśmy się jak Lawrence z Arabii 😛 no prawie 😛 i zakochaliśmy się w pustyni. Sam wstęp na pustynię obejmuje Jordan Pass. Cena za wycieczkę po pustyni zależy od tego ile dni ma trwać, ile posiłków i noclegów obejmie i co w jej trakcie chcemy zobaczyć, można ją też wzbogacić o jazdę na wielbłądach z czego skorzystaliśmy. W naszym przypadku smaku wycieczce dodawała jazda na pace pick up’a, umożliwiło nam to robienie zdjęć również podczas jazdy bez oddzielającej nas od pustyni szyby jak w przypadku jeepów do tego mogliśmy poczuć wiatr we włosach i słońce na twarzy 🙂 Nasza wersja wycieczki kosztowała 65JOD/os, cena uzależniona jest też od ilości uczestników, nas była trójka, wszystko uzgodnione było drogą mailową przed przyjazdem.
Jeśli chodzi o mieszkańców Jordanii to są to wręcz cudowni ludzie, ilekroć chodziliśmy późno mniej turystycznymi zaułkami zatrzymywały się koło nas samochody a ludzie z troską pytali czy się nie zgubiliśmy, czy nas nie podwieźć, czy do kogoś zadzwonić, to samo jak w jakimś miejscu dłużej czekaliśmy, zatroskani ludzie dzwonili po osoby, z którymi byliśmy umówieni na konkretną godzinę i mimo że to my na miejscu spotkania byliśmy przed czasem zaraz ktoś się po takim telefonie po nas się zjawiał. W Ammanie ludzie zatrzymywali się koło nas tylko po to, żeby powiedzieć, że witają nas w Jordanii 🙂 czasem chcieli nas koniecznie gdzieś zabrać i coś ciekawego pokazać zupełnie bezinteresownie. Bożena nawet została zaproszona na tradycyjną beduińską kolację. Ludzie w Jordanii są naprawdę niesamowici.