W Nepalu byliśmy już od przeszło dwóch tygodni prawie cały czas na trasie trekkingu wokół Annapurny. 15.11.2012r pożegnaliśmy się z Ulą, która niestety już wyruszała w drogę powrotną. I tak byliśmy zmuszeni dokończyć ten trekking oraz przejść trekking do Annapurna Base Camp już we trójkę to jest z przewagą Bożen i Marcinem w mniejszości 🙂 Tak więc jeśli chodzi o dziennik z podróży bez Uli to trekking przedstawiał się następująco 🙂
Dzień I: 15.11.2012r. Pożegnanie z Ulą a następnie powrót do Hotelu Trek In i spakowanie bagażu. Z Thatopani wyruszyliśmy do Ghorepani (2870mnpm). W czasie 8 godzin przeszliśmy 15 km. Temperatura na trasie wahała się w okolicy 20 °C a w nocy w pokoju wynosiła 17 °C. W sumie to nie chcę wspominać tej trasy. Była bardzo męcząca i prowadziła w górę tysiącem schodów. Do tego dla zmyłki bramę do miasta umieścili dużo niżej niż samo miasteczko więc mimo nadziei trzeba było dalej schód za schodkiem iść w górę. Jedyne co podnosiło na duchu to widok pięknego lasu rododendronów. Po dotarciu na miejsce osiedliśmy w Green View Hotel. Zjedliśmy dużą porcję mix macaroni i w jadalni grzaliśmy się przy piecu. I tu mieliśmy okazję zobaczyć pierwszą na trasie ofiarę choroby wysokościowej. Mimo wysokości 2870mnpm jeden z chłopaków w hotelu bardzo źle się czuł a przewodnik próbował go ratować jakimiś tabletkami. Biedaczek.
Dzień II: 16.11.2012r. Ghorepani – Poonhill (3200mnpm) – Ghorepani – Chuile (2348mnpm).
Postanowiliśmy wyjść bardzo wcześnie bo około 5:00 i ruszyć w kierunku szczytu z punktem widokowym Poonhill na wysokości 3200mnpm. Wg przewodników mieliśmy tam zobaczyć przepiękny wschód słońca nad Himalajami 🙂 mieliśmy … a zamiast tego zmarzliśmy 😛 Wyszliśmy tak jak już wspomniałam ok. 5:00 i z czołówkami na głowach w tłumie ludzi posuwaliśmy się krok za krokiem po tak już znienawidzonych przez nas schodach. Po drodze przeszliśmy przez punkt poboru opłat i dalej mozolnie krok za krokiem w górę po schodach. Na górze była wieża widokowa a obok niej blaszana budka, gdzie miejscowe kobiety sprzedawały ciepłą herbatę. Na górze bardzo wiało a na wschód słońca czekaliśmy około 1 godziny. Sam wschód słońca przereklamowany 🙂 tak naprawdę jakbyśmy odpuścili sobie ten punkt programu a o tak wczesnej porze ruszylibyśmy już do Chuile to zobaczylibyśmy piękniejsze widoki bo jak się potem już w drodze do tej miejscowości okazało, trafiliśmy na łąkę z przepięknym widokiem na panoramę Himalajów.
[M] Kilka słów o Poonhillu: miał być rewelacyjny wschód słońca a była Czantoria. 🙂 Wieża i mnóstwo Koreańczyków podskakujących i robiących sobie zdjęcie Galaxy S3 bądź Galaxy Tab`em jakaś totalna masakra, do tego wschód słońca bardzo cieniutki, na Babiej Górze wygląda to dużo lepiej, czułem się tam jak w jakimś supermarkecie, przy wyprzedaży karpia. Wejściówka kosztuje jakieś totalne grosze, ale szczyt jest przereklamowany tak jak i wschód na nim chyba, że chcemy się pochwalić, że byliśmy na 3k z tym, iż w Nepalu 3k to nuda 🙂
Tak więc zrobiliśmy z wieży widokowej na Poonhill parę zdjęć i ruszyliśmy z powrotem do hotelu. Łącznie żeby podziwiać ten wschód słońca przeszliśmy tam i z powrotem 2,6 km. W hotelu zjedliśmy na śniadanie bardzo dobrą zupę krem z kury i ruszyliśmy do Chuile. Trasa wiodła przez Tadapani. Na początku oczywiście schody, potem weszliśmy w las rododendronów. W kilku miejscach widzieliśmy znowu małpy 🙂 wszyscy widzieliśmy :):) W Tadapani podziwialiśmy piękny widok na Annapurnę i Machhapuchhre. Łącznie przeszliśmy 10 km w 6 godzin w tłumie ludzi, którzy po zejściu z Poonhil’u udali się tam, gdzie my i uszczęśliwiali nas swoją muzyką puszczaną z komórki 🙂
[M] Idąc w tłumie niemieckich i koreańskich turystów, byłem zmuszony słuchać wspaniałych popowych kawałków wykonanych przez koreańskich artystów. Młode Koreanki namiętnie puszczały to coś ze swoich komórek, nie będąc im dłużny puściłem ze swojej Sabaton, nie zrobiło to na nich wrażenia, jak i też nie „zatrybiły”, iż średnio lubimy koreański pop. Dałem sobie spokój z Sabatonem ot przyspieszyliśmy i nie słyszeliśmy już „miałczenia”. Początek treku nie zapowiadał się zbyt ciekawie, tłumy ludzi, kiepskie atrakcje, dało się też zauważyć, iż trek do ABC jest bardziej oblegany niż ten wokół Anny.
Po drodze jeszcze się prawie zgubiliśmy bo nie przyszło nam do głowy, że jak droga idzie w jedną stronę a przy niej jest jakiś guest house to nie powinniśmy iść tak jak idzie droga a przejść przez dziedziniec przed tym guest house’m bo za nim będzie dalsza część właściwej trasy 🙂 na szczęście ktoś z balkonu tego guest house’u krzyknął i nas naprowadził na właściwą drogę. W Chuile nocowaliśmy w guest hous’ie Hillside. Na kolację zamówiliśmy sobie mix macaroni, mix soup i ginger tea a na śniadanie mix soup i ginger tea. Jedzenie oczywiście bardzo dobre. I tutaj muszę zrobić kolejny bilans strat. W pokoiku z tapetą wykonaną z czarno-białych gazet pod łóżkiem zostawiłam moje ładne niebieskie sandały 🙁
Dzień III: 17.11.2012r. Chuile – Sinuva 2340mnpm. Wyruszyliśmy po śniadaniu. W połowie przebytej trasy zorientowałam się, że zapomniałam o wspomnianych wyżej sandałach, nie było już niestety szansy po nie wrócić bo droga wiodła interwałem z dużymi przewyższeniami w terenie i nie zdołałabym już dojść do Sinuva przed zmrokiem. Na trasie mieliśmy okazje zamoczyć sobie stopy w rzeczce a w Chomrong kupiliśmy sobie pyszne ciastka czekoladowe, cynamonowe i jeszcze dziwną ale smaczną szarlotkę 🙂 mniam 🙂 Nocowaliśmy w Guest House Sinuwa. Na kolację zjedliśmy z Marcinem makaron z tuńczykiem serem i jajkiem a Bożena druga zamówiła dalbath, do tego smaczna ginger tea 🙂 a śniadanie już na słodko tj. lemon pancake i lemon tea. Właściciel guest house’u okazał się być przesympatyczny a z kalendarza dowiedzieliśmy się, że właściwa data to nie 17.11.2012r a 2 Kati 2069r. Oczywiście sprawdziliśmy też kiedy wypadnie Nowy Rok coby się na Sylwestra załapać, niestety do 14 kwietnia 2013r musielibyśmy czekać 😛
[M] Trek do ABC jest bardzo zróżnicowany: las rododendronów, bambusy, klimat alpejski i tysiące schodów na schodach krowusie 🙂 idące majestatycznie w dól bądź w górę, do tego piesiałki, które towarzyszyły nam od wioski do wioski 🙂 plus kaskadowe pola ryżowe, a na całym traku towarzyszy nam rzeka, którą Nepalczycy wykorzystują jako napęd do generatorów prądu, prawie każda wioska na tym trekingu ma swoją małą elektrownie wodną,
Dzień IV: 18.11.2012r. Sinuva – Deurali (3231mnpm). Wyruszyliśmy w trasę i łącznie przeszliśmy 11 km w 5 godz. 25 min. Początkowo pokonaliśmy trochę schodów ale potem droga wiodła to w górę to w dół interwałem przez las. Zatrzymaliśmy się w guest house’ie Shangrila. Zjedliśmy mix fried rice a herbatkę zrobiliśmy sobie później w termosie. Udało nam się tu zrobić małe pranie. Spotkaliśmy tu też większą grupę polaków. Oczywiście rano w jadalni turyści narzekali na hałasujących w nocy Rosjan (ale często tu mylono również i nas z Rosjanami) :P:P:P Śniadanie znowu zjedliśmy na słodko, lemon pancake, pancake with honey i gurung bread with honey dla mnie 🙂
Dzień V: 19.11.2012r. Deurali – Annapurna Base Camp (4130mnpm). Tresę 6 km pokonaliśmy w 3 godz. 30 min. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę z mlekiem w Machhapuchhre Base Camp (MBC) 3700 mnpm. W rozmowie z właścicielem guest house’u o tym skąd jesteśmy okazało się, że miał okazję poznać Jerzego Kukuczkę. Bożena się wyłamała i zamówiła lemon tea 🙂 a później zostawiła zdjęcie na pamiątkowej ścianie w jadalni.
[M] Trzeba wspomnieć, że furorę robił nasz gadżecik do mierzenia ilości tlenu we krwi, prawie wszyscy obecni w „Maczupikczu” BC (tak żartobliwie nazywaliśmy Machhapuchhre) go testowali 🙂
Do ABC trasa wiodła cały czas lekko pod górkę 🙂 Towarzyszyły nam piękne widoki a na końcu trekkingu towarzyszył nam też jakiś psiak. W ABC okazało się, że warto było mieć rezerwację ale udało się nam załapać na last room 😛 właściciel odstąpił nam swoją kanciapę i dzięki temu ominęło nas spanie na ławkach w jadalni z potterami 🙂 Na obiadek tego dnia zjedliśmy liofilizat a później już w jadalni guest house’u mixed macaroni 🙂 później wyszliśmy podziwiać to co pozostało po lodowcu i zrobić sesję zdjęciową Annapurny i Machhapuchhre o zachodzie słońca. W okolicy ABC natrafiliśmy na dwa pomniki poświęcone pamięci wspinaczy, którzy zginęli mierząc się z potęgą Annapurny. Po zachodzie słońca usiedliśmy z innymi turystami w jadalni, było tam nawet całkiem ciepło bo pod stołami odpalony był piecyk gazowy. Wypiliśmy tam jeszcze kawę z mleczkiem i trochę pogawędziliśmy. Później przyszedł czas na sen w dość przewiewnym pomieszczeniu 😛
[M] Wszędzie Koreańczycy, naprawdę wszędzie i każdy Koreańczyk ma Samsunga Galaxy S3 bądź Galaxy Tab totalni brandowcy 😛 ale to nie zmienia faktu, że są bardzo sympatycznymi ludźmi wiecznie uśmiechniętymi i wszędzie ich pełno 🙂 Jedna z kobiet nie omieszkała pochwalić się Bożence, że była w Polsce w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu 😛
Dzień VI: 20.11.2012 r. Annapurna Base Camp – Sinuva. Rano zrobiliśmy jeszcze trochę zdjęć o wschodzie słońca i ruszyliśmy w drogę powrotną.
[M] Bożenka dość zdawkowo opisała ABC, ale widok Anny Południowej i głównej podcina z nóg, do tego po drugiej stronie Fish Tail zwany „maczupikczu”, zachód słońca zapiera dech w piersiach, respekt też budzi koryto wyżłobione przez lodowiec (morena denna) a szczyt wygląda tak, iż moglibyśmy tak hop od razu się na nim znaleźć, nic bardziej mylnego – bardzo szybko sprowadzają nas na ziemie liczne pomniki osób, które zginęły na tym szczycie. Na starcie tez mylnie sądziliśmy, iż główna Anna to ta bliżej czyli Południowa ale podsłuchałem rozmowę Koreańczyków, iż wielki mur znajdujący się po prawej stronie od Południowej Anny to nasza Jedynka, u jej stóp mam zdjęcie a la nasz kolega Kacper czyli dziubek+przewieszona przez ramię marynarka (primalloft) plus kieliszek wina (piwo Tuborg) 😛 Śniadanie zjedliśmy dopiero w Deurali. Znowu na słodko, Marcin chocolate pancake, Bożena pancake with honey a ja gurung bread with honey 🙂 W drodze powrotnej było dosyć zimno. W Dovan zrobiliśmy jeszcze przerwę na kawę i herbatkę. Przeszliśmy łącznie 17 km w 6 godz. 45 min. Nocleg w zanajomym guest house’ie w Sinuva. Właściciel wieczorem jak siedzieliśmy w jadalni wyciągnął nas na zewnątrz żeby pokazać nam latającą wiewiórkę :):) na kolację zjedliśmy dalbath i mixed momo 🙂 i wzięliśmy cieplutki prysznic 🙂 Śniadania ciągle na słodko 🙂 Marcin zjadł chocolate pancake a my z drugą Bożeną gurung bread with honey.
[M] Kilka słów o jedzeniu, rejon Anny to sanktuarium więc….. nie ma mięsa (tzn. jest tuńczyk z puszki), więc jadłem makarony z trawą :p i śniadania na słodko bleeeeee te wszystkie tybetian bready, pancake są ohydne. W Sinuva właściciel nazywał mnie Hulk`iem Hogan`em z czego dziewczyny miały dużą „bekę”. 🙂 Trzeba przyznać, iż moja budowa i wzrost trochę odbiegają od nepalskich standardów 😛
Dzień VII: 21.11.2012r. Sinuva – Kyumi 1300mnpm. Tego dnia planowaliśmy przejść trochę więcej ale droga okazała się już męcząca biorąc pod uwagę przebieg kilometrów jakie przeszliśmy od początku trekkingu. Szliśmy schodami to w dół to w górę, ciągły interwał. Po jakimś czasie kolano odmówiło mi już posłuszeństwa i nie chciało się zginać 😛 a przynajmniej nie robiło tego bez bólu. Bożena druga też była już kontuzjowana, w jej przypadku problemem był palec u nogi i przez to jak i u mnie ból przy schodzeniu. A żeby nie było, że Marcin się wyłamał, on już w ABC przejął ode mnie bakcyla belgijki. Zatrzymaliśmy się w Bee Hive Guest House i zjedliśmy tu przepyszne momo.
[M] Po drodze znowu były małpy. 🙂 Małpy, małpy wszędzie małpy :P:P
Dzień VIII: 22.11.2012. Po noclegu w Bee Hive Guest House ruszyliśmy do cywilizacji 🙂 i zabraliśmy się jeepem do Pokhary 🙂 W drodze nasza współpasażerka, przesympatyczna Nepalka poczęstowała nas i kierowcę mandarynkami. W Pokharze znaleźliśmy restaurację, gdzie w menu widniał Chicken a’la Kiev. Niestety, nie był na gorącym półmisku i nie smakował jak ten w Tatopani ale też był całkiem smaczny. Pozwiedzaliśmy trochę najbliższe ulice naszego Hotelu i zrobiliśmy już wstępne zakupy. Spróbowaliśmy oczywiście soku sprzedawanego prosto z wózka pełnego owoców, trzeba było tylko chłopakowi powiedzieć, na które owoce mamy ochotę a on przepuszczał je przez maszynkę i tak otrzymywaliśmy szklankę pysznego świeżego soku 🙂 nie wiem tylko, gdzie on mył szklanki przed nalaniem do nich soku 😛 ale nie będę w to wnikała 😛 W Kathmandu też jak otwarły się w restauracji Momo Star drzwi na zaplecze to nie sądziłam, że przejdzie mi coś z tej kuchni przez gardło a momosy jednak były tam bardzo smaczne 🙂
Dzień IX: 23.11.2012r. Kolejny dzień spędzony w Pokharze. Wybraliśmy się nad jezioro ale z przewozu łódką na wyspę nie skorzystaliśmy, później w dalszym ciągu eksplorowaliśmy małe sklepiki w poszukiwaniu pamiątek. Dopadły nas też panie sprzedające biżuterię tybetańską prosto z plecaka, były tak miłe, że nie mogliśmy nic nie wziąć 🙂 Gdzieś na uliczkach mijaliśmy się z co po niektórymi członkami wycieczki z Izraela 🙂 między innymi z „cizią” 🙂 nadal powalała nas czerwień jej ust :p Już tu udało się nam kupić w dobrej cenie kilka ubranek, funkcjonalnych i o górskim kroju i to w dobrej cenie. Myślę, że przy zakupach raczej nie można było kierować się firmą a raczej jakością wykonania, bo co do faktycznego producenta to można by było tu polemizować 😛 w każdym razie ceny były dobre a ja dopadłam tu jakieś sandały na pocieszenie w zastępstwie tych zagubionych 🙂
[M] Pokhara zrobiła na mnie super wrażenie, wszędzie krowy 🙂
Dzień X: 24.11.2012r. Tego dnia rano właściciel hotelu zaraz po śniadanku odstawił nas na przystanek autobusowy i załatwił nam bilet na przejazd do Kathmandu. Sama droga była długa. Niestety w przeciwieństwie do przejazdu z Kathmandu do Besisahar, gdzie autobus zatrzymywał się na postoje przy lokalnych jadłodajniach, gdzie można było zjeść bardzo dobre miejscowe posiłki, tym razem autobus był typowo turystyczny, zatrzymywał się w komercyjnych restauracjach i brakowało nam klimatu tej pierwszej podróży autobusowej po Nepalu. Po dotarciu do Kathmandu zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co po przyjeździe do Nepalu, ponieważ był tam pozostawiony przez nas depozyt w postaci połowy zbędnych przedmiotów 😛 niestety mam poważny problem z pakowaniem się na wyjazdy 😛 zabieram dwa razy więcej niż jest mi potrzebne a Marcin czasem zapomni sprawdzić co zabrałam 😛 a czasem dołoży mi coś dla zabawy 😛 np. maskotkę Mańka w postaci sfatygowanego prosiaczka z Kubusia Puchatka 😛 ale to już inna historia. Wieczorem przeszliśmy się jeszcze ulicami Kathmandu, zamówiliśmy koszulki u „instant krawców” 🙂 no i jeszcze kilka razy wracaliśmy do bankomatu bo znaleźliśmy bardzo fajny sklepik z górskim szpejem.
[M] Trzeba coś więcej napisać o „instant tailoringu”: Nepalczycy w czasie rzeczywistym na maszynach do szycia wyszywają na koszulce wzór jaki się chce, są naprawdę w tym dobrzy za 20 min masz piękny napis Yak Yeti Yak Yeti z narysowanym jednym i drugim 🙂
Dzień XI: 25.11.2012. Znaleźliśmy bardzo dobrą restauracyjkę i to zaraz koło hotelu 🙂 oprócz tradycyjnych Nepalskich dań podawali przepyszne i wielgachne kanapki z sałatą i mnóstwem dodatków. Tego dnia postanowiliśmy się ukulturalnić na całego, no i pościgać po ulicach Kathmandu rikszami, ja i Bożena byłyśmy na czele peletonu a Marcin dzielnie nas gonił 🙂 przed Durbar Square (co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle co Dwór Szacha), gdzie się udaliśmy, sprzedawcy byli bardzo nachalni i szybko żałowaliśmy, że postanowiliśmy pójść w tak komercyjne miejsce. Obejrzeliśmy tu oczywiście Pałac Królewski Hanumana, podziwialiśmy pagody, majestatyczne posągi oraz rezydencję żywej bogini Kumari, gdzie mieliśmy możliwość również zobaczenia jej. Kumari to dziewczynka, która nie weszła jeszcze w okres dojrzewania, pochodząca z kasty śaków nepalskiego ludu Newarów, specjalnie wybrana i uznawana za inkarnację bogini Taledźu. Kumari czczona jest przez nepalskich hinduistów i część buddystów. Nam jednak było żal tej dziewczynki, która pokazywała się na balkonie i była oglądana przez turystów jak jakiś przedmiot. Przy Durbar Square Marcin zdobył pierwszą flagę do naszej kolekcji i tak po powrocie na naszej ścianie nad biurkiem zawisła flaga Nepalu 🙂 Dzień ukulturalniania się skończył, poszliśmy więc dalej buszować po miejscowych sklepikach bo a nuż jeszcze nie kupiliśmy dla kogoś pamiątki 🙂 Tu niestety muszę jeszcze przeprowadzić kolejny bilans strat, straciłam kijki trekkingowe ale nie do końca jestem przekonana, że sama je zgubiłam, wydaje mi się raczej, że to ktoś mnie odciążył od ich ciężaru. Jeśli chodzi o te wszystkie straty to były to rzeczy nabyte i dało mi to pretekst do pomyślenia o zakupie lepszych modeli tego co zaginęło.
[M] Co do tego cudownego muzeum: totalna kiszka i nuda, muzeum ukochanego przywódcy pełno medali zdjęć ze spotkań z Gandhim, chodzenie od gablotki do gablotki a na zewnątrz meczący sprzedawcy do tego przypętał się pan który za drobną opłata chciał nas oprowadzać – nie skorzystaliśmy, a Kumari to taka pokazywana małpka w klatce, dziewczynka ma bardzo przechlapane bo jak wróci z powrotem do wioski ma lat naście i nie umie czytać i pisać.
Dzień XII: 26.11.2012r. Rankiem jeszcze poszliśmy zjeść pyszne i wielgachne kanapeczki w naszej restauracyjce a potem taksówką udaliśmy się na lotnisku w Kathmandu. Tym razem nie wydawało się już być takie małe. Było pełne pasażerów oraz wojska. Już przy drzwiach wejściowych byliśmy sprawdzani przez ochronę po raz pierwszy a bagaże były skanowane. Drugi raz czekało nas to przy odprawie. Potem już tylko autobus, który przewiózł nas płytą lotniska do samolotu. Jak już myśleliśmy, że spokojnie wsiądziemy sobie do samolotu okazało się, że przed schodami czeka dostawiona kabina na kółkach i za kotarą każdy pasażer ponownie został sprawdzony wraz z bagażem podręcznym 🙂 i to by było na tyle naszych przygód. Czekały nas już tylko trzy loty na trasach takich jak przy przylocie.
Ostatni lądowy etap naszej wycieczki czekał nas po przylocie do Pragi, wydostaliśmy się stamtąd pociągiem pendolino do Bohumina, a później niestety już w mniejszym standardzie pociągiem do Chałupek a następnie po przesiadce przez Rybnik dotarliśmy do Pszczyny 🙂 z Bożeną pożegnaliśmy się już w pociągu, ponieważ wysiadła wcześniej niż my. W domu czekało nas gorące powitanie przez Mańka 🙂 psiaka moich sióstr 🙂 do tego zachwycony był przy rozpakowywaniu plecaka jak zobaczył maskotkę wielbłąda 🙂 ale obszedł się smakiem bo to nie był prezent dla niego 🙂 No cóż, wielka przygoda się skończyła ale to co przeżyliśmy i zobaczyliśmy to nasze 🙂