... czyli podróże małe i duże ...

Salwador 2024

czyli… this same, ok Digicel

Wulkan Santa Ana

 

Jakoś tak prawie rok do przodu kupiliśmy bilety do meksykańskiego Cancun, cena była atrakcyjna i tak jakoś wyszło. Z czasem zaczęliśmy robić rozpoznanie i zapaliła się czerwona lampka. Kurort, już raz mieliśmy wątpliwą przyjemność kilka dni przebywać w turystycznej miejscowości na terenie Egiptu i… powiedzmy, że było słabo.

Ameryka Łacińska rządzi się swoimi prawami, a jednym takim są stosunkowo tanie loty do państw sąsiednich. Kolumbia fajna ale byliśmy już dwa razy, Panama fajna ale byliśmy, Gwatemala też, Kostaryki nie chcemy, bo to komercja. Salwador, hmm nie znamy, szybkie rozpoznanie. Strony polskiego MSZ nie zachęcają, ale podróżnicy tacy jak my piszą już coś innego. Kraj bezpieczny, ludzie przyjaźni, ceny niewygórowane, nie ma nachalnego zmuszania do przewodników. Na plus, że walutą Salwadoru jest amerykański dolar oraz bitcoin. Ten drugi nas tak średnio interesuje, ale dolarów mieliśmy trochę zachomikowane bo daliśmy sobie spokój z Afryką.

Szukamy biletów. Nie ma żadnego problemu aby znaleźć połączenia Cancun-San Salvador-Cancun, więc ucieszeni kupujemy bilety w liniach lotniczych Avianca.

Trasa zaczyna się zabójczo. Startujemy z Pszczyny pociągiem do Katowic, tam czeka na nas kolega Marcin, który zdobywa Salwador z nami. Dalej jedziemy pociągiem do Berlina, aby tam spędzić noc. Samolotem z Berlina ruszamy do stolicy Portugalii, Lizbony. Dalej przesiadka na lot do Cancun. W Cancun dzień odpoczynku i około południa lecimy do San Salvador. Na całej trasie żadnych niespodzianek, podróż minęła szybko i sprawnie.

Jesteśmy w stolicy Salwadoru. Bardzo szybka i miła odprawa graniczna, mamy wbite pozwolenie na pobyt do 180 dni. Zabieramy bagaże wychodzimy z hali przylotów, a tu niespodzianka. Można poczuć się jak ViP i zrobić sobie fotkę na fotelach pary prezydenckiej, nie omieszkamy z tego skorzystać. Trochę ubiór nas zdradza, że to jednak nieoficjalna dyplomatyczna wizyta.

Jest ciepło, powiem więcej, bardzo ciepło. Wychodzimy z lotniska, brak natarczywych taksówkarzy. Ogólnie bardzo zielono i przyjemnie. Szybki zakup karty GSM za chyba $10 z sieci Movistar. Jeszcze tylko mrożona kawa i ruszamy na przystanek autobusowy. Transport jest bardzo blisko lotniska, tuż za takim malutkim centrum handlowym. Na przystanku pytam miejscowych dziewczyn czy stąd odjeżdża autobus do centrum stolicy, oczywiście otrzymuje twierdzącą odpowiedź.

Są dwa przystanki niedaleko lotniska, ale z doświadczenia lepiej wsiąść tam gdzie my (13.4473064N, 89.0573594W) niż w rejonie skrzyżowania(13.4480717N, 89.0554250W), gdyż może już nie być miejsc siedzących. Trasa to prawie 40 kilometrów więc warto jednak siedzieć. Autobus ma numer 138 i zatrzymuje się niedaleko centralnego placu na starym mieście w San Salvador. Cena to $0,90 i jest wypisana na kartce w autobusie.

Stoimy chwilkę, a tu nagle dziewczyny czekające z nami hyc na pakę pickupa i jadą dalej. Taki transport też lubimy, ale nam było dane jechać tzw. chickenem czyli amerykańskim autobusem szkolnym. Tą charakterystyczną bryłę chyba zna każdy z nas i nie muszę się na jej temat rozwodzić. Przejazd jest taki jaki lubimy, są otwarte drzwi, gra świetna muzyka, autobus jest kolorowy, co chwilę się gdzieś zatrzymuje. Trzeba też powiedzieć, iż po drodze nie ma jakiś konkretnych przystanków (oprócz tych na lotnisku), ot ktoś stoi przy drodze, kiwnie ręką i autobus się zatrzymuje. Cała trasa trwa ok. 40 do 60 minut w zależności od korków w stolicy. My wysiadamy wcześniej, bo nie ma sensu dojeżdżać w korku 500 metrów do ostatniego przystanku (13.6950803N, 89.1919072W).

Stolice traktujemy bardzo marginalnie. Mamy w niej jeden nocleg i to około 3 kilometry od miejsca, gdzie jesteśmy. Ruszamy w kierunku centrum (tak nam się wydaje), gdzie trafiamy na Narodową Bibliotekę, Narodowy Pałac oraz Katedrę del Divino Salvador del Mundo. Trasa dojścia nie pasuje nam na stolicę państwa, czujemy się trochę jak na jakiejś prowincji. Na miejscu kupujemy jeszcze dwie karty telefoniczne dla Bożenki i Marcina. Z Marcinem jest mały humorystyczny incydent. Bożenka kupiła kartę Tigo, a Marcin powiedział „this same”, a że jest to kraj hiszpańsko języczny i z angielskim jest trochę na bakier, dostał podobnie brzmiącego operatora „Digicel”. Śmiechu z tego było masę, ale byliśmy przygotowani na wszystko mając trzech różnych operatorów.

Co do zasięgu muszę przyznać, iż każdy z operatorów salwadorskich spisał się na medal. Zawsze mieliśmy zasięg. Internet hulał jak należy, a Bożenka z racji tego nałapała masę salwadorskich Pokemonów.

Powoli zaczęło się ściemniać więc ruszyliśmy do hostelu w którym spaliśmy, trasa taka zupełnie nie pasująca na stolicę. Dziurawe drogi, odrapane budynki, jakieś targowiska ale spokojnie i bezpiecznie.

Hostel nazywa się Hostal Cumbres del Volcan Flor Blanca, jest blisko Narodowego Stadionu, dużego marketu Super Selecto Gigante (13.6984142N, 89.2204897W) i najważniejsze blisko dworca autobusowego Occidente (13.6938417N, 89.2196869W). W San Salvador jest kilka dworców autobusowych i w zależności, gdzie chcemy jechać to musimy znaleźć odpowiedni dworzec.

W hostelu dostajemy wielki pokój z łazienką i tarasem. Jest też hamak na którym wyglebiłem, ot był źle przymocowany. Zrzucamy plecaki, robimy sprawdzenie materacy pod kątem pluskiew i ruszamy coś zjeść i na zakupy. Niedaleko jest bardzo przyjemna restauracja Restaurante La Casona, gdzie delektujemy się miejscowym jedzeniem popijając piwko salwadorskie Pilsner. Najedzeni ruszamy do marketu, bo jutro wyjazd do miejscowości Santa Ana, a trasa to jakieś 65 kilometrów, więc trzeba kupić wodę i jakieś przegryzki. Zaopatrzeni ruszamy do hostelu. Z racji stadionu pod oknami mieliśmy cały czas radiowóz policji. Czuliśmy się bardzo bezpieczni, do tego obsługa jest bardzo sympatyczna i anglojęzyczna.

Rano przywitały nas wiewiórki na pobliskim drzewie, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na dworzec. Na miejscu żadnych niespodzianek. Muszę jeszcze wspomnieć o bardzo ważnej stronie internetowej, którą znaleźliśmy. W sposób łatwy i przystępny rozpisane jest gdzie, jaki numer i dokąd jeżdżą autobusy w Salwadorze i nie tylko tam (https://centrocoasting.com/elsalvador/).

Nasz autobus ma mieć numer 201, wystarczyło zapytać jednego z kierowców i już nas do niego pokierował. Nie pamiętam ceny biletu ale coś około $1,20. Jedzie się jakoś tak pod dwie godziny. My chcieliśmy przechytrzyć system i uznaliśmy, że ostatni przystanek jest gdzie indziej, no cóż kosztowało nas to dodatkowe 2 kilometry piechotą.

Santa Ana jest wyżej niż San Salvador, a co za tym idzie, jest też dużo chłodniej. Naszą bazę mieliśmy w Hostal Las Puertas. Przytulny pokój z klimatyzacją do tego wszędzie blisko. Mamy niedaleko rynek więc ruszamy na rekonesans, przy okazji znajdujemy jakieś restauracje i raczymy się sokami z owoców, których nazwy nam nic nie mówią. Miasteczko to jest naszą bazą wypadową na treking na najwyższy wulkan Salwadoru o takiej samej nazwie jak miasteczko do, którego dotarliśmy. Jego wysokość nad poziomem morza to 2381 m, wulkan jest cały czas aktywny. Ostatnia erupcja miała miejsce w 2008 roku. Najciekawsze w nim jest turkusowe jeziorko znajdujące się w jego kalderze. No cóż wyjście tam to plan na następny dzień, a na razie ruszamy do centrum.

W centrum jak to w centrum, czeka nas kilka niespodzianek, najpierw udaje się nam za 2 dolary dostać na dach Catedral de Nuestra Señora Santa Ana największego sakralnego budynku w mieście. Praktycznie można chodzić po całym dachu, łącznie z wejściem na obie wieże. Widok roztaczający się z góry cieszy nasze oczy, ale temperatura daje się nam trochę we znaki. W Polsce jakieś 3 stopnie, tu też trójka z przodu ale jeszcze do niej trzeba dopisać zero. Schodzimy w dół i wracamy ochłodzić się do hostelu, aby za kilka godzin znowu znaleźć się na terenie Parku Libertad, gdzie czeka na nas nie lada atrakcja. Koncert najbardziej znanego zespołu dziecięcego w Salwadorze, La Banda El Salvador. Zespół bazuje na kulturowych korzeniach Salwadoru, ale tez nie są im obce aranżacje znanych przebojów. Mamy okazję posłuchać muzyki z Gwiezdnych Wojen, utwory Micheala Jacksona i wiele, wiele innych. Przy okazji swoim wzrostem pomagam miejscowym nagrywać filmy i robić zdjęcia. Do tego jeszcze udało się nam trafić do salwadorskiej telewizji 🙂

Bardzo przyjemnie poszwendać się wieczorem po ulicach Santa Ana, gdyż temperatura jest już dużo bardziej przyjemna, ale wszystko co dobre musi się skończyć. Trzeba iść spać, gdyż z rana musimy zameldować się na dworcu autobusowym, aby wyruszyć w trasę do miejscowości Cerro Verde, skąd zaczynamy trekking na szczyt.

Wstawanie mamy z lekkim oporem, ale czas bardzo mobilizuje nas do wyjścia z hostelu, gdyż o 7:30 musimy być na dworcu autobusowym La Vencedora (13.9913325N, 89.5645600W), skąd odjeżdża autobus na szlak trekkingowy. Następny autobus jest dopiero o 10:00, nie wiemy dokładnie jak długi będzie trekking i co nas spotka po drodze. Kilka minut przed wyznaczoną godziną jesteśmy na miejscu, Pan z długa bronią zaprasza nas do sali dworca, gdzie kupujemy bilety. Cena około $1 ($0,7) nie pamiętam już ile ale w Salwadorze trasy autobusowe kręcą się wokół jednego dolara. Nic, czekamy, po kilku minutach zbiera się dość spora grupka turystów. Ustawiamy się w kolejkę, aby po następnych kilku minutach znaleźć się w znanym już nam chickenie tym razem o numerze 248. Autobus jedzie okrężną drogą, trasa ma około 50 kilometrów, ale też mamy po drodze dużo przystanków co nas bardzo mocno zwalnia.

Dojeżdżamy około 10:00 i już na przystanku wyłapuje nas grupa przewodników, szybki instruktaż co i jak i za ile. Problem jest tylko w tym, że w języku hiszpańskim, który powiedzmy znamy na poziomie A0 🙂 ale coś tam wyłapujemy. Pani spisuje ile osób jest z danego kraju, mamy taką mała wieżę Babel, bo jest kilku Polaków, dużo Niemców, Francuzów, dziewczyna z Estonii, Włosi, Hiszpanie. Pan pobiera opłatę $3 i ruszamy lasem deszczowym do punktu startowego, gdzie czeka nas właściwa opłata to jest $6 od osoby. Dostajemy opaski koloru niebieskiego niczym w egipskich resortach i ruszamy za Panią ranger. Grupę zamyka drugi z przewodników, tak aby nikt się nie zgubił. Zapomniałbym, u nas w plecakach oprócz wody znalazła się jeszcze paczka jedzenia dla psiaków. Wiemy, że na szczycie można kupić lody, ale też pogłaskać pieski, które bardzo lubią towarzyszyć turystom w zdobywaniu wulkanu.

Sprawdzenie biletów i opasek i ruszamy powoli w górę. Trasa podzielona jest na kilka etapów, gdzie pierwszy kończy się przy wieży widokowej. Następne też analogicznie przy miejscach do obserwacji. Widoki są cudne, do tego jeszcze mamy olbrzymie niczym drzewa kwiaty agawy. Trasa pnie się leniwie w górę, aż wychodzimy na otwartą przestrzeń i tu mimo dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, jest bardzo ciepło. Ostatni odcinek wydaje się najbardziej męczący, ale widok na kalderę i turkusowe jezioro rekompensuje wszystko. Jest cudnie. Robimy zdjęcia jak szaleni, a przy okazji jeszcze dokarmiamy psiaki i raczymy się lodami, które serwuje nam z takiej domowo stworzonej lodówki miejscowy sprzedawca siedzący na kamieniu. Cała paczka suchej karmy została zjedzona, do tego jeszcze odciążyliśmy się z wody, gdyż pojedzone psiaki trzeba było napoić 🙂

Czas schodzić, gdyż autobus odjeżdża o godzinie 13:00, a z tego co zrozumiałem następne busy owszem jadą ale mogą być przepełnione i tak średnio chce nam się stać ponad godzinę.

Droga w dół to sama przyjemność, szczególnie gdy weszliśmy w las, tam było już dużo chłodniej. Na miejscu jesteśmy przed 13:00 z tym, że autobus przyjechał dopiero około 13:30. Powrót bez niespodzianek.

Jutro ruszamy do Juayua czyli czas na Ruta de las Flores, a dzisiaj jeszcze szwendamy się wieczorem po rynku Santa Ana, delektując się nocnym klimatem i niższymi temperaturami.

Rano ruszamy na terminal autobusowy Francisco Lara Pineda, który znajduje się na wielkim targowisku. Autobus numer 238, który będzie nam towarzyszył w kilku jego wersjach, trafiamy bezproblemowo. Pakując się do środka, spotykamy poznaną na wulkanie polską parę, która podróżuje sobie po Ameryce Środkowej już od trzech miesięcy. Autobus powoli się zapełnia, a my w międzyczasie oglądamy sprzedawców przekąsek i napojów, a nawet trafił się domorosły raper, ale jego występy specjalnie nikogo nie zainteresowały.

Trasa nie była specjalnie męcząca ot około 40 kilometrów i oczywiście jedziemy chickenem. Tym razem bez niespodzianek, wysiadamy przy drodze i dalej wchodzimy w głąb miasteczka. Po 15 minutach bezproblemowo trafiamy do Hostalu Deyluwin, gdzie rozgościliśmy się w jednym z pokoi. Jest klimatyzacja więc jest ok, trochę trzeba odsapnąć i ruszamy na rekonesans. Miasteczko bardzo urokliwe, w jego centrum znajduje się mały park z kolorową nazwą miasta, jakimś kościołem (nie da się wejść na wieże, więc zbytnio się nim nie interesowaliśmy). Oczywiście dokarmiliśmy miejscowe psiaki, znaleźliśmy też miejscową restaurację, gdzie stołują się lokalesi przy Calle Monsenor Romero Pie. Tam też raczymy się bardzo pysznym obiadem.

Naszym głównym celem jest Siedem Wodospadów czyli główna atrakcja miasteczka i zamierzamy to zrobić trasą alternatywną. Do tego znalazłem jeszcze miejsce z naturalnymi basenami, więc na zakończenie dnia będzie jak znalazł. Plan na jutro jest zrobiony i zaakceptowany przez całą grupę. Dzisiaj błogie lenistwo i rozpoznanie miasteczka, które wieczorem nabiera dużo większego uroku. Do tego w pobliżu mamy sklep gdzie Pan nagrywa mp3-ki na pendrive bądź płyty CD/DVD 🙂

Rano około 10:00 ruszamy zjeść śniadanie. Do plecaków pakujemy kąpielówki, sandały i ręczniki. Trasę wymyśliłem alternatywną, gdyż dochodzą do mnie historie o reglamentowanych wypadach grupowych, a po Santa Ana to tak średnio chce nam się chodzić w grupie poganianej przez przewodników.

Śniadanie „typico desayuno” jemy w naszej knajpce, gdzie wczoraj zjedliśmy obiad. Najedzeni ruszamy na szlak, trasa zaczyna się za rogatkami miasteczka, po około półtorej kilometra znaleźliśmy się na rozstajach. Droga prosto prowadzi do basenów, a my idziemy w lewo i w górę do wodospadów. Szlak pnie się powoli w górę, wbijamy się w klimaty dżunglowe. Cień, boski cień dodaje nam sił i mkniemy niczym Indiana Jones 🙂 W jednym miejscu zapędzamy się za bardzo w dżungle, ale ostrzeżenia GPS szybko nas naprowadzają na właściwy kurs.

W tym momencie podkreślam, nie bądźcie archaicznymi boomerami i korzystajcie z GPS. Bezpieczeństwo jest najważniejsze, a w takim terenie mapa, mapnik i kompas to tylko spisuje się na filmach. Wokół wszystko wygląda tak samo, jest kilka ścieżek i prawdę mówiąc taki mądrala zawsze kończy tak samo, a w takich miejscach z pomocą może być już różnie. Więc pamiętajcie komórka (mapy), bank energii, fajnie mieć jeszcze smartwatcha i czujecie się dużo bezpieczniej.

Dobra pomarudziłem. Wystarczy tego wspinania się w górę schodzimy teraz ostro w dół, oj bardzo ostro, ale zrobione są prowizoryczne stopnie więc jest to mniej uciążliwe. Rzeka szumi radośnie w dole więc jest blisko. Dochodzimy do jej nurtu, staram się przejść na drugi brzeg i wyłania się wodospad. Opad szczęki od razu, woda jest przyjemnie chłodna, jest cudownie. Nie ma nikogo, jest niczym Tomb Raider, to jest to co najbardziej kochamy w Ameryce Łacińskiej. Nasz pierwszy wodospad, który później okazuje się drugim, ale o tym później. Sporo czasu zajęło nam opanowanie efektu „wow!”, ale trzeba ruszać i szukać następnych.

Teraz rodzi się problem, bo nie ma wyraźnego szlaku, owszem jest jakiś ale ciągnie się w górę i według wskazań mapy prowadzi do drogi, więc to chyba zły pomysł. Trochę wspinamy się w górę, ja idę dalej do jakiejś widocznej w oddali chaty, ale to zły kierunek. Wracamy, dżungla jest dla nas łaskawa i nie ma żadnych niespodzianek.

Nic wracamy do pierwszego wodospadu i szukamy. Marcin wykombinował, że widział jakiegoś kolesia w czerwonej koszulce po drugiej stronie rzeki i to jest strzał w dziesiątkę. Mamy to, tabliczka „Cascada 2” i… no tak znowu efekt „wow!” ten efekt towarzyszy nam do samego końca.

Co ja mogę powiedzieć trasa wije się przez dżunglę do trzeciego i czwartego wodospadu, jest cudownie. Miły chłód wody i piękne widoki czuję się jak w zaczarowanej Kolumbii, gdy odkryliśmy wodospad La Esmeralda. Jak to mówią wszystko co dobre kończy się źle i… no tak jest czwarty, ale gdzie piąty, szósty, siódmy? Miejsce przy czwartym jest cudowne, małe rozlewisko i woda spadająca ze skał, ale nie ma trasy dalej.

Zwracamy uwagę na drobne szczegóły. Drąg z wyciętymi stopniami, związana liana. Hmm kombinuję, że chyba trzeba wspinać się po wodospadzie. Idę w górę, jestem coraz wyżej. Marcin i Bożenka tracą mnie z zasięgu wzroku. Jest trochę płaskiego i… jest piąty o matko, wielkie osuwisko i kilka kaskad. Cudnie, ale nie widzę alternatywy pójścia dalej. Osuwisko wygląda niebezpiecznie, staję na półce skalnej cykam zdjęcia i ruszam w karkołomnym zejściu wodospadem w dół. To był mój błąd, że się nie rozejrzałem, efekt „wow!” uśpił moją wrodzoną i wyćwiczoną 🙂 ciekawość, ale o tym później. Zszedłem bezpiecznie, ale nie mamy pomysłu na trasę dalej.

Musi być jakaś alternatywna trasa. Organic Maps i wracamy się. Po drodze mijamy przewodnika z grupą niemieckich turystów. My jednak idziemy dalej, trafiamy na drogę w górę i lekko w prawo nagle pojawia się zmurszała tablica coś tam „cascada 7”, ruszamy. Tak trafiamy na siódmy i uwaga szósty, a również piąty wodospad. Trasa jest świetna. Do piątego dochodzimy mokrzy, przechodząc przez różne tajemnicze miejsca pod wodospadami. Po drodze spotykamy niemieckich turystów. Tak trzeba było się wspinać w górę, a tam gdzie mnie oczarował piąty wodospad, trzeba było wspinać się wyżej. Nieważne wszyscy zobaczyli to co spowodowało u mnie efekt „wow!” Przy siódmym wodospadzie można pomazać rękę w błocie i odbić ją na skale, co podobno daje siedem lat szczęścia.

Wracamy podobną drogą jak przyszliśmy i na rozstajach skręcamy w kierunku basenów, tu niespodzianka. Wyrósł przed nami wielki płot i przejścia brak. Niedaleko spotykamy Panią, która po angielsku tłumaczy nam, iż miejsce to jest nieczynne, gdyż miał tam miejsce śmiertelny wypadek i właściciel podjął decyzje aby je zamknąć. No cóż wracamy do Juayua i oczywiście ruszamy na obiad do naszej knajpki. W sumie najważniejsze miejsce mamy zaliczone i jutro ruszamy dalej, wcześniej jeszcze robimy rozpoznania co do autobusu. 238 ma dowieźć nas do następnej miejscowości Apaneca. Autobus oczywiście zatrzymuje się tam gdzie doczytaliśmy, ale czeka na nas mała niespodzianka, ale o tym później.

Ostatni wieczór spędzamy szwendając się wąskimi uliczkami i przesiadując na rynku przy fontannie i podświetlonym napisie z nazwą miasta. Trafiamy jeszcze na naszą zaprzyjaźniona parę i wymieniamy się spostrzeżeniami z naszych wypadów. Czas szybko leci i uciekamy do naszej bazy, oczywiście mijając sklep z mp3-kami 🙂

Rano mamy trochę czasu do autobusu, praktycznie 238 kursuje co 15-20 minut więc postanawiamy wyskoczyć do naszej knajpki na śniadanie, ale tym razem mamy pecha bo lokal jest zamknięty na głucho. No cóż szukamy alternatywy i trafiamy na restaurację zaraz przy rynku, gdzie standardowo jemy popularne śniadanie „typico” bądź „tradicional”. Najedzeni opuszczamy bazę i z plecakami ruszamy na przystanek, po drodze mijamy naszą restaurację, która dalej jest zamknięta.

Na przystanku stoi autobus, chcę kupić bilety a kierowca mówi, że to nie ten. Hmm lekka konsternacja, ale pomaga nam miejscowy Pan, który tłumaczy, iż ten 238 akurat jedzie do innego miasteczka, a za chwilę przyjedzie ten nasz 238. Jak powiedział tak też się stało, pakujemy się do autobusu i ruszymy do Apaneca, następnego miasteczka na szlaku Ruta de Las Flores. To raptem 11 kilometrów, więc trasa w chickenie mija bardzo szybko.

Wysiadamy przy głównej drodze i dalej ruszamy piechotą przez miasteczko do naszej nowej bazy Casa completa en apaneca El salvador. Właściciel jest anglojęzyczny więc komunikacja przebiega szybko i sprawnie. Na miejscu czeka na nas dziewczyna z kluczami i dostajemy wielki dom do dyspozycji. Mamy trzy sypialnie, trzy łazienki, kuchnię, salon, taras, balkon, pralnię, czad. Dom umiejscowiony jest niedaleko od centrum, więc mamy wszędzie blisko co bardzo nas cieszy. Jakby ktoś miał ochotę na quady to w tym rejonie jest agencja organizująca takie wypady. My mamy trochę inne plany, gdyż naszym celem jest Laguna Verde, jeziorko w kalderze wulkanu w sumie starowulkanu. Trasa zaplanowana, więc warto iść coś zjeść. W Apaneca jest taka wielka sala, gdzie znajdziemy mnóstwo małych restauracji ze salwadorskimi specjałami kulinarnymi. Sala ta znajduje się zaraz przy rynku, więc szybko tam się udajemy. Jedzenie wyborne, a do tego ja wypatrzyłem trunek z tego regionu zwany chicha. Jest to wynalazek robiony z kukurydzy, dość popularny w Kolumbii, ale tam nie miałem przyjemności go skosztować, więc tutaj zakupiłem butelkę, którą Pani napełniła z baniaka na zapleczu. Nie zapaliła mi się wtedy czerwona lampka, co później kosztowało mnie trochę przygód.

Byliśmy dość wcześnie i tak jakoś szkoda było dnia, więc uznaliśmy, iż idziemy zdobyć pobliskie szczyty. W oddali majaczyła góra z trzema krzyżami niczym Golgota. Tam akurat nie poszliśmy bo miałem wątpliwości co do trasy, ale ruszyliśmy na górę obok Cerro Alta Cresta. Trasa przyjemna, mijaliśmy po drodze podmiejskie osiedla i droga powoli zaczęła wspinać się w górę, co zaczęło nam przypominać trasę pod kolejką na Czantorie. Na szczycie znajduje się nadajnik GSM i posterunek wojskowy. Żołnierze nie byli nami zainteresowani, my nimi również więc po szybkim rekonesansie szczytu ruszyliśmy z powrotem. Wtedy też zaczęła wychodzić ze mnie chicha, tą druga stroną układu pokarmowego 🙂 Musiałem szybko ewakuować się w krzaki, aby nie skończyło się to mokrymi i śmierdzącymi spodniami 🙂

Trasa w dół bardzo przyjemna do tego stopnia, że trafiliśmy na świetne miejsce, gdzie delektowaliśmy się zachodem słońca w otoczeniu krzewów kawy. Do naszej bazy wracaliśmy już po ciemku. Miejsce bardzo bezpieczne, po drodze nawet przywitaliśmy się z lokalnymi policjantami. Fajny wypad na koniec dnia, do tego jeszcze zachód słońca. Jutro czeka nas dłuższa trasa pełna niespodzianek, o których jeszcze nie wiedzieliśmy 🙂

Noc w naszym wielkim domu bez niespodzianek, nie straszyło. Rano idziemy na śniadanie, a zaraz po tym ruszamy na Laguna Verde, po drodze mamy jeszcze Laguna de Las Ninfas. Trasa powoli pnie się w górę, droga odbija w prawo w nieprzejezdną ścieżkę. Mamy trochę cienia, mijamy pola kawy i wychodzimy wprost na Laguna de Las Ninfas. W sumie nic specjalnego wygląda to jak wielkie bagno, większym problemem jest wielka brama, która zagradza nam dalszą drogę. Odkrywamy boczną drogę wzdłuż bramy, ale po 300 metrach droga ta znika w lesie i nie ma sensu kombinować, pamiętamy jak skończył się skrót w Panamie, wracamy. Bramę teoretycznie da się przeskoczyć, ale świeże kupy konia, bądź osła jednak nas zniechęcają. Zbyt duże ryzyko, że lokalesi pogonią nas z flintą, albo gorzej, dopadnie nas pies. Robimy rekonesans i trafiamy na ścieżkę wzdłuż laguny, nie ma jej na mapie, ale jest dobrze wydeptana więc ruszamy. Trasa jest świetna. Ciągnie się lasem deszczowym wokół laguny. Finalnie wychodzimy i tak na trasę za bramą, ale już bardzo daleko prawie przed wioską obok Laguna Verde. Ostatni odcinek jest bardzo malowniczy, z jednej strony pola kawy z drugiej przepaści, do tego musimy się trochę powspinać. Trasa jest bardzo wyraźna i może czasami musimy trochę pokombinować ale droga prowadzi nas pewnie do celu. Wychodzimy przez miejscowa wioskę na drogę asfaltową i dalej już pod samą lagunę. Miejsce bardzo urokliwe, cisza, spokój, kilka małych sklepików z napojami, wypożyczalnia rowerów i łodzie. Do tego dwa ciekawskie piesełki. My raczymy się miejscowym piwkiem i delektujemy spokojem, ale do czasu. Pojawiają się pyrczące quady, no cóż pewnych rzeczy nie unikniemy. Popyrczeli i pojechali dalej, a my ruszamy na szlak wokół laguny, a przy okazji zaliczamy szczyt Cerro Laguna Verde. Szlak wokół bardzo przyjemny. Możemy podziwiać jeziorko z lotu ptaka 🙂 Pętla wokół zaliczona, czas wracać. Nie chce nam się iść tą samą drogą, więc wymyślamy alternatywną. Tym razem idziemy drugą stroną, mapa pokazuje nam, iż mamy wyjść na drogę, która wyglądać ma jak asfaltowa, a tak naprawdę jest to ścieżka w dżungli. Ścieżka naprawdę bardzo przyjemna, przebijamy się też przez pola kawy, trafiamy na opuszczony dom, a przy nim mogiłę z krzyżem. Finalnie wychodzimy na drogę między finkami (takie ich rancza). Droga ma dwie wady, nieubłagalnie pnie się w górę i jest na niej pełno pyłu. Buty mamy całe brązowe, do tego temperatura robi swoje. Droga towarzyszy nam do samego miasteczka i łącznie robimy ponad 20 kilometrów. Zmęczeni ruszamy coś zjeść i wracamy do naszego domu, aby się wykapać. Bardzo udany wypad, wieczorem wpadamy jeszcze posiedzieć w knajpie przy rynku. Sączymy kawę i dokarmiamy miejscowe piesełki. Jutro już jedziemy dalej, do kolejnego miasteczka, Concepcion de Ataco w skrócie Ataco.

Rano śniadanie i ruszamy dalej, jak zwykle trasa bezproblemowa. Dojeżdżamy to Ataco i od razu wbijamy się w jakąś rodzinną knajpkę, gdzie raczymy się kawą. Miasteczko wygląda bardzo turystycznie i też takie jest. Ceny też robią się ciut wyższe, wzrastają im bliżej głównego rynku, który jest w remoncie. My mieszkamy znowu w wynajętym domu blisko centrum. Miasto nas trochę przytłacza zgiełkiem, ot najbardziej turystyczne miasteczko na naszym szlaku. Trudno nawet znaleźć jakąś rozsądną knajpkę, bo jak na Salwador ceny mają tam kosmiczne.

Nic, trzeba zobaczyć co jest na peryferiach miasta. Znalazłem znowu jakieś baseny przy rzece idziemy to sprawdzić. Trasa prowadzi niedaleko fabryki kawy, nawet jesteśmy zapraszani do środka. Odmawiamy, bo zbliża się wieczór, a chcemy jeszcze zobaczyć jak wyglądają baseny. Droga powoli się kończy a my ruszamy ścieżką w las deszczowy, przyjemne zejście w dół. Już oczami wyobraźni widzę wspinanie się z powrotem 🙂

Słyszymy szum rzeki i dochodzimy do basenów, jakoś tak nie mamy ochoty się kąpać, przypomina nam to nasze stawy. Owszem miejsce urokliwe ale jednak uznajemy, że jutro mamy inne plany. Wracamy do miasta, zapomniałem wspomnieć, iż znajdujemy meksykańską knajpę z normalnymi cenami i tam się już stołujemy do końca naszego pobytu.

Nad miastem góruje wielki krzyż, który jest miejscem widokowym. No cóż, zrobiło się ciemno, jest chłodniej i przyjemniej. Ruszamy więc do tego punktu. Trasa bardzo przyjemna mimo, iż mocno pod górę, sama końcówka też robi wrażenie, a widok z góry na miasteczko jest piękny. Oj trochę się zasiedzieliśmy. Kombinujemy co będziemy robić jutro, bo pomysł był na baseny, ale to jednak nie dla nas. Praktycznie oprócz komercji to w Ataco jest mało ciekawych rzeczy do odwiedzenia, a raczej nic mi żadna z apek nie podpowiada, a lokalesi proponują nam przejażdżkę „spaślako-busem” po mieście i okolicach. Niezbyt ciekawe, więc kombinujemy dalej. Wieczorem rzutem na taśmę opracowuję trasę do drugiego krzyża, którego nie widać z miasta, a można ze wzgórza zerknąć na następne miasteczko Ahuachapan. Trasy do końca nie jestem pewny, ale nie pierwszy raz improwizujemy. Szwendamy się jeszcze trochę po mieście i idziemy spać.

Na drugi dzień śniadanie w naszej meksykańskiej knajpie i ruszamy na szczyt Cerro La Empalizada. Trasa jest idealna, nie spotykamy na niej nikogo i praktycznie do krzyża idziemy bez niespodzianek. No może malutka taka bo przed nami wyrosła wielka brama na szlaku ale obejście jej było banalne, nie to co na lagunie. Widoki są piękne, pniemy się do góry po dobrze utrzymanej ścieżce, aż przed nami wyrasta krzyż i widok na sąsiednie miasteczko. W przeciwieństwie od tego nad Ataco, klamry nie są obcięte, więc nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy się tam nie powspinali. Widoki jeszcze lepsze, a nad nami latają kondory albo jakieś inne wielkie kuraki. Czas wracać, ale nie tą samą drogą. Tu już nie jest tak łatwo bo las deszczowy lubi nam płatać figle i wbijamy się na plantację kawy. Dochodzimy do domu, ale tam biegają duże pieseły i po cichu wycofujemy się w głąb plantacji. Szybki rekonesans na mapie i ruszamy w kierunku głównej drogi, trasa przez plantacje wśród krzewów kawy robi bardzo pozytywne wrażenie. Znowu dochodzimy do jakiegoś domu, ale tym raz na ganku jest Pani i łamanym hiszpańskim prosimy, aby pozwoliła nam przejść przez swój teren. Z domu ciekawsko wygląda piesek, ale nie jest nami zbytnio zainteresowany, a Pani prowadzi nas wzdłuż domku do furtki, którą udaje się wyjść na znaną nam już drogę. Dziękujemy za pomoc i ruszamy do miasteczka, gdzie w meksykańskiej knajpie czeka na nas już późny obiad. Trasę bardzo polecam, bo dla kogoś kto orientuje się w terenie i ma GPS nie jest czymś trudnym. Do tego nie jest zbytnio popularna. My oprócz tej sympatycznej Pani nie spotkaliśmy żadnej osoby. Krzyż robi wrażenie, widoki również. Samo Ataco wypadło najsłabiej ze wszystkich miasteczek, które odwiedziliśmy na Ruta de Las Flores, ale szlak ten bardzo podbił mu statystyki, bo tak byśmy się nudzili.

Wieczorkiem kręcimy się jeszcze wąskimi uliczkami i powoli przygotowujemy się do jutrzejszego wyjazdu na południe a dokładnie do La Libertad, aby zobaczyć Ocean Spokojny. Trochę nam smutno opuszczać górzyste tereny Salwadoru, ale nie samymi górami człowiek żyje. Trasa jest dość upierdliwa bo chickenem musimy się dostać do miejscowości Sansonate, później zwykłym wycieczkowym autobusem do stolicy, a ze stolicy złapać chicken do La Libertad. Nocleg mamy już zaklepany nad samym oceanem.

Rano wyjeżdżamy, cała trasa do San Salvador jest ok, ale uciążliwy jest bus do La Libertad. Im niżej tym cieplej do tego korki i mocno zmęczeni dojeżdżamy późnym popołudniem do naszego celu Mini Loft, en Playa las Flores. Na plus mamy blisko market i kilka restauracji, do tego jesteśmy na uboczu więc mamy dużo spokoju. Mieszkanie jest idealne  z balkonem wychodzącym bezpośrednio na ocean, pod nosem plaża i to też taka nieoblegana, rewelacja. Klimatyzacja działa wyśmienicie bo upały po 40 stopni to my tak średnio lubimy.

Upatrzyliśmy sobie lokalną knajpkę o nazwie w stylu „u Artura” i tam poszliśmy na późny obiad. Porcje ogromne ja dostałem wielką rybkę, a Bożenka cały talerz (pół porcji) owoców morza. Najedzeni ruszamy jeszcze do marketu kupić jakieś małe co nieco na śniadanie. I spotykamy się z jedynym upierdliwym akcentem w Salwadorze, żebractwo. Dzieciaki po szybkim tekście grigo w naszym kierunku od razu dolar, dolar. Nauczony Afryką, używam tylko języka polskiego do takich osobników. Warknięcie i staropolskie sp…. załatwia wszystko, przestaliśmy być ich obiektem zainteresowania. Z nimi jest prosto, gorsi są grajkowie ale o tym później.

Rano idziemy do Artura na śniadanie, a później potaplać się w oceanie. Woda idealnie ciepła. Zabawy co niemiara, tak się zaabsorbowałem falami, że zniknęła mi z głowy chusta, ot porwały ją fale. Dobrze, że okulary zostawiłem na brzegu 🙂 Po taplaniu posiedzieliśmy w miejscowej knajpce, ale że słońce grzało tak mocno to uciekliśmy do naszego apartamentu. Trzeba zmyć z siebie sól, to raz, a dwa trzeba się ochłodzić. Powoli też stajemy się głodni, więc ruszamy do centrum La Libertad zobaczyć molo. Molo jak molo ale wejść się nie da, bo remont. No cóż, samo La Liberdat wygląda tak jak u nas na uboczu, tylko więcej knajp. Jesteśmy głodni wbijamy do jednej z większych restauracji i się zaczyna, okrutna muzyka do kotleta. Dwie grupy grajków szukają jeleni, którym za dodatkową opłatą umilą czas nie grając lokalnych przebojów 🙂 Nie jest to przyjemne, bo rzępolą okrutnie i trudno ich przepędzić. My znajdujemy trudno dostępne miejsce i mamy względny spokój. Względny, gdyż tą kakofonię i tak słyszymy bo grają przy innych stolikach. Co do jedzenia – smaczne jak wszystko w Salwadorze, ale z knajpy uciekamy dość szybko, bo naprawdę nie da się wytrzymać.

W La Libertad nie ma nic ciekawego oprócz oceanu, więc zaczailiśmy się na plaży i czekamy na zachód słońca. Nie tylko my wpadliśmy też na taki pomysł. Dzień kończymy ładnymi widokami idącego spać słoneczka. Jutro ruszamy do stolicy, tym razem już Uberem, gdyż nie chcemy przechodzić jeszcze raz traumy jadąc chickenem 🙂

Hotel w San Salvador jak hotel jest ok, jemy coś na mieście, Bożenka standardowo zahacza o fryzjera, akurat jesteśmy w dzielnicy, która już przypomina stolicę 🙂 Na lotnisko ruszamy również Uberem, trasa minęła bezboleśnie i tak kończymy naszą salwadorską przygodę lotem do Cancun, z Cancun do Lisbony. Tu zostają Marcin i Bożenka, a ja lecę do Berlina, gdzie czekam na Bożenkę, która wraca na drugi dzień 🙂 Marcin poleciał jakimś między lotem i wraca do Polski Flixem coś ok. 3 w nocy 🙂 My wracamy już razem na drugi dzień Flixem o 14:00 spod lotniska.

Sumując kraj bardzo przyjemny, jest tanio, transport publiczny można łatwo i tanio ogarnąć, działa Uber i Bolt, jest bezpiecznie, ludzie bardzo sympatyczni i pomocni, ot Ameryka Łacińska jaką lubimy.

Jako bonus wrzucamy ślady naszych tras. Oprócz wulkanu Santa Ana cała reszta to nasza radosna improwizacja, dlatego proszę brać pod rozwagę wybierając się na te trasy to, iż my w miarę rozsądnie potrafimy odnaleźć się w terenie.

Trasa na wulkan Santa Ana

Wulkan Santa Ana

Trasa na Siedem Wodospadów

7 Wodospadów

Cerro Alta Cresta

Cerro Alta Cresta

Laguna Verde

Laguna Verde

Cerro La Empalizada

Cerro La Empalizada