... czyli podróże małe i duże ...

Gwatemala 2018

… czyli ptaszek Quetzal, wulkany i Majowie

Gwatemala - wschód słońca nad jeziorem Atitlan

Gwatemala GPS:  3D  Wulkan San Pedro 3D  –  Wulkan Acatenango 3D  2D   Wulkan San Pedro 2D  –  Wulkan Acatenango 2D

Dzięki Kasi i promocji Aeromexico udało się nam poszerzyć podróżniczy dorobek o wyjazd do Gwatemalii. Któregoś pięknego poranka w czerwcu 2017r Kasia zbombardowała Marcina wiadomościami o promocyjnych cenach na bilety linii Aeromexico m.in. do Gwatemali, Meksyku i na Kubę, ceny tych biletów bardziej przypominały błąd systemowy niż promocję … ale kto nie ryzykuje ten nie leci do Ameryki 😛 Szybka decyzja i Marcin zajął się rezerwacją biletów dla całej naszej trójki a potem wystarczyło czekać na rozwój sytuacji. Na forach rozgorzała dyskusja – nas i innych szczęśliwców, którzy zdążyli załapać się na pulę promocyjnych biletów straszono, że to błąd a bilety i tak zostaną anulowane. Pomimo upływu czasu nikt nie pozbawił nas biletów ani marzeń, mogliśmy już otwarcie cieszyć się i planować szczegóły wyjazdu. Promocyjne bilety obejmowały trasę Amsterdam – Gwatemala z przesiadką w Meksyku, najbardziej optymalnym pomysłem natomiast na dostanie się do Amsterdamu był lot do Eindhoven i przejazd autobusem z Eindhoven do Amsterdamu i dla pewności w Amsterdamie nocleg, żeby nic nie miało prawa stanąć nam na przeszkodzie w dostaniu się w dn. 13 marca 2018r na lotnisko. W przypływie fantazji nocleg w Amsterdamie przed wylotem jak i po powrocie zarezerwowaliśmy w hostelu Train Lodge; zdarzało nam się już spać na łodziach to i w pociągu się wyśpimy 🙂 Do Eindhoven dolecieliśmy Wizzair-em 12 marca 2018r, bilety na autobus spod lotniska w Eindhoven do głównego dworca kolejowego w Amsterdamie mieliśmy już zarezerwowane, a z dworca do pociągu Harrego Pottera mieliśmy jakieś 5km z buta. Mimo wielkich plecaków trasę faktycznie przeszliśmy pieszo, czasem ktoś dziwnie zmierzył nas tylko wzrokiem – może z plecakami wyglądaliśmy jakbyśmy przyjechali po koronę gór Holandii 🙂 a może zauważyli tak jak Marcin, że Kasia wygląda jak pirat z Karaibów 😛 Po drodze do hostelu Marcin zaczął karmić wszystkie napotkane zwierzaki 🙂 gęsi np. rozsmakowały się w Kasi bułkach i coraz śmielej zaczęły domagać się tych smakołyków z plecakach; tylko cudem nie zjadły wszystkiego i zostawiły jej coś na śniadanie. W hostelu dostaliśmy trzyosobową kuszetkę i choć było w niej klaustrofobicznie to piętrowe łóżko okazało się bardzo wygodne natomiast odprężyć się mogliśmy przy kawie w wagonie restauracyjnym, który był też recepcją 🙂 resztę dnia spędziliśmy leniwie i dopiero wieczorem wyszliśmy coś zjeść. Armagedon jaki zastaliśmy następnego dnia w łazienkach skłonił nas do zmiany rezerwacji na powrót i tylko personelu, który musiał później posprzątać, zrobiło mi się żal. Do wylotu mieliśmy sporo czasu więc spacerowym tempem ruszyliśmy w kierunku centrum a tam postanowiliśmy poszukać przytulnej kawiarenki z ładnym widokiem na kanał i jeden z wielu mostków. Zrobiłam już nawet kilka ciekawych zdjęć zanim przyjrzałam się migającemu w rogu wyświetlacza aparatu napisowi „NO CARD” 🙂 dobrze, że nie ignorowałam go zbyt długo 🙂 Po kawie, herbacie miętowej i rozmowach półżartem o życiu 😛 ruszyliśmy na lotnisko; wydaje mi się, że wtedy jeszcze nie docierało do nas, że po dwóch kolejnych lotach będziemy na innym kontynencie, gdzie po angielsku nie zawsze się dogadamy, za to na migi i owszem 😛 Po 10-ciu godzinach lotu i pokonaniu 7 stref czasowych wylądowaliśmy w Meksyku. Upewniliśmy się, że nie trzeba ponownie nadawać naszego bagażu po czym rozpoczęliśmy zwiedzanie lotniska. Sklepiki były czynne choć zegarki pokazywały godzinę 1 nad ranem, przynajmniej zrobiliśmy rekonesans i kupiłam meksykańskie wydanie Małego Księcia, wcześniej w Amsterdamie udało nam się w księgarni zdobyć wydanie holenderskie tak więc do kolekcjonerskiego sukcesu tego wyjazdu brakowało już tylko wydania gwatemalskiego. Po ponad 7 godzinach obijania się przyszedł czas na ostatni lot, na szczęście sporo krótszy od poprzedniego.

Po niecałych 3 godzinach wylądowaliśmy nareszcie w Gwatemali. Nasze plecaki ochronie wydały się podejrzane, zwłaszcza, że swój ciągnęłam w worku transportowym po ziemi i może faktycznie przypominał trochę zwłoki 😛 Pani celniczka widząc naszą zmarnowaną godzinami lotów trójkę, nacisnęła czerwony guzik, zapaliła się czerwona lampka z wtórującym jej dźwiękiem niczym „zonk” w teleturnieju „Idź na całość” i powędrowaliśmy do stanowisk kontrolnych. Swój wór ze zwłokami rzuciłam od razu na taśmę skanera bo przy stanowisku obok bagaże sprawdzane były ręcznie a ja prawie na górze plecaka miałam spakowane kilka paczek kabanosów na przegryzkę 😛 na szczęście kontrabandy nikt nie zauważył 😛 Potem już było z górki, pieczątka wjazdowa do paszportu i orkiestra powitalna 🙂 to akurat nie żart 😛 przed lotniskiem natomiast były tłumy ludzi, sprzedawano kwiaty, walentynkowe balony, między ludźmi kręciło się kilku pucybutów, jeden z nich nawet próbował sprzedać Marcinowi psa widząc, że zaczął przybłędę czochrać, co chwilę próbowano nas też wpakować do taksówki. Wydawało się nam, że wynegocjowaliśmy całkiem dobrą cenę za przejazd z lotniska w Gwatemali do miejscowości Antigua ale przez to, że nie mieliśmy przygotowanych drobnych dolarów to na napiwku – wymuszonym zresztą przez zamknięcie bagażnika z plecakami – i przeliczaniu walut przy wydawaniu trochę za taxi ostatecznie przepłaciliśmy. Najważniejsze jednak, że dolecieliśmy, dojechaliśmy, znaleźliśmy się w zarezerwowanym hotelu i przy tym wszystkim nie skonfiskowano nam kabanosów 😛 Teraz najważniejsze było nie zasnąć w środku dnia i nie dać się pokonać zmianie czasu. Rozpakowaliśmy się, trochę się odświeżyliśmy i przebraliśmy w bardziej letnie ubrania bo na zewnątrz mieliśmy około 28 °C. Najpierw znaleźliśmy bank i wymieniliśmy dolary na quetzale, potem w znalezionym niedaleko targu sklepie RTV załatwiliśmy sobie doładowanie na telefon bo kartę SIM gwatemalskiego numeru dostaliśmy jeszcze przed wyjazdem od Łukasza. Ostatecznie w tym samym sklepie w prezencie dostaliśmy przejściówki do gniazdek. W najbliższej okolicy znaleźliśmy bardzo charakterystyczny dla tego miasta punkt orientacyjny tj. bramę Santa Catalina, ten zbudowany w XVIIw. łuk łączył pierwotnie klasztor Santa Catalina ze szkołą umożliwiając zakonnicom swobodne przejście pomiędzy budynkami bez wychodzenia na ulicę. W rejonie bramy było sporo sklepów z pamiątkami w tym jeden bardzo duży, który przypadł nam szczególnie do gustu bo na koniec wyjazdu wydaliśmy tam małą fortunę 😛 dalej naszą uwagę przyciągnął Kościół Nuestra Señora de La Merced. Został on wzniesiony w XVIw. przez Zakon Najświętszej Maryi Panny Miłosierdzia dla Odkupienia Niewolników szerzej znany pod nazwą Mercedarian, kościół dwukrotnie został obrócony w ruinę przez trzęsienia ziemi i dwukrotnie z determinacją został odbudowany. Chodząc uliczkami Antigua raz za razem mijaliśmy naruszone przez trzęsienia ziemi świątynie, niemalże na wyciągnięcie ręki widzieliśmy też wulkany u stóp których usytuowane jest to miasto. Włóczyliśmy się po uliczkach jeszcze po zapadnięciu zmroku zastanawiając się, który wulkan jest który.

Następnego dnia postanowiliśmy zacząć od zwiedzenia targu i utknęliśmy tam na pół dnia. Stragany tworzyły swego rodzaju labirynt, kluczyliśmy jego alejkami w tłumie zajętych swoimi sprawami ludzi. Na tyłach targu znajdował się przystanek autobusowy a chicken busy na bieżąco dowoziły kupujących, sprzedających i nowy towar. Można się było tam zatracić tym bardziej, że znajdowaliśmy tam wciąż nowe alejki, nowe stoiska a na nich nieznane nam jeszcze owoce. Odważnie kupiliśmy po kubku obranych owoców i pomknęliśmy zbadać logistyczne możliwości dworca autobusowego bo przejażdżka chicken busem byłaby nie lada przeżyciem. Autobusy te były jedyne w swoim rodzaju, żółte amerykańskie autobusy szkolne przyozdobione migającymi światłami, noszące swoje niepowtarzalne imiona, na dachach mieściły przeróżne towary, bagaże a gdy zaszła taka potrzeba to i dodatkowych pasażerów. Mimo ścisku panującego w ich wnętrzach aż chciało się wsiąść. Wiatr na tym wielkim parkingu za targowiskiem wzbijał ciągle tumany kurzu, postanowiliśmy stamtąd uciec i w spokoju dojeść owocową mieszankę.

Po wyjściu na drogę zamierzaliśmy iść w lewo ale jakiś Gwatemalczyk stojący przy swojej furgonetce zawrócił nas pokazując przeciwny kierunek i mówiąc coś po hiszpańsku. Słowami „las ruinas” przekonał nas ostatecznie do zmiany kierunku. Faktycznie już po chwili po przeciwnej stronie ulicy zauważyliśmy ogrodzony teren parkowy a wewnątrz ruiny klasztoru i kościołaLa Recolección. Klasztor i kościół powstały na potrzeby misjonarzy z Zakonu Braci Mniejszych Rekolektorów, choć pierwotnie władze miasta nie chciały zgodzić się na jego budowę, dopiero w 1700r wydany został Dekret Królewski o jego budowie. Wznoszenie zabudowań rozpoczęło się w 1701r a kamień węgielny pod budowę kościoła położono sześć lat później. Uroczystości związane z jego otwarciem odbyły się w maju 1717r a po kilku miesiącach trzęsienie ziemi zniszczyło kościół i krużganki. Podjęto się napraw ale kościół ponownie ucierpiał w trzęsieniach ziemi w 1751r i 1773r. Wówczas straty były już bardzo poważne ponieważ kościół stracił główną ścianę. Do dalszego procesu niszczenia kompleksu przyczynili się ludzie, resztki zabudowań wykorzystane zostały jako stajnie, fabryka mydła i kompleks sportowy. Obecnie na teren kompleksu architektonicznego można wejść po zakupie biletu w cenie 40Q – w naszym przypadku, miejscowi turyści płacą mniej. Kościół musiał być w przeszłości imponujący bo fragmenty leżące na ziemi są przeogromne, pomiędzy nimi można poruszać się bez żadnych ograniczeń tak jak i po reszcie zabudowań. W obrębie kompleksu znajdują się też katakumby, do których nie ma dostępu, niestety nie udało nam się ich odnaleźć. Po zwiedzeniu ruin wróciliśmy na targ, już wcześniej wypatrzyliśmy sobie tam budkę z jedzeniem o nazwie Comedor Guadelupe. Rozsiedliśmy się wygodnie na taboretach przy stolikach nakrytych kolorowymi tkaninami i rozpoczęliśmy ucztę 🙂 wypiliśmy kawę, zjedliśmy przepyszną zupę, do tego krewetki z sałatkami, kukurydzę i ciasto na deser, mimo że zamawialiśmy tylko kawę, zupę i krewetki. Obserwowanie zgiełku panującego wokół było wciągające, po chwili wiedzieliśmy nawet, gdzie ukryte jest ujęcie wody, z którego wszyscy pobliscy sprzedający korzystają. Turyści, którzy nie przełamali się póki co do jedzenia na targu patrzyli na nas z zaciekawieniem ale nikt poza miejscowymi nie decydował się na tą restauracyjkę. Po zjedzeniu wszystkiego ruszyliśmy szukać jeszcze nowego hotelu bo w naszym czuliśmy się obserwowani na każdym kroku, Kasi nie udało się nawet ukradkiem nakarmić rybek w fontannie bo Wielki Brat natychmiast przybiegł z miską karmy i sam się tym zajął. Niedaleko targu znaleźliśmy sobie nowe lokum a przy okazji zarezerwowaliśmy na następny dzień popołudniową wycieczkę na Wulkan Pacaya. Oczywiście do hotelu ściągnęliśmy dopiero na wieczór. Następnego dnia po śniadaniu spakowaliśmy się i pożegnaliśmy z Wielkim Bratem. Nie wypuścił nas z hotelu dopóki nie przeliczył ręczników w pokoju 😛 było to wręcz zabawne, zostawił nas przy zamkniętej furtce, pognał do naszego pokoju i dopiero jak wrócił otworzył kluczem metalową bramkę 😛 W nowym Hotelu właściciel był bardziej otwarty i sympatyczny do tego znał chyba wszystkich bo jak tylko wychodził na ulicę to przywitaniom i uściskom z mijanymi ludźmi nie było końca. Po rozpakowaniu się skoczyliśmy jeszcze do restauracyjki na targu, tym razem byliśmy po śniadaniu więc ograniczyliśmy się do zamówienia herbaty i zupy a i tak dostaliśmy do tego jeszcze po galaretce na deser. Znowu wszystko było przepyszne i tu zgubiło mnie dobre wychowanie 😛 uznałam, że nie wypada zostawić zupy choć miska była pełniutka, i tak jadłam i jadłam aż się przejadłam 😛 Zupę niestety zwróciłam w całości zaraz po powrocie do hotelu, żołądek w zasadzie od początku pobytu w Gwatemali odmawiał mi współpracy i tak było już do końca naszej podróży.

Zanim ruszyliśmy na Pacayę znaleźliśmy kolejną agencję turystyczną i na kolejny dzień zarezerwowaliśmy już dwudniowy trekking na wulkan Acatenango. Na szczęście na każdym potwierdzeniu z agencji znajdowały się numery kontaktowe bo zaraz po powrocie do hotelu zorientowaliśmy się, że wycieczka jest wypisana na 18go lutego czyli na dwa dni do przodu a my chcieliśmy zacząć trekking 17go lutego. Okazało się, że praktykant, który wypisywał pokwitowanie pomylił daty, mieliśmy dopiero 16go a on na pokwitowaniu datę bieżącą wpisał o dzień do przodu i stąd mu wyszło, że następnego dnia będzie 18go. Marcinowi udało się wszystko wytłumaczyć on-line pracownikowi agencji, który zapewnił nas, że następnego dnia na pewno nas odbiorą spod hotelu. Ledwie wszystko powyjaśnialiśmy a już zabieraliśmy się z plecakami przed hotel. Czekaliśmy już jakieś 15min przed ustaloną godziną odbioru, zgodnie ze świstkiem o 14:15 powinniśmy się już martwić i kontaktować z organizatorem wycieczki na wulkan Pacaya. Na szczęście koło 14:20 pojawił się bus. Zebraliśmy jeszcze kilka osób spod innych hotelów i opuściliśmy Antiguę. Trasa busem była trochę nużąca ale po jakiejś godzince byliśmy już u stóp aktywnego wulkanu. Pacaya ma wysokość 2552m npm i jest złożonym wulkanem. Z powodu dużej aktywności nie ma możliwości wejścia na jego szczyt. Od czasów hiszpańskiej inkwizycji wybuchał on co najmniej 23 razy a ostatnia odnotowana działalnością była erupcja, która swój najwyższy poziom osiągnęła 2 marca 2014r, popiół opadł wtedy w Gwatemali, Antigule i Escuintla, powodując nieurodzaj plonów w tych rejonach przez następne 2 lata. Wcześniej poważniejsze erupcje miały miejsce w 1998r i w maju 2010r. Wokół wulkanu znajduje się Park Narodowy i nie ma tam możliwości wejścia bez przewodnika. Po opłaceniu wstępu grupa jest prowadzona na górę praktycznie za rączkę. Nam nie chciało się iść w tłumie i próbowaliśmy szybko znaleźć się na czele grupy pomijając pogadanki prowadzone przez przewodnika w kolejnych punktach orientacyjnych i co chwilę byliśmy upominani, żeby się nie oddalać. Był jeszcze jeden powód narzucenia sobie szybszego tempa, od samego dołu podążali za nami konno inni pracownicy parku powtarzając uparcie „taxi, taxi”, strasznie to było denerwujące i nawet ja przyspieszałam kroku. Trasa była przewidziana na jakieś półtorej godziny a Marcin i Kasia byli w najwyższym dostępnym punkcie po niespełna godzinie. Mnie jak zwykle opóźniało „zacięcie fotograficzne” i własne trochę wolniejsze tempo wchodzenia na wszelkiego rodzaju szczyty. Stojąc na wypłaszczeniu na wprost widzieliśmy stożek wulkanu, poszło nam to tak szybko, że czuliśmy wręcz niedosyt. Na szczęście okazało się, że to nie koniec trasy, po krótkim postoju ruszyliśmy trochę w dół grzęznąć w jeszcze głębszym rumowisku wulkanicznego pyłu i żużlu. Z daleka widzieliśmy niewielką wiatę z powiewającą nad nią flagą Gwatemali. W połowie drogi do wiaty przywitał nas wychudzony piesek więc podzieliliśmy się z nim ostatnimi kabanosami.

Przy wiacie, która była sklepikiem z pamiątkami czekały na nas kolejne dwa psiaki, Ishka i Pinto a Marcin od razu się z nimi zaprzyjaźnił. Niedaleko budki z pamiątkami w rumowisku odłamków zaschniętej lawy i popiołu znajdowały się zagłębienia, w których można było podgrzać sobie pianki nabite na patyk, przewodnik nałożył nam też na ręce trochę gorących kamyczków abyśmy mogli bardziej poczuć klimat tego miejsca. On też wspominał nam o erupcji wulkanu i nieurodzaju jaki spowodowała. Powoli słońce chyliło się ku zachodowi a my wyszliśmy z tej niewielkiej dolinki aby mieć lepszy widok i miejsce do robienia zdjęć. Długo podziwialiśmy grę kolorów na zboczach wulkanu spowodowaną przez schodzące coraz niżej słońce, stalibyśmy tak zahipnotyzowani jeszcze dłużej ale przewodnik zaczął wszystkich poganiać do schodzenia. Nawet się mu nie dziwię bo szybko zapadły ciemności i wtedy okazało się jak wiele osób nie pomyślało o latarkach. Jakaś dziewczyna idąca za nami potknęła się już kolejny raz przez brak jakiegokolwiek światełka więc Marcin pożyczył jej swoją czołówkę, my szliśmy równo więc w zupełności wystarczyła nam jedna latarka. Jakoś w połowie drogi sporo osób stało przy barierce i wpatrywało się w czerń. Dopiero jak powiedzieli, w którą stronę patrzyć to i my zobaczyliśmy na szczycie wulkanu lawę. Na dole trochę odsapnęliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną autobusem. Kierowca po chwili zwrócił nam uwagę, że po prawej stronie widać lawę spływającą z Pacayi, udało nam się go nawet przekonać, żeby się zatrzymał na poboczu i pozwolił zrobić zdjęcia. Ja szybko dałam sobie spokój i wróciłam na swoje miejsce bo mój aparat nie radził sobie zbytnio z nocnymi zdjęciami; później żałowałam, że tak szybko wróciłam bo Marcin i Kasia po chwili od mojego zniknięcia widzieli większy wyrzut lawy. Nasza trasa okrążała trochę Pacayę i wkrótce zobaczyliśmy drugą stronę jej zbocza całą w ognistej czerwieni. Tym razem nie była to już lawa a szalejący po całym zboczu pożar. Praca strażaków w tym rejonie musi być szczególnie trudna. W Antigua przy targu i dworcu autobusowym znajduje się budynek straży pożarnej ochotniczej a strażacy przy wjeździe do miasta, na ulicach i w rejonie targu kwestują zbierając datki na swoją służbę, na pewno trudniejszą niż w naszych realiach.

Następnego dnia o 9:00 czekał nas wyjazd na kolejny wulkan, w Hotelu Cristal umówiliśmy się, że zostawimy nasze bagaże w depozycie a na trekking weźmiemy tylko to co niezbędne. Przed hotel wyszliśmy o 8:45 a o 9:30 zaczynaliśmy się powoli martwić 😛 Marcin spokojnie zadzwonił na numer z pokwitowania a właściciel hotelu pomógł się dogadać, okazało się, że autobus na pewno po nas przyjedzie ma tylko dużo miejsc do objechania. No i dojechał 😛 nie wiem ile miejsc już objechał ale wewnątrz siedział tylko jeden pasażer 😛 następną godzinę spędziliśmy objeżdżając hotele, stacje paliw i skwery, skąd zabierani byli kolejni ludzie. Wyglądaliśmy przy nich co najmniej dziwnie z dużymi plecakami, kijkami trekkingowymi i w odzieży już ciut cieplejszej. Pozostali pasażerowie mieli małe plecaczki, ubrani byli w spodenki, koszulki na ramiączkach, sandały, tenisówki 🙂 i nie było zbytnio widać, żeby mieli ze sobą zapas odzieży na bardziej ekstremalne temperatury. Pomyślmy? Acatenango – starowulkan wznoszący się na wysokość 3976m npm, temperatura na górze będzie już raczej na minusie, baa już w base campie będzie z pewnością zimno. Ale nie ważne, może i wyglądaliśmy dziwnie ale byliśmy przygotowaniu na wszystkie ewentualności 😛 Jak już zebraliśmy komplet uczestników podjechaliśmy pod jakiś hostel i tam nas przegnano schodami na taras. Pomyślałam, że miło będzie zacząć od obiadu ale niestety nie o to chodziło. Organizator trekkingu zaczął zbierać opłaty za wstęp do Parku Narodowego w rejonie Acatenango, my akurat opaskę na rękę dostaliśmy bez utrudnień bo na pokwitowaniu mieliśmy wpis, że wstęp jest wliczony. Zaraz po formalnościach ponownie zagoniono nas do autobusu. I tu przez pośpiech zostawiłam moją ulubioną bluzę :( ależ mi było przykro 🙁 tym bardziej, że był to prezent urodzinowy. Humor popsuł mi się całkowicie, Marcin jeszcze pisał wiadomości do biura turystycznego, gdzie załatwiliśmy wyjazd z prośbą o kontakt z tym hostelem i zabezpieczenie bluzy, niestety po około 20min dostaliśmy informację, że bluzy niestety nie ma. Tu już całkowicie się naburmuszyłam bo jak to tak. Znowu zaczęłam wątpić w całą ludzkość. Na kolejnym postoju dostaliśmy po reklamówce z prowiantem, smażony kurczak z pure, kanapka, banan i kubek z zupą instant. Byłam tak zła, że nic nie tknęłam i nie cieszyły mnie widoki za oknem. Pod Acatenango jechaliśmy krócej niż pod wulkan Pacaya. Przy zabudowaniach, gdzie nas wysadzono był prowizoryczny sklepik a w zasadzie stoliczek, na którym znajdowały się butelki z wodą, piwo i coś mocniejszego. My kupiliśmy coś z każdego asortymentu 😛 Dzieciaki sprzedawały kije inne pobierały opłatę za skorzystanie ze sławojki, przewodnik dla słabiej wyekwipowanych załatwiali plecaki i kurtki, które im odpłatnie wypożyczano.

Poradzono też zmienić od razu spodenki na długie spodnie ale nikt nawet na to nie zareagował, zresztą wcześniej jak przewodnik powiedział, że każdy powinien zabrać ze sobą przynajmniej 3 litry wody, też został zignorowany przez część osób. W grupie mieliśmy Amerykanina, który świetnie mówił po hiszpańsku tak więc przewodnik szybko zrobił sobie z niego tłumacza i nie musiał się dwoić i troić, żeby tłumaczyć nam coś po angielsku, opowiedział o trasie i ruszyliśmy kolumną przed siebie. Jak skręciliśmy już w drogę gruntową część ludzi mocno przyspieszyła, wręcz wystrzelili do przodu jak z procy. Ja nie zamierzałam nikogo gonić i na spokojnie szłam sobie swoim tempem. Cała grupa naturalnie podzieliła się na dwie części, ja szłam sobie nadal spokojnie gdzieś na końcu pierwszej grupy. Marcin co jakiś czas na mnie czekał. W przeciwnym kierunku szedł jakiś starszy mężczyzna z drewnem i zagadnął do nas po hiszpańsku, bardziej intuicyjnie zrozumiałam, że pyta czy idziemy na szczyt, więc odpowiedziałam „si”, po tym nastąpił jakiś dłuższy wywód po hiszpańsku ale zrozumiałam z tego tyle, że przed nami jest jakieś 5 godzin drogi. Nie było to zbytnio pocieszające ale z drugiej strony czego spodziewaliśmy się po dwudniowym trekkingu na niemalże wysokość 4000m npm. Na początku nie było zbyt stromo i w miarę szybko doszliśmy do pierwszego postoju. Była to drewniana restauracyjka. Ja zdecydowałam się wreszcie zjeść kanapkę a Marcin poszedł po świeży sok z pomarańczy. Nim ruszyliśmy w dalszą drogę Marcin odciążył jeszcze mój plecak przekładając do swojego butelkę wody. Nadal zamiatałam gdzieś tyły ale starałam się zawsze mieć kogoś przede sobą w zasięgu wzroku bo ścieżki w górę co jakiś czas przecinały inne drogi gruntowe, czasem trzeba było patrzeć uważnie pod nogi żeby nie przeoczyć wyrytej patykiem strzałki. Ledwo wytrzepałam buty po poprzedniej wycieczce a znowu grzęzłam po kostki w pyle i żwirze. Kolejny postój był w rejonie budki, gdzie pobierane są opłaty za wstęp do Parku, tu też było ostatnie miejsce, gdzie można cokolwiek kupić. Tym razem postój był dłuższy bo część osób postanowiła zjeść zapakowany na drogę obiad. Jak tylko pojawiało się jedzenie pojawiały się też psiaki 🙂 takie czary 🙂 Marcin ciągle zastanawiał się, gdzie będzie nasz biwak bo według jego obliczeń i mapy na wysokości 3600m npm ale przewodnik na dole mówił, że nocujemy na 3000m npm więc gdzie 😛 Droga ciągle prowadziła pod górkę, kolejne postoje robiliśmy już na ścieżce, bez żadnych udogodnień i ławeczek czy desek, na koniec trochę się wypłaszczyło i trawersowaliśmy sobie zbocze wulkanu. Byłam pewna, że tak już będzie do końca ale nie, na sam koniec było znowu ostro pod górkę, widzieliśmy już powyżej namioty ale dojście do tych platform było męczące. Teren bezpośrednio przed platformami przypominał wychodek po tsunami, wszędzie rozrzucony był papier toaletowy i zużyte chusteczki. Na kolejnych wydartych przyrodzie platformach stały sfatygowane namioty, nasi przewodnicy nieśli ze sobą nowe, które dostawili do tych już rozstawionych.

Na końcu naszej platformy było zadaszenie z belkami drewna służącymi jako ławeczki i miejscem na ognisko w środku. Zanim przydzielono nam trzyosobowy namiot zjedliśmy wreszcie nasz obiad. Udko z kurczaka było już zimne ale po takim wysiłku smakowało rewelacyjnie. Dobrze, że nie zabieraliśmy naszego namiotu bo byłoby mi go najzwyczajniej szkoda, wszędzie był pył a namioty stały na mieszaninie piachu i żużlu. Sami też byliśmy mocno przykurzeni. Przydzielony nam namiot był już trochę wysłużony ale ważne że chronił przed wiatrem i chłodem. W środku były karimaty i ciężkie, sztywne śpiwory, wszystko pokryte pyłem ale do tego już przywykliśmy. Na wprost wyjść z namiotów widzieliśmy wulkan Agua natomiast patrząc zgodnie z liną jaką tworzył rząd namiotów jakieś 2km od nas znajdował się szczyt wulkanu Fuego, jednego z najbardziej aktywnych wulkanów na świecie, nam zdawał się być wręcz na wyciągnięcie ręki. Przez część trasy słyszałam w oddali odgłosy dochodzące choćby z jakiegoś kamieniołomu, w którym wre praca, w base campie tajemnicze odgłosy okazały się być pomrukami wulkanu Fuego, jak tylko rozsiedliśmy się przy ognisku na przywitanie zaczął wzbijać w górę tumany dymu i pyłu, wszyscy rzucili się od razu do fotografowania tego niecodziennego zjawiska 🙂 niecodziennego dla nas. Na wieczór robiło się coraz zimniej, rozwiązaniem było grzanie się przy ognisku ale gdzie bym nie stanęła to dym zawsze leciał w moim kierunku. Mimo załzawionych przez to oczu było naprawdę rewelacyjnie. No prawie 😛 ciągle byłam wkurzona zgubieniem bluzy. Na kolację mieliśmy zjeść nasze szybkie zupki w kubkach, oczywiście zalewać mieliśmy je już własną wodą. Każdy, kto chciał coś zjeść, wlewał wodę do metalowej kanki, która wędrowała na ognisko. Podobnie było z kawą i herbatą. My wieczór zakończyliśmy degustacją piwa, którym nawet podzieliliśmy się z przewodnikami a w namiocie zlikwidowaliśmy małą buteleczkę miejscowego napitku, który Marcin kupił na dole. Wysokość powoli zbierała swoje żniwo, w naszym przypadku był to ból głowy, który Kasi trochę bardziej dał się we znaki niż nam, ktoś też przebiegał koło naszego namiotu krzycząc „doktor, doktor”. Z bardziej pozytywnych okrzyków co jakiś czas było słychać hasła „lawa, lawa, lawa”. Na tak podniesiony alarm zrywałam się, próbowałam wygrzebać się ze śpiwora, łapałam torbę z aparatem i wystawiałam głowę z namiotu. Widok lawy wystrzeliwanej nad Fuego robił piorunujące wrażenie ale po każdym takim przedstawieniu natychmiast wchodziła w nasz base camp mgła. Z aparatem dałam sobie już później spokój bo i tak nie zdążyłam go nigdy na czas wyjąć a najważniejsze było i tak to co sami zobaczyliśmy, zdjęcia wyszłyby rozmyte i ciemne, szkoda było marnować czas na patrzenie na to widowisko przez monitor aparatu, za dużo bym straciła 🙂 Na szczyt mieliśmy ruszyć z samego rana, pobudka była uzgodniona około 5:00. Zanim zadzwonił budzik i tak budziłam się wiele razy z zimna i to mimo bielizny termoaktywnej i spania w spodniach i dodatkowej wełnianej bluzie. W stopy też mi zawiewało bo zamek namiotu nie dopinał się do końca a zamek śpiwora był na dole uszkodzony. Kasia uznała, że jednak nie idzie na szczyt, była już po kilku tabletkach przeciwbólowych i potrzebowała kolejnej. Wypełzliśmy z Marcinem z namiotu jako jedni z pierwszych. Ognisko nadal się paliło ale nikt nie przygotowywał nic do jedzenia, nie było na to czasu, Argentynka prosiła tylko o ciepłą wodę bo chciała ją zostawić swojej koleżance z namiotu, która w nocy wymiotowała. Przy ognisku trząsł się z zimna wysoki chłopak z patykiem w ręku i w zbyt szerokiej kurtce włożonej w jeansy i zaciśniętej paskiem 🙂 to była jedna z wypożyczonych kurtek, większość z nich wyglądała jakby zabrano je bezdomnym, ale nie ma się co dziwić skoro są używane w otoczeniu wulkanicznego pyłu. Nie było nas zbyt wielu. W górę ruszały już ekipy z poniższych obozowisk więc i my podążyliśmy za nimi. Trasa w górę była już bardzo stroma, szliśmy powoli w „gąsienicy” ludzi z czołówkami na głowach, wyglądało to jak długi łańcuch choinkowy pełznący powoli ku szczytowi wulkanu. Póki byliśmy zasłonięci od wiatru było mi wręcz za ciepło, a jak po jakimś czasie wyszliśmy na bardziej otwartą przestrzeń – trzęsłam się z zimna. Na szczyt weszliśmy jako jedna z pierwszych ekip, dotarliśmy tam też trochę alternatywną ścieżką. W sumie to w porównaniu z poprzednim dniem nie był to zbytni wysiłek, nastawiałam się na dłuższą trasę a tu na szczyt weszliśmy o pół godziny wcześniej niż planował przewodnik, mieliśmy tam być dopiero na wschód słońca. Mrok powoli zaczął ustępować, Fuego też się już obudził bo na dzień dobry wypluł sporą chmurę dymu i pyłu. Mieliśmy rękawiczki ale było nam potwornie zimno w ręce. Między ludźmi zaczęły też pojawiać się psy, jeden wydawał się być wyjątkowo zmarznięty, Marcin od razu zasłonił go przed wiatrem własnym ciałem 🙂

Widoki wokół były niesamowite, przed nami stały wulkany Fuego, Agua, trochę dalej Pacaya z językiem czerwonej lawy na szczycie, w oddali kolejne stożki wulkanów; w całej Gwatemali jest ich ponad 30. Przewodnik poprosił nas, żebyśmy nie oddalali się zbytnio od niego, słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu i ozłacało wszystko wokół. Jeszcze chwilę napawaliśmy się promieniami słońca po czym przewodnik dał znak do schodzenia. Schodzenie było już bardzo szybkie, dopiero teraz widzieliśmy po czym się wspinaliśmy, były to zwały luźnego żużlu i piachu, w nocy bardziej stabilne przez przymrozek; teraz w promieniach słońca zapadaliśmy się nawet po łydki, przynajmniej mi się zdarzyło tak zapaść. Na ścieżce poniżej wytrzepałam buty i zjeżdżaliśmy dalej. Jak dotarliśmy do namiotu okazało się, że niedługo o naszym wyjściu Kasia poczuła się już lepiej. Przewodnicy zaparzyli z resztek wody kawę dla tych co te resztki jeszcze mieli i chcieli się napić, po kawie zabraliśmy się tak jak reszta za pakowanie. Na koniec Fuego znowu zaczęło mruczeć i wyrzucać z siebie pył i dym. Przewodnik mówił, że nie każda wycieczka widziała to co my, zdarzało się, że wulkan ognia milczał, tak więc mieliśmy duże szczęście, nie wiadomo też jak długo będzie możliwe wchodzenie na Acatenango, ponieważ przy wzmożonej aktywności Fuego w każdej chwili wyjścia mogą zostać zakazane. Na to włączyła się Francuzka, która już wcześniej miała o wszystko pretensje i jakżeby inaczej, teraz też z wyrzutem powiedziała, że te trekkingi powinny odbywać się w mniejszych grupach, poprzedniego dnia miała pretensje, że przewodnicy czekają na resztę grupy kiedy ona chciała już iść dalej. Nie wiem do końca o co jej chodziło bo mimo że całą drogę do obozu tak biegła to na szczyt rano nie zdecydowała się iść. W dół też pobiegła w czołówce grupy chociaż na koniec zostawała w jej środku. Nasza trójka nie miała do przewodników żadnych zastrzeżeń ani pretensji, trekking był świetną przygodą. Na dole czekało na nas śniadanie w budynku, przy którym dzień wcześniej wystartowaliśmy, była jajecznica i znienawidzona już przez nas pasta z fasoli. Po śniadaniu poszliśmy już zająć jakieś miejsca w autobusie. W pewnym momencie przyszła Argentynka i powiedziała, że będziemy musieli czekać na jej koleżankę, tą która najdotkliwiej zniosła wysokość, nie była już w stanie schodzić o własnych siłach i zwożono ją na koniu. Argentynka powiedziała, że może to zająć około dwóch godzin. Przewodnik ponowił informację o oczekiwaniu na dziewczynę, ale czas miał wynosić tylko 20min. Dziewczynę zwieziono ale jednak ani ona ani Argentynka ostatecznie nie pojechały naszym autobusem. Droga powrotna autobusem zajęła chyba około pół godziny. Kierowca zaczął rozwozić wszystkich pod hotele i na tym zakończyła się nasza weekendowa przygoda z aktywnym wulkanem w tle. Kasia dopiero w hotelu zorientowała się, że w autobusie lub w rejonie restauracji, gdzie jedliśmy śniadanie zostawiła kijki trekkingowe. Doskonale wiem jak się przez to czuła, bo znowu przypomniałam sobie o mojej bluzie. Pierwsze co zrobiliśmy po wejściu do hotelu to kąpiel, udało nam się też oddać ubrania do wyprania.

Pomysłem na kolejny etap podróży było przeniesienie się w rejon jeziora Atitlán, przez wielu uznanego za jedno najpiękniejszych jezior na świecie. Znajduje się ono w kraterze na wysokości 1563m npm a wokół wznoszą się trzy wulkany: San Pedro, Tolimán i Atitlán. Co więcej, ustalono, że na dnie tego jeziora znajdują się pozostałości miasta Majów, nurkowie wyłowili z dna ceramikę z okresu od 600r p.n.e. do 250r n.e. Ruszyliśmy więc w miasto znaleźć bilety na shuttle bus w rozsądnej cenie i przede wszystkim coś zjeść. Szukając restauracji trafiliśmy do bardziej turystycznej dzielnicy więc i za jedzenie zapłaciliśmy odpowiednio więcej, do tego w restauracji zostały prawdopodobnie Kasi okulary przeciwsłoneczne. Gdy wracaliśmy do hotelu na ulicach robiło się coraz gęściej, wielu mężczyzn miało na sobie Wielkopostne purpurowe szaty, gdzieś w oddali słychać było też orkiestrę, brzmiało to trochę jak muzyka pogrzebowa. Przed kościołem dzieciaki układały wielki dywan z kwiatów. Jak się potem okazało trafiliśmy na Wielkopostną procesję a dzieciaki układały dywan, po którym przejdą jej uczestnicy. Było to niesamowite widowisko a w procesji uczestniczyło mnóstwo osób, mężczyźni nieśli wielki ołtarz z rzeźbą Jezusa niosącego krzyż, ołtarz był z litego drewna a widząc grymasy na twarzach mężczyzn, którzy go nieśli, nie musieliśmy się już zastanawiać nad jego wagą, za nimi szła orkiestra, przed nimi mnóstwo pątników W oddali już widzieliśmy kolejny, ołtarz z posągiem Maryi niesiony przez kobiety, był on co prawda mniejszy ale kobiety, które go niosły też były drobniutkie, po ich twarzach tym bardziej było widać, jak wielkim jest dla nich ciężarem. Za nimi chłopcy nieśli jeszcze jeden posąg, dalej orkiestra a za orkiestrą szła od razu ekipa sprzątająca. Pomiędzy gapiami udało nam się przebić do naszego hotelu. Tam trochę odsapnęliśmy od tego zgiełku. Na wieczór wyszliśmy jeszcze tylko do supermarketu po zakupy na kolację i śniadanie i zabraliśmy się za pakowanie plecaków.

Na następny dzień z rana mieliśmy już wykupiony przejazd shuttlbusem do Panajachel, jak zwykle zabrani zostaliśmy spod hotelu i jak zwykle z małym poślizgiem czasowym. Przejazd zajął nam około 4 godzin. Kierowca zatrzymał się nam nawet w miejscu widokowym, powiedzmy, że chciał nam pokazać piękny widok na jezioro 🙂 a przypadkiem akurat w tym miejscu były rozłożone stragany z pamiątkami 😛 Wyszliśmy z busa, popatrzyliśmy w dół i jakoś nas nie urzekło, jezioro spore, słońce świeci, my zmęczeni jazdą 🙂 ale w Panajachel bardzo szybko zmieniliśmy zdanie na temat tego miejsca. W miasteczku planowaliśmy tylko wymienić pieniądze i od razu łodzią dostać się do San Marco, tyle z planów 😛 z łatwością przychodziło nam ich zmienianie 😛 Od razu trafił nam się bank z lepszym kursem, niż przy poprzedniej wymianie ale niestety miał awarię systemu. Postanowiliśmy wejść do restauracji naprzeciw, żeby odłożyć plecaki i zacząć szukać kolejnych banków na lekko. Tym razem ja z Kasią zostałyśmy a Marcin poszedł wymienić dla całej naszej trójki pieniądze, szybko jednak wrócił bo jak się okazało miesięcznie jedna osoba może wymienić 500$ a on swój limit już wykorzystał. Tym razem ja poszłam do banku, moich danych w systemie jeszcze nie mieli to udało mi się wymienić pieniądze. Kasię w międzyczasie urzekł hotelik na tyłach restauracji i tak postanowiliśmy zostać tam jedną noc i dopiero następnego dnia ruszyć dalej. W sumie to przyjemnie było rozpakować się i ruszyć na podbój miasta bez żadnego balastu na plecach. Postanowiliśmy na początek popytać o ceny na przeprawy łodzią, niestety jak tylko zapytaliśmy to już chciano nas pakować na prywatną łódź i wieźć gdziekolwiek za 300Q podczas gdy przepłynięcie publiczną łodzią kosztuje 25Q za osobę. Ciężko było nam wytłumaczyć, że tylko pytaliśmy i nie chcemy nigdzie płynąć, nasze tłumaczenie uznano jako zachętę do targowania się. Udało nam się jednak jakoś opędzić od natrętów i poszliśmy dalej. Zrobiliśmy błąd idąc wzdłuż brzegu, gdzie było pełno restauracji, z których wręcz wybiegali do nas kelnerzy ze swoimi ofertami. Daliśmy się co prawda namówić na kawę ale szału nie było, do tego byliśmy w zasadzie jedynymi klientami w restauracji. Spokojniej zrobiło się dopiero jak wydostaliśmy się z rzędu restauracji, dalej były stragany z pamiątkami, tam już nie było tak nachalnych sprzedawców to i z Kaśką kupiłyśmy sobie eleganckie torebki 🙂 Na łące kawałek dalej można było wykupić sobie przelot w tandemie paralotnią, Kasia była nawet zainteresowana ale nie w zaoferowanej cenie, mnie natomiast na taki przelot chyba nikt by nie namówił, niezależnie od ceny. Wydostaliśmy się już z turystycznej części Panajachel i dalej szliśmy spokojnie przed siebie.

Do dalszej trasy przekonał nas chyba widok konstrukcji pod stragany, przy których młodzież spisywała od siebie nawzajem zadania domowe 😛 chcieliśmy zobaczyć więcej takich zwyczajnych sytuacji a nie sztucznych uśmiechów przeznaczonych dla turystów. Dzień wcześniej oglądaliśmy Wielkopostną procesję a tu dla odmiany znaleźliśmy ołtarz Majów ze śladami świeżego popiołu. Miejscowi bacznie obserwowali nas, kiedy do niego podeszliśmy ale ostatecznie musieli uznać nas za nieszkodliwych bo wrócili do swoich zajęć a my spokojnie obeszliśmy ołtarz z każdej strony i wróciliśmy na drogę pobawić się ze szczeniakami z pobliskiej posesji. Ostatecznie znaleźliśmy też ławki żeby trochę odpocząć i napawać się widokiem jeziora. Coraz bardziej przekonywaliśmy się do tego miejsca. Postanowiliśmy wracać powoli do miasteczka i zjeść coś po drodze. Droga, w którą akurat skręciliśmy wiodła nas wzdłuż kolorowego cmentarza, na cmentarz też weszliśmy bo odbiegał trochę wyglądem od tych widywanych przez nas wcześniej. Niedaleko znaleźliśmy jakąś małą restauracyjkę ale okazało się, że zabrakło już dla nas zupy więc obeszliśmy się smakiem. Nie ma jednak tego złego co by na dobre a w tym przypadku „na smaczne” nie wyszło, bliżej centrum znaleźliśmy świetną i niedrogą restaurację „El Trigal”. Po obiedzie chyba do następnego dnia nie poczuliśmy głodu, wieczorem tylko wypiliśmy sobie piwo na tarasie hotelu. Plecaki przy każdym pakowaniu wydawały się większe i cięższe, Kasia przez to postanowiła porzucić w hotelu namiot i karimatę, pewnie teraz komuś w Gwatemali dobrze służy 🙂

Na przystani od razu skierowaliśmy się do pomostu wskazującego kierunek San Pedro. To była kolejna zmiana planu 😛 Poprzedniego wieczora Marcin znalazł informacje na temat tamtejszego wulkanu i trekkingu na szczyt i od razu nas do swojego pomysłu przekonał 🙂 Trasa łodzi publicznej prowadziła od wioski do wioski więc przejażdżka okazała się być nie tylko tańsza ale i atrakcyjniejsza. Szczególnie ciekawy był jeden z domów na brzegu, za wielką przeszkloną ścianą na środku stało tylko wielkie łóżko, ktoś ma stamtąd naprawdę przepiękny widok przed snem. Mijaliśmy kolejne miasteczka i wreszcie dobiliśmy do San Pedro, na pływającym podejście niedaleko miejsca gdzie przybiliśmy jakiś chłopak pokryty pianą kończył się namydlać po czym wskoczył do wody. My wygramoliliśmy się w tym czasie z łódki, zabraliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy uliczką w górę i to było bardzo dobre posunięcie, doszliśmy do centrum San Pedro i w rejonie targowiska znaleźliśmy kawiarenkę, gdzie postanowiliśmy rzucić plecaki i ruszyć na poszukiwanie jakiegoś hotelu.

Tym razem to Marcin został a ja z Kasią poszłyśmy czegoś poszukać. W pierwszym hotelu byłyśmy zdziwione niską ceną, do tej pory najtaniej płaciliśmy za nocleg 100Q od osoby a tu chcieli tylko 20Q. Byłyśmy trochę zaskoczone ale postanowiłyśmy zorientować się jeszcze w innych hotelach. W następnym nie znalazłyśmy obsługi a kolejny okazał się być idealny 🙂 Hotel Peneleu (od nazwiska właściciela) składał się z dwóch budynków, na parterze znajdowały się ogólnodostępne kuchnie i pokoje po 20Q a na kolejnych piętrach z tarasami i widokiem na jezioro pokoje były już w zawrotnej cenie 25Q od osoby, oczywiście pokoje z łazienką. Od razu zarezerwowaliśmy pokój, który nam pokazał właściciel mimo, ze miał numer 13 🙂 a co tam, pokój ładny na tarasie hamak i stolik na wieczorne nasiadówki przy piwie 🙂 żyć nie umierać. Dumne z siebie wróciłyśmy do kawiarni po Marcina. Gdybyśmy zostali w rejonie przystani to za hotel płacilibyśmy 80-90Q od osoby, z ciekawości później się zorientowaliśmy w cenach. Nasza lokalizacja była o tyle lepsza, że niedaleko mieliśmy targ, który od rana tętnił życiem i można tam było znaleźć chyba wszystko, naprzeciw targu zaś było kilka restauracyjek.

My od razu namierzyliśmy taką, gdzie było najwięcej miejscowych i w niej stołowaliśmy się przez niemalże połowę pobytu. Zabawne było pierwsze nasze zamówienie, po którym skończyliśmy ze stołem zastawionym po brzegi 😛 zamówiliśmy sobie zupę a do tego na drugie danie ja wzięłam kurczaka, Marcin coś z mięsem wołowy, Kasia też chyba coś z mięsem drobiowym, po zupie wszyscy dostaliśmy ryż z gotowanymi warzywami i kurczakiem. Marcin nie oponował, uznał że kurczaka też może zjeść i jak już kończyliśmy drugie danie właścicielka przyniosła nam znowu ryż tym razem z surówką i wołowiną dla Marcina a dla mnie i dla Kasi ze smażonym mięsem drobiowym 😛 okazało się, że nasze poprzednie drugie danie to były warzywa i mięso z zupy 😛 gdybyśmy wcześniej wiedzieli to na pewno nie zamawialibyśmy nic oprócz zupy bo to ponad nasze możliwości 😛 Jako, że następnego dnia planowaliśmy od razu iść na wulkan San Pedro to w ramach rekonesansu postanowiliśmy znaleźć miejsce startowe trekkingu. Po drodze mijały nas chmary psiaków zajętych psimi sprawami, te które wykazały więcej zainteresowania dokarmiliśmy herbatnikami i czymkolwiek co Marcin znalazł jeszcze w plecaku. Nie wiedzieć czemu całą drogę mieliśmy pod górkę 😛 jakoś w połowie trasy trafiliśmy na duży stadion piłkarski, którego zadaszenie widzieliśmy z poziomu jeziora kiedy przypłynęliśmy. Pozaglądaliśmy z zaciekawieniem i ruszyliśmy dalej. Przed samym wyjściem na drogę prowadzącą już bezpośrednio do szlaku na wulkan spotkaliśmy bardziej agresywnego psiaka. Wolałyśmy się z Kasią trzymać od niego z daleka a Marcin jak to Marcin po chwili się z nim zaprzyjaźnił 😛 Kolejny postój zrobiliśmy sobie przy punkcie widokowym, ktoś wybudował sobie przed domem spory drewniany taras i za drobną opłatą, chyba 5Q można było sobie podziwiać jezioro z góry. Wokół tarasu były też własnoręcznie zrobione tablice informacyjne opisujące zwyczaje Majów, święta, tradycyjny ubiór oraz potrawy, nie zabrakło też kalendarza Majów. Z tarasu podziwialiśmy przepiękne widoki a pod nami żona właściciela robiła ręcznie pranie, po zaangażowaniu i ilości misek sądzę, że innej alternatywy nie miała. Do punktu informacyjnego przy starcie szlaku na San Pedro mieliśmy stamtąd jeszcze 15-20min. Nikogo tam już nie zastaliśmy, tylko dwa psiaki wyszły nas przywitać. Nie mieliśmy już jedzenia ale Marcin nalał im wody do miski z kranu w ścianie budynku.

Chwilę tam jeszcze postaliśmy wsłuchując się w odgłosy deszczowego lasu. Droga powrotna była dużo szybsza bo mieliśmy cały czas z górki, kiedy doszliśmy do hotelu było już ciemno. Przed hotelem mieliśmy sklep więc wzięliśmy sobie jakieś piwo i resztę wieczoru omawialiśmy kolejne plany, które i tak na bieżąco ulegały zmianie. Czuliśmy że chcielibyśmy jeszcze coś zobaczyć ale z drugiej strony nad tym jeziorem nie tacy twardziele już utknęli na resztę pobytu :) oczywiście z własnego wyboru a może z wyboru jeziora 😛 w końcu było to miejsce mocy i obserwacji UFO 😛 My w każdym razie jeszcze walczyliśmy, jeszcze omawialiśmy opcję zdobycia najwyższego szczytu Gwatemali, wulkanu Tajumulco (4220m npm), wycieczki do Tikál – miasta Majów, czy do groty Lanquin. Po dłuższej nasiadówce poszliśmy na kompromis i zrezygnowaliśmy z najwyższego szczytu. Znowu wiązałoby się to z dwudniową wycieczką w warunkach podobnych do poprzednich choć faktycznie można podjechać skuterem czy jakimkolwiek środkiem transportu do miejsca, z którego na szczyt idzie się już tylko 2 godziny. Nie tak wyobrażaliśmy sobie najwyższy szczyt Gwatemali i już tego wieczoru pogodziliśmy się, że tym razem na dach Gwatemali nie wyjdziemy. Następnego dnia wstaliśmy przed 6:00, śniadanie zrobiliśmy sobie we własnym zakresie i ruszyliśmy w drogę. Nawet dobrze nie wyszliśmy z hotelu a Marcin miał już załatwionego Tuk-Tuka tutaj nazywanego Moto-Taxi. Trasę na górę już znaliśmy więc mogliśmy pozwolić sobie na takie małe ułatwienie. Po drodze taksówkarz zabrał jeszcze miejscowego chłopaka z kręconymi włosami do ramion. Okazało się że to pracownik parku, jest Majem jak większość ludzi zamieszkujących rejon jeziora, nawet próbował nas nauczyć kilku słów w języku majów 🙂 jak powiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski uśmiechnął się od ucha do ucha i ucieszonym głosem powiedział „Mariusz Pudzianowski”, mile nas tym zaskoczył bo w Chinach i kilku innych krajach najczęściej kojarzono Lewandowskiego 🙂 Przywieźliśmy chłopaka do punktu informacyjnego więc od razu po kupieniu biletów wstępu i wpisaniu się do książki dostaliśmy go w bonusie jako przewodnika 🙂

Wcześniej wiedzieliśmy, że w cenie wstępu na wulkan San Pedro dostaje się przewodnika więc już poprzedniego wieczoru planowaliśmy jak się go pozbędziemy – oczywiście w drodze pertraktacji a nie zabójstwa 😛 Powiedzieliśmy naszemu Majowi, że doświadczenie w górach mamy a trasa sama w sobie jest prosta, oznaczona, do tego mamy GPS i mapy w komórce. Postanowił jednak z nami pójść do rozwidlenia szlaku, wytłumaczył nam na starcie charakterystyczne punkty na trasie i czas po jakim powinniśmy do nich dotrzeć, miała to być wieża widokowa, huśtawka i chatka. Na trasie chwilę z nami porozmawiał i w końcu uwierzył, że damy radę sami 🙂 przypomniał tylko, że na rozwidleniu za wieżą widokową mamy skręcić w lewo. Chłopak był naprawdę miły ale jednak wolimy chodzić sami. Myśleliśmy, że o tej porze na szlaku będziemy sami a tymczasem mijali nas kolejni ludzie. Jedna para grzecznie szła z przewodnikiem a kawałek dalej przed przewodnikiem uciekała Francuska 😛 Przy wieży widokowej jej mąż czy znajomy przekonał wreszcie upartego przewodnika, że nie ma co dziewczyny gonić 🙂 widać się mu udało bo przewodnik został przy wieży ocierając pot z czoła. Początkowo nie czuliśmy się jeszcze jak w dżungli 🙂 wokół ścieżki rosły krzewy kawy, dalej kukurydza, awokado. Z czasem jednak roślinność stała się gęstsza, wręcz powoje pochłaniały drzewa, z których zwisały liany. Nie schodziliśmy ze ścieżki bo mieliśmy wrażenie, ze wtedy coś nas między te drzewa wciągnie. Usilnie staraliśmy się dostrzec jakieś zwierzęta ale świetnie się przed nami chowały, cały czas było jednak coś między drzewami słychać. Wreszcie Kasi udało się dostrzec dwie wiewiórki, które w momencie się przed nami schowały. Z góry próbował nas też przepłaszać jakiś ptak, odgłosy przypominały nam najpierw dźwięk lecącego z dużą prędkością bumerangu ale po jakimś czasie okazało się, że to jednak ptaszysko. Najciekawszym przerywnikiem naszej trasy w górę był punkt z huśtawką 🙂 była to opona na linie zawieszona na bardzo wysokim drzewie i po wybiciu się z miejsca lot był dość długi. Każdy z nas się pohuśtał, potem Kasia i Marcin zrobili kolejną rundkę 😛 i pewnie byłaby i trzecia zmiana gdyby nie doszli kolejni turyści.

Na pamiątkę zrobiliśmy sobie tam jeszcze zdjęcie z policjantami, którzy mieli dyżur w tym miejscu. Kolejne tabliczki na drzewach informowały o wysokości nad poziomem morza. Jakoś osłabłam i szłam coraz wolniej, na chwilę zamarłam, gdy zobaczyłam mężczyznę z maczetą stojącego powyżej na szlaku ale szybko dotarło do mnie, że to pracownik Parku karczujący ścieżkę, który schodzi z niej aby zrobić mi miejsce do przejścia. Marcin z Kasią byli już przy chatce, niestety była zamknięta a liczyłam po cichu, że będzie to funkcjonujące schronisko i napijemy się tam kawy. Do szczytu było już niedaleko więc zjedliśmy po batonie, napiliśmy się wody i ruszyliśmy dalej. Nawet kawałek było z górki, potem dłuższe wypłaszczenie i końcówka trasy miała już ułatwienie w postaci schodów, wcześniej wg „internetów” w tym miejscu była drabinka.

Na końcu schodów czekał już na nas szczyt kolejnego w naszej kolekcji wulkanu 🙂 San Pedro – 3020m npm. Teraz wystarczyło przecisnąć się między sporymi głazami i wspiąć na któryś, żeby mieć lepszy widok na jezioro. Żeby nie było tak łatwo to na głazach, akurat w miejscach, gdzie trzeba by postawić nogę, żeby wejść wyżej, wylegują się na słońcu psy 🙂 Z Kasią zostałyśmy też pewnie gwiazdami fejsa w Atitlán, bo selfie z nami zrobił sobie miejscowy chłopak 😛 Weszliśmy na szczyt idealnym momencie bo po jakimś czasie zaczęły wchodzić chmury zasłaniając chwilowo widok. Wiatr jeszcze je przewiewał ale po południu faktycznie wyższe szczyty znikały pod pierzynką chmur. Siedziało się bardzo przyjemnie ale trzeba było zacząć schodzić. W drodze powrotnej ponownie zrobiliśmy sobie postój przy huśtawce a na końcu przy punkcie informacyjnym napiliśmy się świeżego soku z pomarańczy. Fenomenem dla mnie było to, że pomarańcze, które dziewczyna kroiła, aby wycisnąć na ręcznej prasie, nie wyglądały najlepiej miały wiele przebarwień a jak się okazało pozory mylą, sok był pyszny, słodki i orzeźwiający.

Marcin na odchodne nalał jeszcze psom wody do miski i poszliśmy w dół ignorując moto-taxi. Na obiad poszliśmy znowu do restauracji Comendor Flory tym razem zamawiając tylko drugie danie 🙂 nie czuliśmy się tak głodni aby zamówić zupę 😛 Wieczorem na tarasie otwarliśmy kolejne posiedzenie weryfikujące nasze plany, tym razem zrezygnowaliśmy z wycieczki do Tikál, za decyzją tą przemawiał monopol na noclegi, jaki tam mają bodajże 3 hotele, poza tym za marnotrawstwo czasu uznaliśmy sam dojazd.

Zaświtał nam w głowach jeszcze pomysł zobaczenia jaskini Lanquin więc rano przy śniadaniu pożegnaliśmy się z właścicielką Comedor Flory, spakowaliśmy cały dobytek i ruszyliśmy z plecakami na przystań. Czas płynął leniwie na czekaniu aż łódź się zapełni, niedaleko nas nawet utworzyła się grupa kajakowa i nim się spostrzegliśmy kajaki popłynęły w siną dal. Na łódkę wsiedli ostatni pasażerowie i popłynęliśmy do Panajachel. W pierwszym z brzegu biurze turystycznym zapytaliśmy o bilety na shuttle busa w interesujący nas rejon i o tyle o ile cena biletu nie była przerażająca to czas podróży 14 godzin nas zniechęcił do ruszania się gdziekolwiek poza rejon jeziora Atitlán. A jednak prawdę pisali ludzie w „internetach” 😛 jak się trafi nad to jezioro to już się tu zostaje 😛 Postanowiliśmy dać szansę innym przybrzeżnym miejscowościom więc zamiast wrócić do San Pedro za cel obraliśmy sobie Santa Cruz. Kiedy przybiliśmy do brzegu okazało się, że do centrum miasteczka mamy bardzo pod górkę ale postanowiliśmy wejść o własnych siłach bez moto-taxi. Na górze byliśmy już zlani potem, nie chciało nam się krążyć i szukać hotelu więc zagadnęliśmy innych turystów pod jakąś restauracyjką 🙂 okazało się, że jedyne hotele są na samym dole tuż koło przystani 😛 sweet 😛 Na dół już zjechaliśmy, tuż przy przystani z jednej strony był hotel Iguana, polecany nam już w Panajache a po przeciwnej stronie był mniejszy hotelik ale jak podeszliśmy to nikt nawet nie zwrócił na nas uwagi, tak więc poszliśmy dalej w kierunku hostelu Free Cerveza, który miał być eko, super i hiper 😛 i piwo darmowe mieli dawać 😛 Już kiedy zbliżaliśmy się do hostelu z naszymi plecakami ludzie opalający się przy molo zmierzyli nas od stóp do głów, jak podeszliśmy do kontuaru recepcji dostaliśmy tylko oschłą informację, że cena za noc w namiocie za osobę to 84Q, tak więc darmowe piwo przestało być już takie darmowe 😛 popatrzyliśmy na siebie porozumiewawczo i wróciliśmy na przystań. Ktoś nam tam próbował na siłę załatwiać prywatną łódź ale stanowczo odmówiliśmy, łódź publiczna podpłynęła zresztą chyba w ciągu 15min. Plecaki tak jak na odcinku między Panajachel a Santa Cruz kazano nam wrzucić na dach łodzi, zrobiliśmy to z pewnymi oporami bo niczym ich nikt nie mocował do tego dachu. Tafla jeziora była bardziej wzburzona niż rano i łódź na niej coraz bardziej podskakiwała, zastanawiałam się co będzie jak plecaki pospadają z tego daszku, raczej nikt nie będzie ich wyławiał biorąc pod uwagę głębokość jeziora około 340m. Przez te obawy trasa się nam dłużyła, płynęliśmy od miasteczka do miasteczka. Przy jednym z postojów Marcin pomógł dziewczynie i starszemu mężczyźnie wypakować ich bagaże, staruszek miał między innymi ciężki wór 50l i inne bambetle 🙂 bagaże dziewczyny nie były zresztą lżejsze. Nasze plecaki dotarły z nami do celu choć na tym daszku leżały już w zupełnie innej konfiguracji. Zmęczeni poszukiwaniami nowej miejscówki wróciliśmy do naszego hotelu rezerwując sobie miejsce na resztę pobytu a potem poszliśmy zjeść obiad.

Właścicielka Comedor Flory ucieszyła się na nasz widok a jeszcze bardziej jak Marcin pochwalił jej kuchnię. Od teraz nigdzie nam się już nie spieszyło, w Antigua mieliśmy być dopiero 27go marca. Zaczęliśmy jeszcze bardziej poznawać topografię San Pedro, zresztą już po pierwszym dniu nie potrzebowaliśmy mapy, nawigowaliśmy się po tym, który pies należy do której uliczki, znaleźliśmy sobie wiele skrótów, stałe miejsca mieli też sprzedawcy pamiątek, ręcznie robionej biżuterii i innych bibelotów. Co zabawne często nie byli to miejscowi, raczej turyści, młodzi ludzie, którzy przyjechali w ten rejon, zakochali się w jeziorze, kulturze Majów i zostali. Z Kasią śmiałyśmy się nawet, że nauczymy się tylko pleść warkoczyki i robić bransoletki i też tu wrócimy. Wieczorami stołowaliśmy się już na ulicy, co kawałek rozstawione były grille, wózki z frytkami i innym fast food-em. Ja nadal miałam problemy żołądkowe więc uznałam, że może po frytkach nie będzie się on buntował, Marcin i Kasia postanowili zaś próbować wszystkich grillowanych mięsnych pyszności. W ciągu dnia spędzonego w łódce napatrzyliśmy się na kajakarzy więc taki plan sobie ustaliliśmy na następny dzień. Tym razem nie musieliśmy zbyt wcześnie wstawać. Po śniadaniu przeskoczyliśmy w stroje kąpielowe a aparat i inne rzeczy, których nie chcieliśmy utopić zostawiliśmy w hotelu po czym z tarasu obraliśmy azymut na zatoczkę, gdzie jak podejrzewaliśmy muszą być jakieś kajaki i ruszyliśmy. Najpierw jakimiś wąskimi uliczkami dotarliśmy do plaży, którą upatrzyło sobie już dwoje starszych ludzi, później przez zarośla próbowaliśmy iść brzegiem by ostatecznie skręcić w jakiś ogród, okazało się, że była to szkółka hiszpańskiego dla turystów, w zadbanym ogrodzie pomiędzy krzewami znajdowały się stoliki a przy nich tablice, niektóre stanowiska były zajęte przez uczniów i ich opiekunów, ludzi w różnym wieku. Nikt nie zwracał na nas uwagi, przeszliśmy do zabudowań i na uliczkę a z niej już widać było przystań z kajakami. Jak tam dochodziliśmy usłyszeliśmy krzyk „Mariuuuusz Puuuudzianowski”, krzyczał i machał do nas nasz przewodnik Maj 🙂 okazało się, że jest nie tylko przewodnikiem ale też wypożycza kajaki, po znajomości dostaliśmy nawet zniżkę. Szybko znalazł nam kajaki, ja zapobiegawczo wzięłam kamizelkę ratunkową tak żeby tylko była, zdjęliśmy wierzchnią odzież i w strojach kąpielowych popłynęliśmy przed siebie. Nasz Mariusz Pudzianowski 😛 wskazał nam kierunek, w którym będziemy mieli spokój od łodzi motorowych i gdzie są ładne plaże z czarnym piaskiem wulkanicznym. Wzięliśmy 4 godziny pływania a dopłynięcie do ładnej pustej plaży zajęło nam ponad godzinę. Woda wydawała się płytka ale to wodorosty powodowały takie wrażenie. Na zmianę mieliśmy spokojną taflę wody a jak wypływaliśmy za kolejny cypel pojawiał się wiatr i fale, do tego dochodziły fale powodowane przez łodzie motorowe, których z czasem pojawiało się więcej, choć nie przepływały bezpośrednio obok nas to wodę i tak wzburzały. Jak tylko znaleźliśmy sobie ładną plażę na wyłączność zaczęli pojawiać się na niej ludzie i to nie wiem skąd, z lasu wychodzili 😛 Mimo dodatkowych 4 osób i tak znaleźliśmy sobie skrawek piasku na wyłączność. Kaśka i Marcin zdecydowali się jeszcze popływać ale ja nie dałam się namówić, dla mnie woda była za zimna. Dla ochłody idealne było piwo i świeże owoce, w które zaopatrzyliśmy się rano na targu. Robiło się coraz później a tafla jeziora była coraz bardziej niespokojna. Jak zdecydowaliśmy się wracać to już przy odbijaniu od brzegu fale przelewały mi się przez kajak 😛 postanowiłam jak najszybciej machać wiosłem i płynąć w niedużej odległości od brzegu, fale jeszcze kilka razy przelewały mi się przez kajak więc machałam wiosłem jeszcze bardziej 😛 i tym sposobem dopłynęliśmy z powrotem jakieś pół godziny przed końcem wyznaczonego czasu. Plecak z ubraniami miałam już przemoczony ale to nie problem, bo z nieba lał się taki żar, że w mokrych ubraniach było wręcz przyjemnie. Pospacerowaliśmy jeszcze po mieście a obiad dla odmiany zjedliśmy w restauracji obok iCafe a kolejną restauracją, której już do końca zostaliśmy wierni było właśnie iCafe. W hotelu szybko okazało się, że kajaki były co prawda świetnym pomysłem ale potraktowanie ochrony przeciwsłonecznej po macoszemu już fatalnym. Ja kremem z filtrem UV50 posmarowałam się jeszcze w hotelu ale kiepsko poszło mi z dokładnością na plecach i dekolcie, Marcin zaś posmarował się już przy kajakach, z plecami też dał ciała, do tego zapomniał o stopach bo miał na nich sandały. Ja miałam ten komfort, że kajak dostałam standardowy i nogi miałam częściowo schowane, Kasia i Marcin już tego luksusu nie mieli. Kasię chyba najłagodniej spaliło słońce, ja przyzwyczaiłam się do bólu pleców i dekoltu ale Marcin skończył ze spalonymi stopami i plecami. Wyglądało to fatalnie, zresztą z czasem pojawiły się też bąble, w pierwszym dniu wręcz nie mógł założyć sandałów, dopiero potem wymyślił na to patent z bandażem. Zapas Alantanu szybko się nam skończył a w największej aptece w mieście nie udało się nam zdobyć opatrunków hydrożelowych a jedyne co zaproponowano nam w zamian to jakiś balsam do suchej skóry z podobnym składnikiem jak w hydrożelu. Nie mieliśmy wyboru więc dobry i balsam. Eksploracja miasteczka trochę przystopowała ale i tak świetnie się bawiliśmy, my już nie wróciliśmy na kajaki choć Kasia i owszem, tyle że w innym miejscu, trochę bliżej centrum.

San Pedro okazało się miasteczkiem bardzo chrześcijańskim mimo wciąż żywych wierzeń i kultury Majów, język majów też było na ulicach słychać równie często jak hiszpański. Niedziela okazała się tu niesamowicie celebrowana, kościoły wręcz wyrastały na ulicy, wystarczyło postawić stół jako ołtarz, wystawić krzesła i znaleźć zespół muzyczny. Śpiewy dochodziły nawet z miejsc, które z zewnątrz nie miały opisu czy symboli świadczących, że wewnątrz znajduje się kościół. Do jednego z takich miejsce weszliśmy, ludzie mimo ustawionych krzeseł nie siedzieli, śpiewali i tańczyli, grała orkiestra, dzieciaki też grały i tańczyły, od ludzi wręcz emanowała radość, myślę, że taki sposób wyrażania swojej wiary był bardzo prawdziwy i przekonujący. Nie zauważyliśmy nawet kiedy zaczęło padać, ulica w jednym momencie zamieniła się w strumień, który z czasem zniknął równie szybko jak się pojawił. W mieście ogólnie było sporo kościołów różnych wyznań, kilka nawet zwiedziliśmy. Na wieży kościoła Baptystów znajduje się np. stacja radiowa.

Z innych rzeczy, które mnie zaintrygowały w San Pedro były murale, graffiti, cytaty na ścianach budynków. Ogólnie życie w tym mieście wydało się nam niesamowite. Bardzo trudno było przyzwyczaić się do myśli, że pora wracać do Antigua. Shuttle bus załatwiliśmy sobie z San Pedro, tu już kierowca nie zbierał ludzi spod hotelów umówieni byliśmy na skrzyżowaniu przy jednej z agencji turystycznych, niedaleko przystani. Droga od San Pedro była wyjątkowo wyboista i cała trasa przez to mało przyjemna. W Antigua nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu, tak więc znowu weszliśmy gdzieś na kawę a Kasia z Marcinem poszli szukać hotelu. Szukanie na piechotę tutaj jednak nie zdało egzaminu, ceny były wręcz absurdalne więc znaleźliśmy coś na bookingu a potem z mapą dostaliśmy się do wybranego hotelu, choć cenowo szału też nie było. Ostatni dzień spędziliśmy na buszowaniu w wielkim sklepie z pamiątkami 🙂 Shopping oczywiście był udany, zdobyliśmy jakieś drobnostki na prezenty, kupiliśmy też dodatkową torbę żeby to wszystko jakoś popakować i przewieźć. Miejsca potrzebowaliśmy min. na puszki z papryczkami jalapeño i oryginalną kawę z San Pedro. Ostatnią rzeczą do zorganizowania był jeszcze shuttle bus na lotnisko choć ostatecznie załatwiliśmy taksówkę. Przykro było wyjeżdżać z Gwatemali bo tyle jeszcze zostało tam do zobaczenia i zwiedzenia. Już po około dwóch godzinach byliśmy w Meksyku a po kilku godzinach koczowania na lotnisku kolejny samolot zabrał nas do Amsterdamu. Już w samolocie Marcin zorientował się, że i on zgubił swoją bluzę, została w przymierzalni sklepu na lotnisku. W Holandii tak jak i w Polsce końcem marca rozszalała się niemalże arktyczna zima ale co tu zrobić jak poparzonych nóg nie można włożyć do pełnego obuwia 🙁 zostają tylko sandały i skarpetki 🙁 i ten śnieg i mroźny wiatr wokół. O dziwo nikogo to nie zdziwiło 😛 tak jak nikogo w pociągu z lotniska do centrum Amsterdamu nie zdziwił chłopak w pończochach i tiulowej spódnicy 😛 chociaż ja własnym oczom nie wierzyłam 😛 W Amsterdamie wreszcie zjedliśmy coś bardziej przyswajalnego przez mój żołądek niż pasta z fasoli 🙂 i to mnie uleczyło. Zostało tylko przeczekać do następnego dnia na lot do Krakowa. W samolocie już jedna z Pań zapytała Marcina o sandały 😛 chciała nas nawet później podwieźć bo jak się okazało miałaby po drodze ale my już byliśmy umówieniu z Piotrkiem i Kasią, którzy jak zawsze pomogli nam wrócić do domu 🙂 Ze zdobyczy, które nas najbardziej ucieszyły możemy wymienić flagę Gwatemali, sowy z Panajachel i San Pedro oraz komplet książek „Mały Książę”, wydania holenderskie, meksykańskie i gwatemalskie 🙂 tak się tylko pochwalić pamiątkami chcieliśmy 😛

Praktyczne porady:

W banku każdy turysta może wymienić miesięcznie 500$ (przy wymianie do bazy wprowadzane są dane z paszportu, kwota wykorzystanego limitu wymiany oraz adres miejsca gdzie nocujemy, bank BAM miał najbardziej korzystny kurs, wymienialiśmy też w banku Banco Industrial – bardziej zakręcona procedura ale kurs też ok), z bankomatu można wybrać jeszcze 200$ ( w bankomatach doliczają prowizję 41,5 Q od transakcji) a potem jesteśmy już zdani na zbójecki kurs w agencjach/kantorach. W bankach nie można korzystać z telefonów komórkowych (kurs w bankach za dolara 7,22 Q – 7,24 Q w kantorach około 6 Q, problem jest z wymianą euro lepiej mieć dolary)

Warto znać parę słów po hiszpańsku, zwłaszcza liczby, w wielu miejscach prędzej dogadamy się na migi i łamanym hiszpańskim niż po angielsku

Nocleg w Antigua:

– Hotel Cristal – 100 Q za noc za osobę (właściciel mówi dobrze po angielsku, pokoje przestronne i jasne, praktycznie wszystkich zna i chętnie pomaga, blisko do targu i marketu do tego mniej turystyczna dzielnica)

– Garden Hotel Antigua rezerwowany przez booking.com – 100 Q za noc za osobę + śniadanie ( Wielki Brat, ciasne i ciemne pokoje)

Nocleg w Panajachel:

– Mario’s Rooms – 100 Q za noc za osobę + śniadanie

Nocleg w San Pedro:

– Hotel Peneleu – 20-25 Q za noc za osobę

Jedzenie – z restauracyjek możemy polecić Comedor Guadelupe na targu w Antigua, El Trigal w Panajahel, oraz Comedor Flory w San Pedro

Przejazdy na dalszych trasach – shuttle bus – bilety do nabycia w agencjach oferujących przejazdy i wycieczki a także w hostelach, które i tak bilety załatwiają nam w agencjach jak wyżej. W przypadku Antigua kierowca busa odbiera pasażerów z hoteli i hostelów, przed hotelem należy czekać na około 15min przed umówioną godziną, nie ma co wpadać w panikę, jeśli bus nie podjedzie na czas, na potwierdzeniach rezerwacji zazwyczaj jest telefon kontaktowy do agencji i orientacyjny czas po upływie którego należy się martwić.

Agencje turystyczne oferują wiele ciekawych wycieczek, w przypadku ograniczonego czasu jest to świetna opcja, rozbieżność w cenach między agencjami jest spora tak więc trzeba poświęcić trochę czasu na znalezienie najlepszej oferty, przy porównaniu cen dobrze też dopytać czy wstęp np. do parku narodowego jest wliczony w cenę wycieczki czy też płatny osobno.

My zapłaciliśmy:

60Q/os za wycieczkę na wulkan Pacaya, dodatkowo płatny był wstęp 50Q, natomiast 300Q/os kosztowała nas wycieczka na wulkan Acatenango w cenie wliczony był wstęp do parku narodowego 50Q

Wstęp do Parku Narodowego wulkanu San Pedro – 100Q, w cenie jest przewodnik (pracownik parku) da się go przekonać aby pozwolił iść samemu

wypożyczenie kajaka w San Pedro – 15Q za godzinę ( im dłuższy czas wypożyczenia cena spada, nas 4 godziny kosztowało ok 10Q/h)

Przejazdy shuttle busami na trasach Antigua -Panajachel i San Pedro – Antigua można już kupić za 60Q

Chicken busy jeżdżą na krótkich trasach czyli do pobliskich miejscowości a stamtąd do następnej itd. łatwo rozpoznać gdzie jadą po napisach na przodzie autobusu (czasem jest elektroniczny wyświetlacz), na dworcu w Antigua kierowcy/naganiacze głośno krzyczą dokąd jedzie dany autobus i zbierają pasażerów z tym, że rozkładu jazdy nigdzie nie znaleźliśmy więc przy ograniczonym czasie lepiej poruszać się droższymi shuttle busami z agencji turystycznych.

Bezpieczeństwo:

Dużo czyta się w „internetach”, iż w Gwatemali kradną i napadają, warto zwrócić uwagę na to, że wpisy są z początku XXI wieku, to co jest obecnie znacznie odbiega od tych relacji. My czuliśmy się bardzo bezpiecznie mimo tego, że raczej unikaliśmy turystycznych dzielnic, szwendaliśmy się też wieczorami i nocą, nikt nas nie próbował napaść czy okraść. Podstawowe zasady ostrożności powinny wystarczyć. Próbowano mi sprzedać w San Pedro marihuanę ale średnio jest to opłacalne bo za narkotyki można wylądować na 7-15 lat w więzieniu, więc raczej odradzam. W turystycznych dzielnicach są tablice informujące o zakazie posiadania narkotyków.

GSM

My używaliśmy operatora Tigo, byliśmy bardzo zadowoleni bo za 99 Q mieliśmy 2 giga netu plus rozmowy i smsy/mmsy, uwaga na cały świat plus darmowa transmisja z Facebookiem i WhatsAppem ( na miesiąc). Warto też zainstalować na komórce aplikację Tigo Shop mamy wtedy podgląd na ilość zużytego internetu i aktualne promocje, do tego komunikator WhatsApp bardzo przydatny przy komunikacji z agencjami turystycznymi.

***

Dla wytrwałych graffiti 🙂

***

Filmy z wyjazdu:

 

Erupcja wulkanu Fuego

Niedzielna msza w San Pedro

Procesja Wielkopostna Antigua

Ulice Gwatemali