…. czyli Arctic Circle Trail
GPS: 3D 2D
Grenlandia miała być dla nas detoksem od cywilizacji. Pomysł na przejście Arctic Circle Trail podsunęła Bożena – z którą w 2012r spędziliśmy miesiąc w Nepalu – a Marcin od razu przystąpił do jego realizacji i poszukiwań biletów. Jeszcze przed końcem 2015 roku mieliśmy je już w ręce 🙂 a w zasadzie na mailu 😛 Na wyjazd zdecydowali się jeszcze oprócz nas oczywiście Bożena i Grześ. Na początek mieliśmy połączenie z Kopenhagi do Kangerlussuaq, troszkę później udało się nam jeszcze w rozsądnej cenie kupić bilety z Krakowa do Kopenhagi i zostało nam już tylko czekać na sierpień 🙂 Nasz wylot zbiegł się ze Światowymi Dniami Młodzieży i z wylotem Papieża Franciszka z tego samego lotniska. Ania straszyła nas, że może nam się nawet nie udać dojechać na lotnisko z powodu utrudnień w ruchu drogowym a tymczasem Piotrek bez żadnych komplikacji odstawił na lotnisko nas i Grzesia a Bożena dołączyła do naszej trójki już na lotnisku. Komplikacje zaczęły się troszeczkę później. Najpierw wylot opóźnił deszcz, kiedy już wpuścili nas do samolotu i mieliśmy startować to uprzedził nas samolot innych linii lotniczych a po tamtym samolocie już nikt nie wystartował do czasu odlotu Papieża. Wreszcie przyszła nasza kolej. W Kopenhadze byliśmy późno więc od razu z lotniska metrem dostaliśmy się niemalże pod sam Hotel. 1 sierpnia z samego rana ponownie ruszyliśmy w drogę na lotnisko i stamtąd już właściwymi liniami Air Greenland wystartowaliśmy naprzeciw przygodzie 🙂 Sam lot trwał nieco ponad 4 godziny. Dolatując do wybrzeży Grenlandii przez okienko zobaczyłam białą pokrywę śnieżną i dryfujące na wodzie fragmenty lodu, musiały być chyba duże skoro były widoczne z góry 😛 Od razu przeanalizowałam zawartość swojego bagażu, sporo koszulek z krótkim rękawem, przewiewne spodnie trekkingowe, spodenki, sandały i nawet strój kąpielowy 😛 i tylko 3 bluzy z długim rękawem 😛 przed samym wyjściem z domu na szczęście wrzuciliśmy do plecaków kurtki primaloft no ale rękawiczek ani czapek to nie braliśmy. Jeszcze długo podziwialiśmy tą wszechobecną biel zanim spod śniegu dało się zauważyć bardziej ziemiste kolory 🙂 ufff wylądowaliśmy i jednak było ciepło. Lotnisko w Kangerlussuaq okazało się bardzo kameralne, przytulne i można było pstrykać fotki do woli 🙂 trochę dziwne mówić tak o największym porcie lotniczym na Grenlandii 😛 Jeśli chodzi zaś o samą miejscowość to jest ona pozostałością po dawnej amerykańskiej bazie wojskowej. Udało nam się bez problemu odebrać bagaże i po raz pierwszy ugięliśmy się pod ich prawie 30-to kilogramowym ciężarem.
Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć przed lotniskiem i ruszyliśmy na poszukiwania kartuszy z gazem. W supermarkecie były tylko nabijane a my potrzebowaliśmy nakręcane. Na szczęście ekspedienta pokierowała nas dalej do miejsca mającego w nazwie słowo „Polar” i mówiła coś o czerwonym budynku, nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi ale za jej wskazówkami trafiliśmy do Hoteliku Polar Lodge, w którym znajdował się też sklep z pamiątkami i przy okazji z kartuszami z gazem. Ten sukces trzeba było uczcić tak więc za udany początek wyprawy wznieśliśmy toast piwem. Oczywiście aby uczcić pomniejsze sukcesy na trasie też mieliśmy w plecaku trunek w postaci domowej nalewki pomarańczowo-kawowej 🙂 Kiedy tak jeszcze siedzieliśmy na ławeczkach przed hotelikiem drogą niedaleko nas przemknął chłopak ze sporym plecakiem, od razu domyśliliśmy się, że obrał sobie ten sam cel podróży co my. Nadal byliśmy pod wrażeniem pięknej pogody.
Arctic Circle Trail to ponad 170-cio kilometrowa trasa trekkingowa łącząca Kangerlussuaq i Sisimiut. Gdzieś wyczytaliśmy, że rocznie pokonuje ją 200-300 osób ale na chwilę obecną, kiedy szlak mamy już za sobą to jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Pierwszego dnia spotkaliśmy jedną osobę idącą w tym kierunku co my i 3 lub 4 osoby schodzące już ze szlaku ponieważ można trasę zrobić również w przeciwnym kierunku. Coraz bardziej oddalaliśmy się od lotniska. Trasa początkowo wiodła drogą asfaltową ale częściej niż przejeżdżające samochody widzieliśmy przelatujące samoloty a nawet helikoptery.
W rejonie portu skręciliśmy w prawo i dalej szliśmy już drogą szutrową. Minęliśmy kilka budynków i wielką antenę radarową i wreszcie po 12-tu kilometrach skręciliśmy na ścieżkę. Nareszcie zaczęła się jakaś dzikość i obcowanie z naturą choć wcześniejsze widoki też były niesamowite. Przy szlaku znaleźliśmy jakieś pozostałości po bazie wojskowej, jakieś cokoły, wzmocnienia, odciągi, Grześ wygrzebał tam nawet kilka części ale nic sensownego z nich nie złożył 😛 Dalej szliśmy już ścieżkami, łąkami wśród przepięknych jeziorek i tak po 19,5km dotarliśmy do chatki „Hundesø”. Byliśmy pewni, że będzie zajęta przez chłopaka, z którym mijaliśmy się po drodze ale okazała się puściutka i zapraszała do środka otwartymi drzwiami. Była to przyczepa kempingowa wzbogacona przybudówką i podestem.
Wewnątrz przyczepy były 2 łóżka piętrowe, kolejne miejsce do spania było przy stole i jeszcze 2 w przybudówce. Z jednej i drugiej strony chatki były jeziorka a poniżej niej sławojka 🙂 Rewelacja 🙂 oczywiście chatka nie sławojka 😛 choć ten drugi przybytek w tych warunkach również docenialiśmy 🙂 Zużyliśmy resztę wody kupionej w markecie i tak oto przeszliśmy na wodę z jeziorek. Wszędzie słyszeliśmy, że wodę można pić tu bez przegotowywania ale na początek postanowiłam użyć dodatkowo tabletek uzdatniających. Jedną butelkę pet ze świeżą wodą uzdatniłam a drugą napełniłam z przeznaczeniem na gotowanie. „Wieczorem” kiedy słońce chyliło się ku zachodowi czyli po 23:00 wyszłam pstryknąć parę fotek i poszłam spać. Jakoś dziwnie długo to słońce raziło mnie jeszcze w oczy przez okienko przy łóżku. Mimo, że kilka razy się budziłam nie zarejestrowałam żadnych ciemności za oknem. Rano zdałam sobie sprawę, że przez resztę wycieczki statyw do aparatu będę nosiła na darmo 😛 i żadnych pięknych nocnych zdjęć na Grenlandii nie zrobię 😛 Rano zalaliśmy wrzątkiem liofilizaty i zrobiliśmy sobie kawę. Denerwował mnie jej dziwny słony posmak. Tak więc przyszło nam się przekonać, że woda w jeziorkach była albo słona albo tak mocno zmineralizowana. W dalszą trasę ruszyliśmy nieśpiesznie chyba koło 10:00. Woda z tabletką uzdatniającą była również słona i nawet tabletka musująca multiwitaminy nie pomogła.
Odrzucało mnie na samą myśl, że co jakiś czas trzeba się napić; nie tak wyobrażałam sobie krystalicznie czystą wodę. Postoje na trasie robiliśmy sobie mniej więcej co 5km. Jeziorka mijaliśmy oczywiście o wiele częściej. Przy pierwszym postoju przyszedł czas na słoną herbatę 😛 bleee. Na następnym postoju przed nabraniem wody Grześ jej spróbował i uznał, że słodka. Ja raczej obstawiałam, że sól uszkodziła mu już kubki smakowe ale Marcin również uznał, że dobra i faktycznie, wreszcie zaczęła się przepyszna woda lepsza od piwniczanki czy innej czantorii 😛 Daliśmy sobie spokój z jakimikolwiek tabletkami uzdatniającymi, woda tu naprawdę była idealna w smaku i żadnych rewolucji żołądkowych po niej nie przeżyliśmy. Jeśli chodzi o samą trasę mieliśmy jej ślad na Garminie i oczywiście na Maps.Me, ponadto przy ścieżce pojawiały się co jakiś czas kopczyki z kamieni z namalowanymi czerwonymi półkołami i przyozdobione porożami reniferów a nawet ich czaszkami. Na kolejnym postoju lekcję pływania zaliczył telefon Marcina i troszkę czasu zajęła mu jego reanimacja. Ostatecznie telefon powędrował do kieszeni, gdzie czekał na dogodniejsze warunki do naprawy. Tutaj minęły nas jeszcze dwie dziewczyny, które kawałek dalej zaczęły rozbijać namiot i jeszcze dwóch chłopaków, którzy też w tym miejscu zatrzymali się na odpoczynek. Na ostatnim odcinku trasy Bożena przyspieszyła i do chatki „Katiffik” dotarła pierwsza idąc dolnym wariantem trasy, my zrobiliśmy jeszcze jeden postój na herbatę i trzymając się trasy na GPS dotarliśmy do chatki górą przez wzniesienie zza którego wyłonił się cypel wchodzący w głąb przepięknego i ciągnącego się wręcz po horyzont jeziora. Jak już zeszliśmy w dół przed chatką czekał na nas jeszcze biały królik, nigdzie nas nie zaprowadził ale przynajmniej dał sobie zrobić zdjęcie. Między chatkami przeszliśmy 20km, jedyne na co miałam jeszcze siłę to wgramolenie się na podest w tej maleńkiej chatce i wczołganie do śpiwora.
Jednak nie przyzwyczaiłam się jeszcze do plecaka i jego wagi choć ciągle odciążaliśmy się poprzez wcinanie smakołyków, konserw i liofilizatów. Mieliśmy nadzieję znaleźć przy tej chatce jakieś kanu ponieważ kolejne 20km do następnego domku można pokonać drogą wodną, byłaby to dla nas dodatkowa frajda gdyby tylko była jakaś łódka. Z wpisów w książce gości dowiedzieliśmy się, że dzień przewagi nad nami mają Grzesiek i Janek z Wojkowic (fajne kociska rysowali w książkach gości jakie znajdowaliśmy w kolejnych chatkach) a dwa dni przewagi ma Witek z Gdyni i gdy opuszczał chatkę również żadnej łódki mimo cichych nadziei nie znalazł. Rano zjedliśmy śniadanie a jak już mieliśmy się zbierać w dalszą pieszą wędrówkę wszystkim nam się mordki uśmiechnęły na widok dopływającego do brzegu chłopaka w kanu. Trasę robił w przeciwnym do nas kierunku więc łódka nie była mu już potrzebna. No cóż, jakoś musieliśmy się jednym kanu podzielić więc uznaliśmy, że płyną nasze plecaki i na zmianę jedna osoba a reszta na lekko idzie brzegiem jeziora i delektuje się otaczającym pięknem. Pierwsza popłynęła Bożena, uzgodniliśmy, że spotykamy się na widocznej w oddali plaży, nawet w miarę równo wyszło tam 5km więc standardowy odcinek, po którym trzeba zrobić sobie kawę 🙂 Bez plecaków szło się nam cudownie lekko, co jakiś czas robiliśmy sobie króciutkie przystanki na zrywanie borówek i robienie zdjęć. Jak doszliśmy do plaży Bożena już na nas czekała.
Po przerwie Marcin przejął wiosło a w zasadzie część wiosła bo nadgryzione było przez ząb czasu i coś jeszcze 😛 Łódka co prawda nie przeciekała ale srebrna i czarna taśma klejąca lekko mnie na początku przeraziła, na szczęście pod nią były widoczne bardziej fachowe naprawy; jeśli zaś chodzi o odłamaną część wiosła to można je było wymienić w każdej chwili na kawałek deski leżący w łódce dla ewentualnego drugiego wioślarza. Dalej szło się nam aż nazbyt lekko. Po kolejnej herbatce przyszła kolej na zmiany u sterów i dalej popłynął Grzesiek. Ja cały czas się zarzekałam, że nie wsiądę do tej blaszanki bo zginę a razem ze mną na dno pójdą plecaki. Przekonało mnie dopiero to, że Grzesiek miał okazję niemalże z bliska podziwiać jakieś ptaszyska nawołujące się na wodzie a do tego w oddali było słychać wycie wilków. Nie wiem czy udało mu się zrobić zdjęcia ale na pewno miejsce na to widowisko miał w pierwszym rzędzie.
Po kolejnej przerwie tym razem na obiadek ja również przeszłam grenlandzki chrzest wodny 😛 oczywiście trochę włączała mi się panika nawet przy lekkim bujaniu na falach ale kolor połyskującej tafli jeziora był niesamowity. Próbowałam dobić do najbliższej plaży niecały kilometr dalej ale zachęcona machaniem i krzykami, żeby płynąć dalej znowu odbiłam i opłynęłam kolejny cypel. Oczywiście oprócz podziwiania otaczających widoków znalazłam czas na czarnowidztwo i kilka wariantów pójścia na dno łącznie z wywróżeniem nadciągającej burzy z piorunami na podstawie chmurki, która zasłoniła na trochę słoneczko 😛 Podróż kanu przeżyłam ja jak i bagaże. Marcin z Grześkiem znaleźli kawałek brzegu z plażą i mnie tam naprowadzili machając i wołając.
Wcześniej mijałam kilka ładnych plaż ale dostępu do nich od strony wody broniły spore kamyki. Po przerwie na herbatę ostatnimi kilometrami na łódce mieli podzielić się Marcin i Grześ. Najpierw wiosło przejął Marcin. Coraz bardziej wzmagał się wiatr i do kolejnej plaży Marcin dopłynął walcząc już z niemałymi falami. Grześ był zdecydowany na przepłynięcie ostatniego odcinka ale jak wypchnęliśmy kanu z bagażami i Grzesiem na wodę to fale od razu go wyrzuciły na brzeg razem z łódką i złośliwie próbowały jeszcze ją zalać kiedy stała już częściowo na plaży. Ostatecznie daliśmy za wygraną. Wyciągnęliśmy łódkę na brzeg, ustawiliśmy na boku żeby zasłaniała nas przed wiatrem i czekaliśmy aż wróci Bożena bo była już pewnie spory kawałek przed nami i nie wiedziała o naszych bojach z Trytonem 😛 Na ścieżce niedaleko miejsca, gdzie wyciągnęliśmy łódkę ustawiłam znak/sygnał na wypadek gdyby ścieżką wracała do nas Bożena ale zupełnie niepotrzebnie bo doskonale było nas widać ze wzniesienia, na które ścieżka wiodła. Zabraliśmy się za parzenie herbaty a Bożena tak jak myśleliśmy niedługo do nas dołączyła. Zdążyła wcześniej dotrzeć do chatki „Canoe Centre” ale zauważyła, że wzmógł się wiatr, wzburzyła woda i coś za długo nas nie było na horyzoncie. Łódkę zostawiliśmy chowając do niej wiosła z myślą, że posłuży kolejnym „trekkerom” jak tylko wiatr się uspokoi. Do chatki mieliśmy jakieś 3km, Bożena poszła dla urozmaicenia trasy na przełaj a my ścieżką. Wkrótce naszym oczom ukazał się cypel ze sporym domkiem.
Domek miał dwa pokoje z łóżkami piętrowymi, kilka łózek stało też w kuchnio-jadalni, wewnątrz była nawet toaleta ale nie zachęcała nawet do otwarcia jej drzwi, miałam wrażenie, że w środku tego przybytku mogę zastać coś nie żyjącego od dłuższego czasu, sądząc po zapachu. Nieciekawy zapach unosił się też przy wejściu, ponieważ stała tam skrzynia na worki z fekaliami. Na szczęście domek miał też drugie tylne wyjście 😛 Po jednej stronie cypla jezioro było ciągle wzburzone ale z drugiej strony tworzył on bardziej osłoniętą od wiatru zatoczkę i nawet skusiłam się na kąpiel 🙂 francuski prysznic przy użyciu chusteczek dla niemowląt był już niewystarczający a Marcin i Grześ twierdzili, że morsowanie jest zaje…fajne. Długo w wodzie nie wytrzymałam ale satysfakcja z kąpieli była wielka. Na całej długości jeziora powinno znajdować się łącznie 8 kanu. My płynęliśmy jednym, w przeciwnym kierunku płynęło na jednej łódce dwóch chłopaków tak więc przy Canoe Centre spodziewaliśmy się pozostałych a tu klapa, żadnej najmniejszej łódki czy innej łupinki do pływania. Sprawa wyjaśniła się po wpisie w książce gości, w domku gościła kilkunastoosobowa grupa, która kierowała się tak jak my do Sisimiut, tak więc jeśli jakieś łódki tu były to zabrali je w dalszą trasę, kilka kilometrów jeziora pozostało jeszcze w końcu do pokonania w tamtym kierunku.
Rano znowu spakowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy na kolejny odcinek trekkingu, przed nami miało być tym razem do przejścia 22km. Za nami szła już para turystów, zatrzymali się na krótki odpoczynek kiedy my ruszaliśmy z chatki. Marcin z Grześkiem szybko wypatrzyli na brzegu połyskującą w słońcu łódkę i zboczyli w jej kierunku ze ścieżki, poszłam więc za nimi. Łódka, która leżała na brzegu wyglądała jakby zderzyła się z górą lodową i niemalże złamała w pół. Wepchnęli ją do wody, żeby sprawdzić czy nie przecieka, Grześ uznał, że przecieka ale powoli tak więc obaj władowali do niej plecaki i ulokowali się wygodnie na dwóch ławeczkach. Próbowali mnie przekonać, żebym dała im plecak i dalej szła na lekko ale przerażona ich pomysłem pływania tą łódką nie dałam się przekonać. Chwile grozy przeżyłam jeszcze jak zaczęli wiosłować i łódka omal się nie przewróciła, to też ich nie zraziło i uznali, że wiosłował będzie tylko Marcin. Ja poszłam dalej ścieżką z przerażeniem zerkając co jakiś czas w bok, czy jeszcze ich widać i czy dają radę. Dali radę a jakże, lepiej pewnie niż ja bo co jakiś czas gubiłam ścieżkę ale filozofii zbytniej tu nie było, trzeba było się tylko trzymać jeziora i gdzieś tam hen z przodu widzieć drugą Bożenę. Do końcowego miejsca spływu dotarłam ostatnia.
Na szczęście Marcin z Grześkiem nie zatonęli po drodze i mieli świetna zabawę. Dalej przez niecałe 10km mieliśmy nie mieć wody więc nabraliśmy zapas do metalowej butelki, w której wcześniej była nalewka. Zaczęły się też troszkę bardziej podmokłe tereny, co jakiś czas przechodziliśmy po ruchomych dywanach mchu i trawy, dobrze że buty mi nie przemokły. Z perspektywy czasu wiem, że to był dopiero przedsmak bagienek po jakich przyszło nam chodzić na Grenlandii. Krajobraz bardzo się zmienił, szliśmy doliną, wokół były wzniesienia a odległe jezioro, do którego zmierzaliśmy zobaczyliśmy dopiero po ładnych paru kilometrach marszu. Dziewczyna z chłopakiem, którzy szli przed nami tak jakby trochę przyspieszyli po rozmowie z chłopakiem idącym w przeciwnym kierunku. Kiedy zaczęliśmy schodzić do plaży przy jeziorze zobaczyliśmy dlaczego 🙂 pakowali się właśnie do kanu, o którym im pewnie ten chłopak powiedział. My już się napływaliśmy więc teraz była pora na świetną zabawę dla nich 🙂 Na plaży zrobiliśmy sobie oczywiście popas zanim ruszyliśmy w dalszą trasę. Idąc wzdłuż brzegu co jakiś czas mijali nas ludzie pokonujący trasę w przeciwnym kierunku, warto było czasem przystanąć i z kimś porozmawiać bo dzięki temu dowiedzieliśmy się między innymi, że za kilka kilometrów będzie bardzo ładna plaża. Faktycznie największa jaką do tej pory trafiliśmy z piaseczkiem.
Para, która dopłynęła tu w kanu rozbiła już na niej namiot, kolejnych dwóch chłopaków też zaczęło się już na niej zadomawiać to i my postanowiliśmy tu trochę odpocząć. Oczywiście Grzesiek rzucił hasłem „morsowanie” i Marcin też pobiegł do wody. Pomysł był kuszący ale gdzie sięgnąć wzrokiem nie było nic za co mogłabym się schować i przeskoczyć w strój kąpielowy. Marcin z Grześkiem na dobre hasali już po wodzie, biegali tam i z powrotem, chlapali się i ostatecznie powskakiwali „na bombę” gdzieś dalej od brzegu w głębszą wodę. Myśleli nawet, żeby też rozbić namioty na plaży ale jakoś „tłum” wokół nie przekonywał mnie do tego, rano pewnie wszyscy ruszylibyśmy o podobnej porze a do chatki miało być jeszcze 5 kilometrów – no właśnie 😛 miało być 😛 Dalsza część trasy była chyba najbardziej męcząca, idąc pod górkę wzniesienie za wzniesieniem co jakiś czas tylko schodząc w dół powoli kaskadami nabieraliśmy wysokości.
Niestety prawie całą tą część trasy mieliśmy pod górkę, pod wiatr i pod słońce. Robiło się to denerwujące tym bardziej, że na wieczór temperatura zaczęła spadać a wiatr potęgował uczucie zimna. Morale nie podniósł nam nawet krótki postój i ratowanie się żelami energetycznymi i batonami. Resztkami sił doszliśmy do chatki „Ikkattooq”, niestety była już zajęta przez dwie osoby. Bożena wprowadziła się do chatki jako współlokatorka a my uznaliśmy, że rozłożymy nasze M1, Grześ też zdecydował się na namiot. Niestety zmęczenie i wiatr utrudniały nam rozłożenie się bez zbędnych nerwów a miejsce też niełatwo było w pobliżu chatki znaleźć odpowiednie bo można było gdzieniegdzie wdepnąć w jakieś … niespodzianki o czym ostrzegały porozrzucane chusteczki higieniczne 😛 Przed snem na resztce gazu zrobiliśmy sobie jeszcze herbatę. Spaliśmy długo. Jak w poprzednich dniach o 10:00 zazwyczaj byliśmy już na szlaku to tego dnia dopiero o tej godzinie wygramoliliśmy się z namiotu.
Współlokatorki Bożeny wyprowadziły się z chatki już z samego rana. My zagościliśmy w domku, żeby zrobić sobie śniadanko i zabezpieczyć domek przed wampirami 😛 Marcin z Grześkiem zrobili zestaw składający się z krzyżyka i czosnku i dołączyli do niego instrukcję, myślę, że zestaw ten rozbawił następne osoby, które tam dotarły 😛 Na szlak ruszyliśmy przed 13:00, na szczęście do przejścia mieliśmy mieć 11km ale biorąc pod uwagę, że poprzedniego mieliśmy przejść 22km a jakimś cudem zanim dotarliśmy do chatki tych kilometrów było już 25 choć nie zbaczaliśmy nigdzie ze ścieżki to i tych 11km nie mogliśmy być pewni. Trasa miała być też przed nami łatwiejsza bo miało być już z górki, no może trochę pod górkę ale więcej z górki. Na trasie spotkaliśmy znowu białego królika, tym razem bardziej okazałego 🙂 i nie zamierzał przed nami nigdzie uciekać. Grześ z Marcinem kontynuując historię o krwiożerczych istotach i innych wampirach na Grenlandii 😛 uznali, że królik ten czyha na nasze życie i szykuje się by skoczyć nam do gardeł 😛 tymczasem króliś pięknie pozował do zdjęć i przeciągał się czekając aż sobie wreszcie pójdziemy i damy mu spokój 🙂 Kiedy już faktycznie zeszliśmy z tych górek zobaczyliśmy drogowskaz do mostu na rzece.
Chłopak, który poprzedniego dnia wspominał nam o plaży mówił też, żeby przy rzece zrobić sobie zapas wody bo przy następnej chatce nie będzie już zbyt czysta. Korzystając z bliskości wody zrobiliśmy sobie kolejny popas. Krótko po nas przyszło z przeciwnego kierunku jeszcze dwóch miłych panów, którzy zaczęli szukać sobie blisko nas miejsca na namiot i dziewczyna, która uprzedziła nas, że chatka powyżej, do której zmierzamy zajęta została przez ekipę poszukującą chłopaka, który na szlaku zaginął około 3 tygodnie wcześniej. Uznaliśmy więc, że po męczarniach dnia poprzedniego nie idziemy nigdzie dalej tylko rozbijamy się przy rzece. Ja wzięłam się za toaletę wieczorną i umyłam włosy a Marcin z Grzesiem poszli w górę rzeki, gdzie Grześ znalazł wcześniej ponton 😛 na szczęście nim nie przypłynęli z powrotem.
Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą trasę, oczywiście przez rzekę wcale nie było żadnego mostu, przynajmniej w zasięgu naszego wzroku, wodę pokonaliśmy w sandałach podwijając nogawki spodni. Ja po przejściu rzeki przeskoczyłam w wysokie buty za kostkę, Marcin na twardziela jak Grzesiek szedł dalej w sandałach i trochę mu przez to krzaki nóżki podrapały. Tak jak nam wcześniej mówiono, chatka „Equalugaarniarfik” była zajęta przez ekipę poszukiwawczą. Pytali nas czy na trasie nie widzieliśmy zaginionego chłopaka z Hong Kongu ale nie byliśmy im w stanie pomóc, nie tylko nie widzieliśmy go ale nawet w mijanych chatkach nie widzieliśmy jego wpisów w księgach gości. Nie zatrzymywaliśmy się na długo, po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. W pewnym momencie idąc ładną szeroką ścieżką – wręcz drogą – zobaczyliśmy w ziemi zagłębienie w kształcie dużej strzałki w lewo. Zastanawialiśmy się co ona wskazuje i po chwili sprawa się wyjaśniła 😛 po lewej stronie powyżej była właściwa ścieżka szlaku 😛 wróciliśmy na nią, Grześ oczywiście na przełaj my z Bożeną kawałek wróciliśmy i do szlaku kierowaliśmy się po mniejszych krzaczorach niż Grześ, ostatecznie każdy ze szlakiem spotkał się w troszkę innym miejscu.
Dalej odczuwaliśmy zmęczenie po 25-cio kilometrowym odcinku sprzed dwóch dni tak więc postanowiliśmy zrobić sobie biwak przy jeziorku, które zauważyliśmy w dole po prawej stronie od szlaku. Zresztą mieliśmy zapas czasu więc decyzje podjęliśmy jednomyślnie. Znaleźliśmy sobie idealne miejsce na niewielkiej plaży jeziora a w zasadzie dwóch jezior połączonych niedużym kanałem. Chłopaki zrobili sobie przepierkę a potem przyszła kolej na zabiegi SPA 😛 dziesiątki a nawet setki małych rybek zainteresowały się stopami, które moczyli dla relaksu w wodzie 😛 chwilę później zauważyliśmy jeszcze lisa uciekającego po przeciwległym zboczu przed naszym wzrokiem i obiektywami aparatów 🙂 Po błogim leniuchowaniu przyszedł czas na sen. Cały czas miałam nadzieję zobaczyć więcej dzikich zwierzaków więc jak w nocy usłyszałam hałasy to jak torpeda wystrzeliłam ze śpiwora złapałam aparat i szybko po wystawieniu głowy z namiotu zrobiłam kilka zdjęć w tym kierunku, niestety były to tylko jakieś ptaszyska na wodzie do tego nie były zbyt blisko więc trochę zawiedziona poszłam dalej spać.
Następnego dnia po śniadaniu mieliśmy dylemat: wracamy do szlaku tak jak z niego zeszliśmy w kierunku jeziora albo idziemy przed siebie po skosie i ze szlakiem spotkamy się trochę dalej, wygrała opcja z drogą przed siebie bez zawracania. Na starcie miałam mały wypadek, zamiast ominąć wyrwę w ziemi postanowiłam ją przekroczyć tak jak każdy przede mną i jak stanęłam na jej krawędzi to ta się zarwała, dobrze, że dziura miała jakieś 20cm głębokości i skończyło się to tylko nieudanym telemarkiem. Dalej mieliśmy trochę pod górkę i na przełaj, żeby dojść do szlaku a potem to już ścieżką. Postój na kawę zrobiliśmy sobie przy następnym większym jeziorze, wzdłuż którego prowadziła ścieżka a przekraczając strumyki dodatkowo raczyliśmy się z nich wodą korzystając z blaszanego kubka przytroczonego do Grzesiowego plecaka. Gdzieś pomiędzy kolejnymi pomniejszymi jeziorkami na naszej drodze stanął renifer. Bożena już go pewnie sfotografowała bo dotarła do tego miejsca wcześniej, Grześ już szedł w jego kierunku a ja podeszłam tylko kawałek i uznałam, że i tak nie zdążę zrobić zdjęć.
Bożena ruszyła już dalej a my za nią jakiś czas później. W pewnym momencie Marcin zorientował się, że jesteśmy trochę poza szlakiem i powinniśmy iść górą, wołał za Bożeną ale pewnie go już nie słyszała. Ruszyliśmy w górę, żeby dobić do szlaku na na wypłaszczonym szczycie postanowiliśmy poczekać. Uznaliśmy, że Bożena niezależnie czy pójdzie do przodu czy wróci do miejsca, gdzie zostaliśmy w tyle będzie miała szansę nas zauważyć. Nawoływanie dopiero po długim czasie dało rezultat i usłyszeliśmy ją gdzieś z dołu. Postanowiła już do samego końca iść dołem, my w dół ruszyliśmy dopiero jak zauważyliśmy, że mokradłami na dole dobija do szlaku. Jak zeszliśmy w nagrodę na szlaku mijaliśmy się z reniferem 🙂 był dużo bliżej niż poprzedni więc sesja fotograficzna trwała dobre kilkanaście minut zanim ominął nas łukiem i pognał w nieznane 🙂
Reszta trasy prowadziła przez mokradła, pod nogami znowu mieliśmy ruchome dywany mchu i trawy spod których przy każdym kroku wypływała woda, do tego w drodze towarzyszyły nam już od dłuższego czasu komary co dotkliwie odczuli Marcin z Grześkiem. Wreszcie na wzniesieniu hen hen przed nami dostrzegliśmy maleńką chatkę „Innajuattoq I” . Zmęczenie dawało się nam już porządnie we znaki ale widząc domek wszyscy dostali skrzydeł i przyspieszyli. Tu niestety domek był na wzgórzu i do wody trzeba było trochę zejść. Bożena miała jeszcze chyba trochę siły bo uznała, że przyniesie wody coby przed snem czegoś się napić i może coś zjeść. Później poszła jeszcze na mały rekonesans i zauważyła poniżej chatkę „Innajuattoq II”, ta druga była większa i stała zaraz przy brzegu jeziora ale uznaliśmy, że tego dnia dalej się nie ruszymy. Rano dopisywały nam humory. Wiedząc, że ciągle mamy zapas czasu postanowiliśmy, że spokojnie na następny nocleg możemy się zatrzymać w chatce poniżej. Nie musieliśmy się śpieszyć ze śniadaniem, spokojnie sączyliśmy kawę a Marcin naprawiał zalany parę dni wcześniej telefon. Jak już go „ożywił” zebraliśmy rzeczy i ruszyliśmy przed siebie; idąc te 700m w dół oczywiście wymyślaliśmy historie o poważnych trudnościach na trasie 😛 takich jak śnieg, lód, zamieć, szczeliny …. a śmiechu mieliśmy przy tym sporo bo Marcin tą ekstremalną trasę pokonywał w majtkach ze spodniami przerzuconymi przez ramię 😛 dalsza część historii była dopowiedziana już w drugiej chatce, bo ciągle nie doszedł do nas Grześ 😛 nie wiedzieliśmy czy jeszcze zobaczymy go żywego ale na szczęście okazało się, że został w pierwszej chatce posprzątać i dlatego tyle czasu go nie było. Ta chatka była wręcz idealna, duża z osobną sypialnią, w głównym pomieszczeniu też były miejsca do spania a zaraz za oknem rozpościerał się przepiękny widok na jezioro do którego zejście było łatwe i przyjemne.
Bożena korzystając z pięknej słonecznej pogody poszła umyć włosy, nawet próbowała mnie namówić na to samo ale ja jeszcze nie do końca odchorowałam poprzednie mycie głowy więc dałam sobie spokój. Grześ widząc za oknem odbijane przez taflę wody promienie słońca przeskoczył w kąpielówki, włożył ciemne okulary i nadmuchał materacyk, który do tej pory służył mu tylko za łóżko w namiocie. Komizm sytuacji był niesamowity biorąc pod uwagę miejsce, w którym się znajdowaliśmy. I tak oto Grześ poza „morsowaniem” zaliczył też na Grenlandii pływanie na materacu. Tutaj niestety zaczęła nas doganiać cywilizacja. Co jakiś czas do chatki nadciągali kolejni turyści, niektórzy tylko zajrzeli i ruszali dalej, inni robili sobie coś do jedzenia i również wychodzili a jeszcze inni wrzucali swoje rzeczy na kolejne łóżka.
Na całej trasie najwięcej spotkaliśmy Niemców. Również w tej chatce niemiecki był językiem wiodącym, my byliśmy w mniejszości. Grześ nie omieszkał spróbować swojskiego trunku od współlokatorów a my z Marcinem wyszliśmy pospacerować. Przy okazji spaceru spotkaliśmy białego królika a po drugiej stronie strumienia, który mieliśmy nazajutrz przekroczyć, Marcin dostrzegł jeszcze 3 renifery. Dłuższe nogi miał to sprawnie dostał się na drugi brzeg i podszedł do nich bardzo blisko. Wołał mnie ale jakoś nie mogłam znaleźć miejsca, w którym bez zamoczenia butów dostałabym się na drugą stronę, do samego końca obserwowałam zwierzaki z oddali. Następnego dnia rano wszyscy powoli się pakowali i ruszali na szlak. Wpisaliśmy się jeszcze do książki i nie zostało nam już nic innego jak ruszyć za nimi.
Po około 5km przyszedł czas na tradycyjną kawę. Grześ korzystając z okazji znowu nadmuchał materac i zanim kawa wystygła trochę sobie popływał ku zdziwieniu mijających nas ludzi, nikogo nie udało mu się niestety namówić na kąpiel, nawet Marcina 😛 Z naszymi współlokatorami z poprzedniej chatki mijaliśmy się jeszcze kilkakrotnie na szlaku, zwłaszcza jak oni lub my robiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Trasa nie była daleka bo do przejścia wg przewodnika mieliśmy jakieś 16km, choć do tej pory wskazania GPS były raczej rozbieżne z tym co pisało w przewodniku. Tłok na szlaku przełożył się też na tłok w kolejnej chatce „Nerumaq”. Była ona mniejsza od tych, w których po drodze gościliśmy a obok rozbijały się już kolejne namioty. Postanowiliśmy pójść dalej w stronę rzeki i tam się rozłożyć aby uniknąć tego zgiełku. Trzeba było też odejść jak najdalej od domku bo wokół trawa była usłana chusteczkami higienicznymi i innymi niespodziankami. Może trasa nie była zbyt męcząca ale zaraz po rozłożeniu namiotu położyliśmy się z Marcinem spać. Jak się obudziliśmy to niedaleko naszych namiotów stał jeszcze jeden a na turystycznym krzesełku przed nim siedział gość z gazetą 😛 Dopiero po tej drzemce zrobiliśmy sobie herbatę i zjedliśmy ostatnią konserwę 🙂 Rano nadal panował spory zgiełk jak na szlak, który rocznie przebywa około 200-300 osób. Przez rzekę przechodzili kolejni turyści, część szła w tym kierunku co my, część w przeciwnym. Zjedliśmy jakieś liofilizaty, wypiliśmy kawę, umyliśmy zęby i ruszyliśmy za nimi. Znowu na szlaku mijaliśmy się z tą samą rodziną co dnia poprzedniego. Cały czas towarzyszyła nam rzeka i co jakiś czas musieliśmy przechodzić ją z jednej strony na drugą a potem z powrotem 🙂 Na wieczór pogoda trochę się popsuła, na niebie pojawiło się sporo chmur i trzeba było nawet założyć na siebie softshelle choć do tej pory służyły nam bardziej za ozdobę plecaka 😛
Spodziewaliśmy się podobnych tłumów w następnej chatce tak więc przez chwilę rozważaliśmy nawet zejście do wcześniejszej mniejszej chatki, używanej często przez rybaków. Mimo poważnych rozmyślań ruszyliśmy jednak dalej do chatki „Kangerluarsuk Tulleq”. Widząc z daleka Bożenę wchodzącą już do środka nawet nie przyspieszaliśmy kroku, byliśmy pewni, że zaraz z domku wyjdzie przepędzona przez tymczasowych rezydentów. O dziwo nie wyszła tak więc po drodze nabraliśmy tylko wody ze strumyka do butelek i niewiele później też byliśmy w domku. W środku były tylko dwie Niemki, zajęły platformę tak więc nam pozostało miejsce na ziemi pod nią. Za nami do chatki dotarła jeszcze rodzina, z którą się mijaliśmy ale nie zagościli wewnątrz długo, zostali tylko, żeby coś zjeść i się zagrzać a potem rozłożyli sobie namiot. Na upartego i dla nich znalazłoby się miejsce ale chyba bardziej cenili sobie własny komfort. Wychodząc z domku za potrzebą tak niefortunnie postawiłam nogę na skale, że ją wykręciłam. Dokuśtykałam z powrotem do domku i z jakimikolwiek potrzebami chwili czy fizjologicznymi postanowiłam poczekać aż ból przejdzie. Przed snem posmarowałam jeszcze stopę maścią, i oczywiście uderzyłam się w głowę o platformę powyżej zanim wreszcie zasnęłam. Dobrze, że przed sobą mieliśmy już ostatni odcinek szlaku bo nie musiałam się spieszyć i szłam ostrożnie żeby nie nadwyrężyć bardziej stopy. Pogoda była znowu bardzo ładna, szkoda tylko, że nasza przygoda powoli dobiegała końca.
Tym razem mieliśmy zarówno pod górkę jak i z górki ale widoki wynagradzały każdy trud. Niedaleko wodospadu zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę fotograficzną min ruszyliśmy dalej. Oczywiście znowu mieliśmy na trasie mokradła więc mi przejście przez nie trochę czasu zajmowało bo robiłam to po swojemu, Marcin z Grześkiem szli na krechę a ja na około, żeby butów nie pobrudzić błotem ani nie zamoczyć 😛 Na wzgórzu powyżej nas zobaczyliśmy trójkątną maleńką konstrukcję, myśleliśmy, że jest to jakaś chatka meteorologiczna a budka okazała się być kibelkiem z widokiem 😛 a że widok był piękny to na ławeczce koło kibelka zrobiliśmy sobie przerwę na kawę, zanim ruszyliśmy dalej. A dalej znowu było pod górkę, i znowu 🙂 zanim wreszcie mogliśmy schodzić w dół. Przed dojściem do Sisimiut mijaliśmy jeszcze wyciąg narciarski. Do miasta mieliśmy ponad 5 km kiedy na horyzoncie zobaczyliśmy biegnące w naszym kierunku dwie Panie w średnim wieku.
Spotkanie z nimi było niemalże ukoronowaniem naszej ponad stu-siedemdziesięciokilometrowej trasy, mijając nas uśmiechnięte krzyknęły „Welcome to Sisimiut” i pobiegły dalej 🙂 czego można chcieć więcej 🙂 chyba tylko kawy tak więc przeszliśmy jeszcze kawałek i przy rzece zrobiliśmy sobie postój. Bożena była już spory kawałek drogi przed nami bo chciała jak najszybciej złapać zasięg GSM i skontaktować się z rodzicami, my też miejsce na postój wybraliśmy dopiero tam, gdzie pojawił się zasięg i po kolei daliśmy znać najbliższym że żyjemy. Chwilę później znalazła nas Bożena. Dochodząc do miasta znowu się rozdzieliliśmy i ostatecznie w Hostelu Vanderhejm Bożena była wcześniej. Ludzie w Sisimiut okazali się być tak mili, że jak jakiegoś kierowcę zapytała o drogę do Hostelu to ten ją tam podwiózł.
My miasteczko przeszliśmy piechotą. Zaraz na starcie trafiliśmy na porę karmienia psiaków bo z wszystkich stron dochodziło szczekanie i różne inne psie odgłosy. Zachciało nam się jeszcze piwa żeby uczcić przejście szlaku ale w sklepie okazało się, że na Grenlandii obowiązuje prohibicja i po 16:00 w sklepie piwa kupować już nie można. No cóż, zadowoliliśmy się czekoladą i oranżadą 🙂 Dzięki Maps.Me szybko dotarliśmy do hostelu i czekaliśmy na właściciela z innymi nowymi lokatorami. Jak tylko ten się zjawił to od razu wynajęliśmy pokój na 2 dni i pognaliśmy pod prysznic. Nie wiem ile czasu stałam pod gorącym strumieniem wody ale na pewno długo 😛 było to cudowne uczucie. Na kolację zjedliśmy wreszcie chleb 🙂 ja w wersji z dżemem a Marcin w wersji z kiełbasą i było to kolejne cudowne uczucie. Nasz pokoik był co prawda malutki ale miło było przespać się wreszcie w bardziej cywilizowanych warunkach. Wieczorem snuliśmy jeszcze plany na zdobycie pobliskiego szczytu w dniu następnym, Bożena natomiast uznała, że pozwiedza raczej w tym czasie miasteczko. Rano znowu zajadaliśmy się chlebem z dżemem, a Bożena poszła do piekarni na bardziej świeżą wersję pieczywa 🙂 i kawę. W plecaku kończyły mi się zapasy czystych rzeczy więc zrobiłam jeszcze szybką przepierkę, Grześ podobno znalazł za hostelem jakieś miejsce na powieszenie prania więc poszłam to najpierw sprawdzić. Wyszłam z hostelu drugim wyjściem, odwróciłam się żeby zerknąć za dom i w tym momencie kątem oka zauważyłam coś futrzastego, kiedy się odwróciłam przede mną stał sporych rozmiarów psiak zaprzęgowy i ciekawsko spoglądał tam, gdzie chwilę temu i ja zerkałam. Zamurowało mnie i się nie ruszałam, na szczęście psiak ominął mnie i czmychnął za budynek a ja równie szybko czmychnęłam do drzwi. Pranie wywiesiłam dopiero jak się upewniłam, że psiak sobie poszedł.
Przed południem i my ruszyliśmy pozwiedzać Sisimiut, miasteczko to było tak urokliwe, że zrezygnowaliśmy ze zdobywania kolejnej górki:) postanowiliśmy przejść się pomiędzy kolorowymi budynkami, zajrzeć do portu, obejrzeć muzeum a czas wręcz uciekał nam przez palce. W porcie wreszcie udało się nam napić piwa a do tego dopingowaliśmy miejscowe dziewczyny na kajakach. Później próbowaliśmy obejrzeć kościół na wzgórzu ale ten niestety był zamknięty. Poszperaliśmy trochę w sklepach z pamiątkami, pozwiedzaliśmy muzeum, które bardziej przypominało mi skansen, obowiązkowo zjedliśmy na Grenlandii lody, znaleźliśmy kubek dla Kasi i nawet sowę. Niestety jedno czego nie udało się nam znaleźć to flagi w rozsądnych rozmiarach i cenie. Zanim wyczerpałam akumulator w aparacie fotograficznym udało się nam jeszcze wypić kawę w budynku teatru 🙂 było to bardzo spokojne i klimatyczne miejsce a przez przeszkloną ścianę podziwialiśmy jeziorko z fontanną i pływające po nim kaczki. Jak już nie mogłam robić dalej zdjęć to zaczęłam marudzić i wróciliśmy po zapasowy akumulator do hostelu. Okazało się, że Bożena w międzyczasie też zmieniła plany i po powrocie z piekarni poszła na górę, którą chcieliśmy zdobyć przed naszą zmianą planów 😛 Po krótkiej przerwie ruszyliśmy wspólnie pozwiedzać Sisimiut. Najpierw poszliśmy przez osiedle na pobliskie skały podziwiać bezkres rozciągającego się po horyzont morza, później znowu pomiędzy kolorowymi domkami dotarliśmy do sklepu głaszcząc w międzyczasie prześlicznego szczeniaczka. Później Grześ uznał, że może napijemy się piwa w barze niedaleko sklepu tak więc wszyscy tam poszliśmy. Bar nazywał się Kukkukooq czyli „Kurczak” i wyglądał jak „Speluna” Country, nawet Pan stanowiący jednoosobową orkiestrę i DJ’a był schowany w pomieszczeniu za szybą, coby go pewnie jakaś butelka nie dosięgnęła 😛 lokal jakoś mnie nie przekonywał ale Grześ zamówił już sobie piwo, po chwili podeszła do nas dziewczyna, informując, że ktoś chce nam jeszcze postawić piwo. Marcin się tylko zaśmiał, że zaraz ktoś tu będzie „tańcował” 😛 ja z Marcinem ewakuowaliśmy się stamtąd od razu a Bożena z Grzesiem zostali. Przekonani, że może im się tam podoba i pewnie szybko nie wyjdą, postanowiliśmy sami zwiedzić sobie resztę miasteczka.
Wąskimi uliczkami pomiędzy kolorowymi domkami poszliśmy podziwiać ze skał most na drodze do lotniska, później już bliżej naszego Hostelu wspięliśmy się na skały za budynkiem straży pożarnej i znaleźliśmy tam samotnie górujący nad miastem grób jednego ze strażaków. Słońce jak zwykle nie zachodziło mimo później godziny a my powoli ruszyliśmy w drogę powrotną. O dziwo Bożena i Grześ byli już w hostelu, jednak klimat Country i tańce z miejscowymi ich również przepłoszyły. Następnego dnia rano przyszło się nam pożegnać z hostelem. Trochę się jeszcze poszwendaliśmy po mieście z plecakami nim złapaliśmy taksówkę na lotnisko. Lotnisko okazało się tak kameralne i malutkie, że praktycznie nie obowiązywały tam żadne rygorystyczne przepisy. Nadaliśmy bagaż rejestrowy i nikt nam już żadnej wody ani niczego innego nie chciał z podręcznych plecaków wyrzucać. Od wczorajszego dnia kilka razy zmieniała się już godzina naszego odlotu, wymyślaliśmy już nawet własne teorie od czego jest to uzależnione. Mały samolocik wreszcie wylądował, pasażerowie, którzy z niego wysiedli odbierali swoje bagaże z wózka pod drzwiami poczekalni a my powoli ruszyliśmy do samolotu.
Trasę którą na piechotę pokonywaliśmy przez 11 dni przelecieliśmy w pół godziny i tak dotarliśmy ponownie na lotnisko w Kangerlussuaq. Tutaj przenocowaliśmy również w Hostelu Vanderhejm. Pokoik dostaliśmy jeszcze mniejszy niż w Sisimiut ale ważne, że było ciepło oraz była łazienka i kuchnia do dyspozycji. Mimo, że we wcześniejszych planach uwzględnialiśmy możliwość lotu nad lodowcem to na lotnisku nie było nikogo z obsługi, również nie było wolnych terminów na wyjazd samochodem terenowym w jego rejon. Miły Pan z Hostelu wspominał, że może zorganizować alternatywną trasę w rejon lodowca ale po przeanalizowaniu oferty i jej ceny uznaliśmy, że jednak szkoda trochę tych pieniędzy bo wyszłoby to ok. 400zł za osobę a jeśli miałabym zobaczyć tylko to, co widziałam na YouTube i nie robiło na mnie zbytniego wrażenia to jednak byłam na „nie” i tak większością głosów zostaliśmy na miejscu, wyszliśmy tylko pozwiedzać okolicę hostelu – w tym most ponad rwącą rzeką – i zjedliśmy w miejscowym barze jakieś tajskie danie z mięsem z woła piżmowego.
Następnego dnia poszliśmy w kierunku lotniska, śniadanie kupiliśmy sobie w supermarkecie i przy okazji znaleźliśmy tam z promocji koszulkę dla Rafała, niestety rozmiarów na Marcina nie było i coś na siebie znalazł dopiero w lotniskowym sklepiku z pamiątkami. Samo lotnisko znowu okazało się niesamowite 🙂 z balkonu mogliśmy podziwiać, nagrywać i fotografować do woli przylot samolotu i jego logistyczne przygotowanie do następnego lotu. I tak nasza grenlandzka przygoda dobiegła końca. Okazało się, że mieliśmy niesamowite szczęście bo trafiło nam się rekordowo ciepłe lato i tylko dlatego nie poznaliśmy co to błoto, bagna i prawdziwe komary na Grenlandii 😛 Późnym wieczorem byliśmy już w Kopenhadze. Z hostelu wyszliśmy jeszcze na chwilę poszukać czegoś lekkiego do jedzenia a tymczasem doszliśmy prawie do centrum i do Burger Kinga. Rano tą samą trasę pokonaliśmy żeby zająć sobie czas przed odlotem do domu. Marcin nawet w międzyczasie ubrał się od stóp do głów w sieciówce odzieżowej a ja głupia robiłam sobie pranie 😛 zamiast podejść do tego ze sprytem. Przed powrotem na lotnisko napiliśmy się jeszcze piwa na jednym z ryneczków i zwiedziliśmy jakiś kościół. Niestety nie udało nam się zwiedzić zbyt wiele. Dobrze, że następny dzień mieliśmy jeszcze wolny w pracy bo w Krakowie byliśmy z opóźnieniem, tam odebrała nas Kasia z Piotrkiem za co jesteśmy im bardzo wdzięczni a w domu byliśmy chyba koło 2 lub 3 nad ranem 🙂 Szkoda tylko, że wszystko co dobre szybko się kończy 🙂 ale to co widzieliśmy to nasze 🙂
Grenlandia – praktyczne porady:
Trasę trekkingu bardzo polecamy. Odległości pomiędzy tym co pisze w przewodniku, w internecie i na tablicach informacyjnych w chatkach różnią się trochę od rzeczywistości, nawet do 3km na odcinku.
My trafiliśmy na rekordowo ciepłe lato, przez co nie poznaliśmy co to komary, błoto, zimno i wiatr. Warto zabrać ze sobą moskitierę na twarz, wysokie i odporne na wodę buty, i coś ciepłego do ubrania, na wypadek gdyby kolejne lato nie było już rekordowo ciepłe.
Wodę na trasie można pić nieprzegotowaną, jest bardzo czysta i smaczna poza pierwszym odcinkiem, gdzie była słonawa, jeziorek jest też bardzo dużo po drodze.
Jedzenie na całą trasę trzeba zabrać ze sobą, w Kangerlussuaq kartusze z gazem można kupić w supermarkecie i sklepach z pamiątkami, samo jedzenie lepiej przywieźć ze sobą bo Grenlandia nie należy do najtańszych miejsc. Niektórzy w chatkach zostawiają nadmiar jedzenia, benzyny, częściowo pełne kartusze z gazem więc można się poczęstować.
Jeśli chodzi o szlak najlepiej posiłkować się GPS-em i Maps.Me, mapa i kompas mogą nie wystarczyć bo łatwo pójść niewłaściwą ścieżką i szkoda potem tracić czas na odnajdywanie się.
Na szlaku można spotkać woły piżmowe ale nam się niestety nie poszczęściło, widzieliśmy tylko króliki, renifery i lisa.
Praktycznie na całym szlaku nie ma zasięgu GSM, my spotkaliśmy nawet sporo osób na szlaku ale niewykluczone, że ktoś inny przejdzie cały treking nie spotykając żywego ducha.
Jedno z jezior można pokonać kanu ale lepiej nie odpływać zbyt daleko od brzegu bo niektóre łódki przeciekają i mają mniejsze lub większe uszkodzenia wielokrotnie reperowane.