czyli… widzieliście tą jamę koło namiotu?
Zawsze gdzieś tam z tyłu głowy mieliśmy wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ale ciągle się zniechęcaliśmy, bo każde relacje jakie oglądaliśmy i czytaliśmy były w stylu: wypożyczam samochód i jadę z miejsca A do miejsca B i tak w kółko. Nie lubimy takich podróży, ogląda się wtedy oklepane miejsca, do których dojeżdża każdy. Ja to nazywam objazdówka po kościołach, albo jazda spaślakowozem od miejsca A do miejsca B:)
Pewnego wrześniowego popołudnia 2023 roku dostaję informację od naszej znajomej Kaśki, że są w dobrej cenie loty na… Alaskę i czy aby nie kupię biletów. Termin przełom czerwca i lipca 2024 r. czyli alaskańskie lato, idealny czas na wyjazd w te rejony. Szybkie sprawdzenie co tam ciekawego można zobaczyć i… bierzemy. Lot z Frankfurtu czyli jednego z większych lotnisk w Europie, no cóż jakoś pewnie ogarnie się dolot do tego miasta.
Pierwsze schody zaczęły się z wizą. Polacy objęci są systemem bezwizowym ale… jak byłeś w Iranie, Iraku na Kubie i kliku innych jeszcze krajach to zapomnij o ESTA, musisz wyrabiać normalną wizę. My akurat byliśmy w Iranie, więc nasza procedura wizowa była w wersji trudnej, czyli musieliśmy się pofatygować do konsulatu w Krakowie. Nie będę tu przytaczał całej procedury, ale powiem tylko tyle, że mamy amerykańską wizę na 10 lat i załatwianie jej było przyjemnością.
Drugimi schodami był dolot do Frankfurtu, owszem można to było zrobić w wersji łatwej ale wersja łatwa kosztowała zbliżoną cenę co lot do Anchorage na Alasce. No cóż, trzeba kombinować. Kupujemy lot z Katowic do Dortmundu a stamtąd już pociągiem mkniemy do Frankfurtu, wydaje się proste i w sumie takie jest.
Trzeci problem to wypożyczenie samochodu, ano ja nie lubię więc problemem tym zajęli się Kaśka z Andrzejem. Finalnie cena wypożyczenia samochodu w sezonie zrobiła się kosmiczna i na moje barki spadł ciężar ogarnięcia transportu w Stanach. Wbrew pozorom nie jest to jakoś specjalnie trudne i historie o bardzo trudnym zwiedzaniu USA bez samochodu można sobie włożyć w bajki dla leniwych.
Z grubsza logistyka jest ogarnięta, zostaje nam tylko czekać do wylotu i tak nastąpił ten dzień. Razem z Kaśką 28 czerwca 2024 roku wskakujemy do samolotu lecącego do Dortmundu. Dortmund jest już przez nas dobrze znany więc ruszamy do naszego miejsca noclegu, które znajduje się w samym centrum, stosunkowo blisko dworca kolejowego, z którego mamy pociąg do Frankfurtu. Nocleg jak nocleg, jest czerwiec, ciepło a to centrum miasta więc gwar i zgiełk, nie ma klimatyzacji a co za tym idzie trzeba otworzyć okna i tu rodzi się problem bo jest głośno. Mimo wszystko udało się wyspać i z tego co pamiętam to o 5 rano wsiadamy do pociągu i mkniemy bezpośrednio na lotnisko we Frankfurcie, gdzie mamy spotkać się z Andrzejem i we czwórkę ruszamy już do Anchorage.
Lotnisko we Frankfurcie jest takie sobie, ogólnie duże lotniska w Niemczech są dla mnie jakieś takie nijakie i nieintuicyjne. Finalnie mamy niespodziankę w postaci braku naszego lotu na tablicy i trzeba kombinować. Pamiętam, że z lotami do USA jest zawsze jakiś problem i trzeba być dużo wcześniej na odprawie niż gdzie indziej. Koniec języka za przewodnika i już wiemy gdzie trzeba się odprawić, jak pisałem wcześniej odprawa wygląda inaczej niż standardowo. U nas zrodził się jeszcze problem z nazwiskiem Kasi, gdyż jest dwuczłonowe a co za tym idzie Kasia nie mogła się odprawić przez internet. Udało się to zrobić już przy odprawie na lotnisku ale kością niezgody był znak łączący dwa nazwiska.
Lot z małymi perypetiami przebiegał bez problemu, Airbus A340 linii Condor jest bardzo fajnym samolotem, obsługa również ale jedzenie o matko. Jak ktoś lubi ohydne jedzenie wege to może mu smakować ale dla mięsożercy jak ja to porażka. Został nam zaserwowany słynny już z Lufthansy makaron z keczupem. Wskazówka: jak lubisz mięso weź ze sobą swoje i pamiętaj, zjedz w samolocie bo do Stanów go nie możesz wwieźć, tzn. możesz ale będzie cię to drogo kosztowało 🙂 Bym zapomniał była jeszcze Karyna z Polski wraz z bombelkiem nie uznająca słuchawek w tablecie i gdyby nie nasze słuchawki z ANC to musielibyśmy słuchać odgłosów z gry o przygodach jednorożca. Tego luksusu nie miała Kasia z Andrzejem i co za tym idzie są teraz biegli w jednorożcach.
29 czerwca 2024 roku lądujemy w Anchorage, procedura na granicy przebiegła szybko i sprawnie, życzono nam przyjemnych wakacji. Wybraliśmy okienko, gdzie oficer najbardziej pasował nam do amerykańskiego szeryfa 🙂 Zapomniałbym jeszcze, że samoloty linii Condor wyglądają jak strój bohatera bajki „Gdzie jest Wally” 🙂 Na wyjściu z lotniska wita nas wielki napis „Welcome to Alaska” wraz z atrapą śmigłowca. Oj będzie się działo 🙂
Zdjęcie musi być, a teraz wychodzimy poza lotnisko, szybki telefon do naszego hotelu i przyjeżdża po nas transport. Trochę mamy zamieszania bo są dwa terminale ale finalnie przyjeżdża po nas busik i radośnie pomykamy do naszego hotelu. Merrill Field Inn wygląda niczym wyjęty z amerykańskich filmów Davida Lyncha, do tego te szerokie ulice i wielkie pickupy robiące wrrrrrr a w oddali góry. American Dream w pełnym tego słowa znaczeniu. Pokój czteroosobowy z dwoma wielkimi łóżkami, kuchnią i łazienką z wanną. Po drodze Pan z hotelu pokazuje nam dobrą miejscówkę z lokalnym jedzeniem Humpy`s ale o tym może później.
Jak już wspomniałem nie mamy samochodu, więc no tak mamy nogi ale odległości w samym Anchorage są lekko mówiąc duże. Mimo rozsądnego umiejscowienia, to do powiedzmy centrum mamy jakieś 3-4 km, podobnie do dworca kolejowego a do Walmartu i marketu REI ze sprzętem turystycznym, gdzie zamierzamy zaopatrzyć się w gaz i spraj na misie, jakieś 7-8 km. No dużo ale jest Uber, który biorąc pod uwagę naszą czwórkę wychodzi na głowę bardzo rozsądnie.
Nasz plan to kilka dni w sąsiadującym z Anchorage olbrzymim Parku Stanowym Chugach, później powrót i przejazd alaskańskim pociągiem na półwysep Kenai do miasteczka Seward, a tam już treking po miejscowych fiordach.
Pogodę mamy idealną i jest mówiąc wprost cudnie, ruszamy na rekonesans. Później po kilku miesiącach okazuje się, że szwendaliśmy się obok domu, gdzie był zatrzymany seryjny morderca, bohater serialu dokumentalnego o psychopatach ale o tym dowiedziałem się już grubo po naszym powrocie. Miasto jest olbrzymie, mamy totemy, kościoły Baptystów, sklepy, knajpki, natrafiamy na starą szkołę ale też i na schronisko dla bezdomnych oraz postawione niedaleko od niego namioty. Bezdomni wyglądają trochę inaczej niż u nas, są czyści, nikt nie żebrze, przywitają się z uśmiechem na twarzy. Czasem zastanawiam się o co tutaj chodzi, czy aby taki styl życia sami sobie wybrali. Nie mi to oceniać, mimo iż od tego miejsca do naszego hotelu jest około 2 kilometry, czujemy się bezpiecznie. Nic, trzeba iść spać bo jutro mamy zaplanowany treking na bardzo popularnym szlaku Tony Knowles Coastal Trail.
Z rana ruszamy Uberem do Walmartu i tam już szalejmy na shopingu, w pierwszej kolejności potrzebujemy spray na niedźwiedzie, który kupujemy wraz ze zgrabnym pokrowcem, po jednym na parę. Sprajowymi jesteśmy ja i Andrzej, dziewczyny w przypadku ataku niedźwiedzia mają głośno krzyczeć 🙂
Po sąsiedzku idziemy do marketu REI ze sprzętem turystycznym, zaopatrujemy się tam w wyborne w pełnym tego słowa znaczeniu jedzenie liofilizowane marki Peak Refuel. Porcje są olbrzymie i pyszne, do tego cena dużo korzystniejsza niż w Polsce. Nie warto narażać się i wozić liofilizatów z kraju (przepisy celne), bo te amerykańskie biją nasze na głowę. Zaopatrujemy się też w gaz do naszych Jetboili a ja tak przy okazji kupuję spodnie trekingowe szwedzkiej produkcji, o jakieś 200 zł taniej niż w Polsce. Zakupiliśmy też filtr Katadyna do wody również w dużo korzystniejszych cenach niż u nas. Zaopatrzeni ruszamy do bazy, trzeba zrzucić sprzęt i ruszamy na szlak. Na miejsce dojeżdżamy Uberem a dokładnie pod stację kolejową, gdzie kawałek dalej zaczyna się nasza trasa trekingowa. Jest lato, mamy świetną pogodę i około 20 stopni ciepła, do tego te widoki z zatoki. Korci mnie odesłać czytelników do Wikipedii ale w tym przypadku już tak łatwo nie jest i jednak coś o naszym szlaku napiszę.
Tony Knowles Coastal Trail, szlak nazwany na cześć gubernatora Alaski Tony`ego Knowlesa, który obejmował swój urząd w latach 1994 do 2002, ma niecałe 18 kilometrów i ciągnie się od stacji kolejowej w Anchorage aż za lotnisko. Trasa bardzo malownicza, gdzie możemy zobaczyć najwyższą górę Ameryki Północnej Denali (dawniej McKinley), wyspę Fire Island i cudowne widoki zatoki. My ruszamy od stacji kolejowej i powolutku przemieszczamy się w kierunku lotniska ciesząc się urokami przyrody. Liczyliśmy po cichu na spotkanie z łosiem, które lubią się pojawiać w rejonie Earthquake Parku ale tym razem nie było nam dane. Za to ptactwo wodne bardzo chętnie pozowało do zdjęć. Podziwiamy też przejeżdżający alaskański pociąg, na który de facto mamy też bilety. Dochodzimy do lotniska, tam wpadliśmy na pomysł by pójść pooglądać startujące samoloty ze znajdującego się tam lotniska na pobliskim jeziorze Hood. Znajdujemy sobie dogodne miejsce, odpalamy Jetboila i robimy kawusię obserwując lądujące i startujące samoloty, mocząc przy okazji stopy w dość powiedzmy nawet ciepłej wodzie jeziora. Co zabawne lądujące samoloty wracają do swoich hangarów miejscową ulicą, do tego piloci machają do nas a my radośnie im odmachujemy 🙂
Trochę zgłodnieliśmy więc zamawiamy Ubera i uciekamy pod knajpę Humpy`s, gdzie objadamy się miejscowymi specjałami popijając piwko Amber, do tego jak to bywa w Stanach w knajpach odbywa się koncert jakiegoś miejscowego artysty, więc mamy przyjemność posłuchać muzyki. Tak mi się przypomniało, jak swego czasu śmiano się z tzw. „znanych polskich artystów” robiących tournée po USA, gdzie ich koncerty właśnie miały miejsce w takich „knajpach z fliperami”. Humpy`s została przez naszą czwórkę uznana za oficjalną knajpę, gdzie się żywimy, ceny w miarę przystępne, dużo lokalesów, praktycznie od otwarcia knajpka zawsze pełna. Najedzeni wracamy sobie piechotką do naszego hotelu bo na następny dzień ruszamy już na szlak. Teoretycznie mamy spędzić na szlaku 6 dni, plany są dość ambitne ale też podchodzę do trasy bardzo elastycznie o czym opowiem później.
Rano po pysznym śniadaniu i amerykańskiej kawie zostawiamy część bagaży w hotelu i ruszamy Uberem do oddalonego o jakieś 20 kilometrów Glen Alps Trailhead Rest Area, skąd ruszamy na szlaki Parku Stanowego Chugach.
Kilka słów o telefonii komórkowej. Używaliśmy dwóch (w sumie trzech) komórek, miałem kartę Airalo (eSIM), oraz pakiet z Orange za 79 zł z internetem, co do tego drugiego nie było żadnego kłopotu. Polska karta od razu zalogowała się w sieci Verizon i trwała w niej jak skała (4G i 5G). Problem był z Airalo, które na starcie zalogowało się do sieci AT&T i wszystko było ok, aż w pewnym momencie na szlaku nagle sieć znikła i nie było szansy nawet ręcznie zalogować się do AT&T. Sieć wykrywał ale odrzucał kartę (eSIM). Finalnie wymusiłem ręczne logowanie do sieci Verizon i problem zniknął. Podobny problem miała Kasia ale w ten sam sposób został on zlikwidowany, również Airalo. Używaliśmy telefonów Xiaomi 14 Ultra (Orange), Redmi Note 13 pro(Airalo), oraz Kasia Samsunga S22 Ultra(Airalo).
Dobra, wracamy na szlak uzbrojeni w spraj na misie oraz dzwonki plus standardowy okrzyk znany już z Rumunii czyli „Miś! Miś! Miś!” ruszamy z parkingu na szlak. Nie ma tu żadnych wpisowych, opłat, zwariowanych strażników z regulaminami itp. Owszem jest budynek Rangersów i tablica ostrzegająca przed misiami ale opisówka jest w bardzo stonowanym stylu, ot niedźwiedzie się spotyka ale rzadko i miś raczej nie szuka specjalnie kontaktu z człowiekiem.
Naszym pierwszym celem jest ukryte w skałach jezioro Hidden Lake z górującym nad nim szczytem The Ramp, w sumie drugim co do wysokości w tym rejonie. Ruszamy szeroką ubitą drogą ku przygodzie, ale że taka szeroka droga to dla nas trochę nuda, więc odbijamy w prawą stronę i wspinamy się na małe wzgórze, gdzie mamy ławeczkę. 🙂 Chwila odpoczynku, podziwianie okolicy i ruszamy w dół na główny szlak. Warto wspomnieć, że ku naszej uciesze można spotkać bardzo dużo turystów z piesełkami, głównie blabladory i goldeny. 🙂 Tym razem skręcamy w lewo i robimy sobie popas na małym wypłaszczeniu przy rzece. Trzeba coś zjeść aby mieć siły wspinać się wyżej. Najedzeni ruszamy dalej, trasa powoli pnie się ku górze, jest cudnie. Mijamy kolejny potok górski, gdzie oczywiście musimy pomoczyć stopy. Do tego pojawiają się łachy śniegu, po których również musimy pochodzić. Nigdzie się nam nie śpieszy, czasu mamy sporo, misiów nie widać a szlak jest fantastyczny. Im wyżej tym lepsze widoki, pogody nie mamy już tak dobrej jak na szlaku Tone`go, jest też chłodniej. Wysokość też już robi swoje ale od czasu do czasu chmury się rozwiewają, przygrzewa słoneczko i widoki robią się jeszcze fajniejsze. Tak dochodzimy do jeziora ukrytego w skałach, gdzie nam potwornie wieje. 🙂 No cóż szukamy jakiegoś dogodnego miejsca na nocleg, musi być płasko i mało kamieni. My rozbijamy się bliżej jeziora a Kasia z Andrzejem ciut dalej. Na wieczór wiatr przestaje wiać, robi się spokojniej i bajkowo. Majstrujemy kolację zajadając się pysznym Peak Reafuel z REI`a. Kasia z Andrzejem znajdują łopatę do zakopywania tego co się wydali. 🙂 Ogólnie jest przyjęte (podobnie jak na szlaku grenlandzkim), iż kupę się zakopuje. Nie będę się rozpisywał co do szczegółów tej procedury w naszym wykonaniu.
Ranek rześki i chłodny, powoli wpełzają chmury. Wcinamy śniadanie, naprawdę smaczną jajecznicę z firmy o której już wcześniej wspomniałem i obserwujemy jak jęzor chmury próbuje się wedrzeć na nasze jezioro. Spakowani i pojedzeni ruszamy dalej. W programie jest zdobycie drugiego co do wysokości szczytu tego rejonu, góry The Ramp górującej nad jeziorem. Chmury nas powoli dopadają i wspinamy się w śniegowo-mglistych klimatach. Skała jest dość upierdliwa i Kasia z Andrzejem uznają, że zaczekają na nas ciut niżej a my ruszamy na szczyt. Zostawiamy w skałach plecaki i na lekko wspinamy się na wierzchołek. Na górze jesteśmy ponad chmurami więc mamy widok i na Hidden Lake oraz jezioro Ship Lake. Hmm… fajnie to tam w dole wygląda. Postanawiamy, że schodzimy w dół, Kasia z Andrzejem o tym jeszcze nie widzą. Zejście jest lekko mówić karkołomne ale bez strat doszliśmy do naszych znajomych. Jeszcze nie zacząłem mówić o Ship Lake a z ich ust pada hasło, że może schodzimy do tego jeziora. No cóż, jednogłośnie naszym obozem zostaje Ship Lake.
Zejście to naprawdę wyzwanie ale oczami wyobraźni widzę wychodzenie z powrotem do góry. Im niżej tym bardziej robi się efekt wow, ot nasze Morskie Oko ale bez obostrzeń. Chcesz to się rozbijasz i nocujesz.
Znajdujemy sobie dogodne miejsca nad wodą, może pogoda jest taka sobie ale zieleń wokół i bajkowa wręcz sceneria mimo zmęczenia powoduje uśmiechy na naszych twarzach. Namioty rozbite, czas na kolację i kładziemy się spać. Według wszelkich namiarów pogodowych jutro ma być niezła aura więc mam pomysł na dzień zero.
Poranek jeszcze lekko mglisty, raczymy się śniadaniem i… realizujemy plan dnia zero.
Namioty zostają a my na lekko zapuszczamy się w dół rzeki Ship Creek. Przeprawa na stracie na drugi brzeg już daje nam dużo zabawy, do tego chmury się rozwiewają i zaczynamy mieć cudowną słoneczną pogodę. Szczyt The Ramp, na który jeszcze wczoraj wychodziliśmy w chmurach, obecnie majestatycznie góruje nad nami kryjąc za sobą Hidden Lake. Mijamy po drodze drugie małe jeziorko i dalej idziemy ścieżką w głąb doliny. Iście sielska atmosfera, którą może przerwać jedynie biegający w pobliżu miś ale tym razem znowu mamy szczęście i na całej trasie nie trafiamy niedźwiedzi. Zapuszczamy się kilkanaście kilometrów aż do odnogi łączącej Ship Creek z North Fork, dalej już raczej nie idziemy bo praktycznie brak jest możliwości powrotu inną trasą do naszej bazy nad jeziorem Ship Lake. Wracamy tą samą droga w równie cudownej atmosferze, finalnie po powrocie wskakujemy do jeziora się schłodzić. No cóż, woda na Grenlandii była cieplejsza niż ta tutaj. Wtedy też pada z ust Andrzeja tytułowe zdanie „widzieliście tą jamę koło namiotu?”. No tak, między naszym a Kaśki i Andrzeja namiotem jest jama. Jama jest duża ale to nie jama misia. Teraz kminimy czyja to jama. Okazuje się, że to jama rosomaka. Widać rosomaki jakoś specjalnie się nami nie interesowały więc obie noce spędziliśmy bez niespodzianek, chyba że przedziurawiona karimata Andrzeja to zasługa rodziny rosomaków. 🙂 Dzień jeszcze się nie skończył więc ruszamy się przejść dookoła jeziora, mamy całkiem niezłą łachę śniegu a w krzakach przypadkiem napatoczyliśmy się na gniazdo jakichś kuraków. Pan kurak w obronie rodziny wystartował do nas ale skończyło się bez strat. My się wycofaliśmy a dziarski kogut też dał nam spokój. Kolacja i trzeba spać, rosomaki z jamy dalej się nami nie interesują. W nocy również. Co lepsze na drugiej stronie jeziora rozbiły namiot dwie dziewczyny więc jak rosomak nas zaatakuje to uciekniemy do nich. 🙂
Poranne śniadanie, w międzyczasie Kasia i Andrzej wyliczyli, że mają trochę za mało jedzenia więc skracamy treking o jedną noc. Problemem jest też wspomniana wcześniej przedziurawiona karimata. Dziś mamy dość długą trasę, gdyż musimy wyjść spod jeziora szlakiem Ship Lake Trail do Old Powerline Road i dalej idziemy w kierunki Williwaw Lake. Są w sumie dwie trasy jedna przez górę Little O`Malley Peak, która wcale nie jest „little” a druga wersja to obejście masywu i przejście doliną szlakiem Williwaw Lake Trail i tu rodzi się mały problem, misie. 🙂 Podobno grasuje tam jeden z nich. Jesteśmy uzbrojeni po zęby w spray i dzwonki więc powiedzmy, że czujemy się bezpiecznie. Do tego Kaśka z Andrzejem praktycznie całą drogę się kłócą a niedźwiedzie mają dobry słuch i starają się nas omijać z daleka. 🙂 Wspinając się w górę od Ship Lake na samym końcu naszej gehenny spotykamy stado białych kozic co mobilizuje nas aby iść dalej. Im bardziej zbliżamy się do tego „małego” O`Malleya tym bardziej przechodzi mi chęć wspinania się, jednak omijamy go bokiem. Przy jednym z mostków znowu robimy sobie popas. Mija nas też Pani ranger uzbrojona tak jak i my, tylko w spray na niedźwiedzie. Nie jest tak źle skoro specjaliści chodzą wyposażeni podobnie. Trasa do Williwaw Lake jest trochę inna bo bardziej obfita w roślinność, błoto i przeskakiwanie cieków wodnych. Po drodze trafiamy na dość świeżą kupę niedźwiedzia więc gdzieś tu się kręci. Zaczyna nam się trochę psuć pogoda i praktycznie na styk przed deszczem docieramy do jeziora. Szybko rozbijamy namiot. Miejsce jest zupełnie inne niż to przy Hidden i Ship Lake. Jezioro jest bardziej rozciągnięte, duże połacie błota i skał. Również nabranie świeżej wody jest małą kombinacją bo aby nabrać czystej trzeba się trochę nachodzić. Miejsce mamy świetne, jest płasko, jesteśmy osłonięci od wiatru, mamy miejsce na polową ubikację. Kasia z Andrzejem mają równie udane płaskie miejsce na tym niezbyt gościnnym dla namiotów terenie. Zaczyna padać, no cóż idealnie się udało, mamy wodę na kolację, powoli zapada zmierzch a w krzakach czai się miś. 🙂
Noc bez niespodzianek, niedźwiedzie też nie lubią deszczu. Pakujemy się i ruszamy do znanego nam już Glen Alps Trailhead Rest Area skąd myślę złapać Ubera. No właśnie, trekking mamy skrócony o jedną noc więc na szybko muszę znaleźć jakiś nocleg bo nasz hotel jest w pełni zajęty. Wbrew pozorom nie jest łatwo bo raz to problem z zasięgiem, dwa ceny, które w sezonie są takie sobie. Finalnie udaje się mi wynająć mieszkanie niedaleko dzielnicy, gdzie znajduje się Walmart, tak jako ciekawostka to przed naszym przyjazdem akurat w tym rejonie doszło do strzelaniny co opisywała miejscowa prasa. Z oddali widać Anchorage, jest olbrzymie a my mamy nadal do niego daleko. Pogodę mamy stabilną, po drodze trafiamy na stadko kaczuszek i powoli docieramy do wyjścia z Parku. Rodzi się mały problem z zasięgiem ale znajduję optymalne miejsce i zamawiamy Ubera. Trasa bez większych problemów, docieramy do typowego amerykańskiego domu. Wielki salon z równie wielkim telewizorem, dwie sypialnie, dwie łazienki, kuchnia z charakterystycznym zlewozmywakiem i kuchenką elektryczną a w piwnicy mamy pralnię, do tego jest jeszcze balkon, wypas. Na miejscu żadnych niespodzianek, zaopatrujemy się w Walmarcie w Skrewball Whisky i świętujemy nasz bardzo udany trekking w Parku Stanowym Chugach. Następną noc spędzamy już w naszym hotelu z filmów Davida Lyncha aby w kolejny dzień ruszyć w podróż alaskańską koleją. Oczywiście obiady jemy w Humpy`s 🙂
Nadchodzi dzień na podróż alaskańskim pociągiem. Bilet mamy zarezerwowany już dużo wcześniej, gdyż podróż ta cieszy się zainteresowaniem i kupno biletu z dnia na dzień może skończyć się fiaskiem. Tras jest kilka, my wybraliśmy trasę Coastal Classic. Stratujemy z Anchorage a naszą stacją docelową jest miasteczko Seward na półwyspie Kenai. Mamy do wyboru dwie klasy podróży Adventure Class i GoldStar Service. Różnią się ceną, wliczonym posiłkiem oraz rodzajem wagonów. Ta tańsza czyli Adventure Class to akurat klasa, którą my wybraliśmy, jest to najbardziej cenowo optymalny wariant. Cała zabawa z podróżą zaczyna się już na stacji kolejowej, gdzie naszą rezerwację musimy zamienić na bilety. Wcześniej zostawiamy bagaż w specjalnie przeznaczonym do tego namiocie, gdzie pakowany jest do kontenerów i ładowany do pociągu. Na dworcu kolejowym mamy sklepik z pamiątkami związanymi z koleją oraz małą kawiarnię. Jest ranek więc raczymy się kawą. Po krótkiej chwili dostajemy znak sygnał, iż można wsiadać do pociągu. Ruszamy do swojego wagonu i zajmujemy miejsca. Siedzenia są wielkie, rozkładane i bardzo wygodne. Pociąg rusza o czasie i z głośnym gwizdem opuszczamy stację kolejową w Anchorage. Trasa początkowo prowadzi wzdłuż szlaku Tony Knowles Coastal Trail aby dalej ciągnąć się zatoką, następnie powoli wbija się w półwysep Kenai. Jest ranek więc obsługa pociągu robi zapisy na śniadanie w wagonie restauracyjnym, oczywiście się na nie skusiliśmy, jest tanio, smacznie a wagon restauracyjny ma swój niepowtarzalny klimat. Najedzeni ruszamy na obchód pociągu bo jest co oglądać, mamy piętrowy przeszklony wagon, gdzie możemy podziwiać panoramiczne widoki, do tego na końcu wagonu są okna, gdzie można obserwować uciekający krajobraz. Same wagony są przestronne z wielkimi oknami do podziwiania niesamowitej alaskańskiej przyrody. Co jakiś czas obsługa przez głośniki informuje nas o ciekawych miejscach jak np. jęzory lodowców a także przechadzających się łosiach lub siedzących na gałęziach amerykańskich bielikach. Pociąg jedzie około cztery i pół godziny, po drodze mamy dwie stacje kolejowe, z czego ta druga wygląda klimatycznie i powiem szczerze, że następnym razem tam bym wysiadł i poszedł na szlak z namiotem. Teraz już nie pamiętam jak nazywała się druga stacja ale była to stacja za Girdwood, gdzie praktycznie pociąg zatrzymał się w lesie a z daleka było widać czoło lodowca. Dojeżdżamy do Seward i wysiadamy, zabieramy swoje bagaże.
Niedaleko stacji mamy nasz hotel Marina Motel, gdzie uwaga wita nas Prince i Pincess, czyli bordercolie i golden, dwa sympatyczne psiaki, które znajdują się w recepcji. Już nam się podoba. Zostawiamy bagaże bo nasz pokój jeszcze nie jest gotowy i ruszamy na miasto. W porcie wita nas foka radośnie konsumująca sobie rybkę, podobno to rzadki widok. Miasto w sumie składa się z dwóch części, pierwsza to stacja kolejowa i rejon portu a druga część to tzw. stare miasto. Bardziej turystyczne, z knajpkami, sklepikami z pamiątkami, gdzie na samym końcu znajduje się Alaska SeaLife Center – coś w rodzaju ogrodu zoologicznego ale też tak nie do końca. Kaśka z nas polewała, że na Alasce pójdziemy do zoo. Rekonesans zrobiony, wracamy zmęczeni do hotelu, jutro my idziemy do zoo 🙂 a Kaśka z Andrzejem ruszają w miasto.
Rano pogodę mamy średnią, owszem niebo jest zachmurzone ale nie pada i nie wygląda na to żeby miało padać. Po śniadaniu ruszamy napić się kawy w miejscowej knajpce, gdzie rządzi pies Mac. Lokal zrobiony w starym wagonie kolejowym w klimatycznej aranżacji, gdzie główną atrakcją jest przechadzający się jego mieszkaniec czyli pies o wspomnianym już wcześniej imieniu. W trakcie kawy rozpracowujemy miejscowy autobus „Seward Free Shuttle”, który jeździ od 22 kwietnia do 18 września, jest za darmo, uczciwa cena. Praktycznie jeździ co 30 minut i można nim się dostać w każdy rejon miasteczka. Fajna sprawa.
Kawa wypita, trzeba ruszyć dalej tym razem w druga stronę miasta, w kierunku supermarketu oraz centrum dla odwiedzających. Oczywiście po drodze mamy okazję powygłupiać się na wielkich kolejowych pługach śnieżnych, pozować do zdjęć przy banerze centrum dla odwiedzających. W pobliżu odwiedziliśmy miejscowy cmentarz. Czas szybko płynie więc rozdzielamy się z Kasią i Andrzejem, my ruszamy autobusem do Alaska SeaLife Center.
Jesteśmy w środku tygodnia więc nie jest tłoczno, kupujemy bilety i ruszamy pobawić się kamerą termiczną 🙂 robimy sobie selfie i czas na clou tego miejsca czyli maskonury, po angielsku puffins. To istny raj dla nas bo jest ich tu masa, pływają, latają, czochrają się. Tu spędzamy najwięcej czasu. Owszem fajne są też lwy morskie i foki ale maskonury rządzą. Co widać na zdjęciach, które tu zamieszczamy. 🙂
Są jeszcze inne atrakcje w postaci fauny i flory Alaski, nawet niektóre z nich można dotknąć maczając ręce w akwariach ale i tak dla nas rządzą maskonury. W pełni szczęśliwi wychodzimy z SeaLife Center i ruszamy gdzieś… No właśnie, znalazłem miejscowy park, który na mapie wygląda imponująco więc opłotkami przemieszczamy się w jego kierunku. Po drodze trafiamy bardzo oryginalną tablicę rejestracyjną „ PI 314” oraz tablicę ostrzegającą o Szalonej Kurze, która mieszka w tym rejonie. Po drodze też znajdujemy trasę na miejscowy szczyt Mt. Marathon ale patrząc po poziomicach dzisiaj się nam nie chce wychodzić. Dochodzimy do Two Lakes Park i jest sporo zabawy. Zaczynamy od zabawy w kamyki, czyli znaleźliśmy pomalowany kamyk, robimy zdjęcie i wrzucamy na grupę na Facebooku z dopiskiem, kiedy i gdzie go znaleźliśmy. Kawałek dalej widzimy tablicę z napisem Waterfall. Wodospady to my lubimy więc ruszamy w tym kierunku. Trasa lekko pnie się w górę leśnym szlakiem. Wodospad może nie tak imponujący jak te w Kolumbii czy Salwadorze ale jest fajny i dużo zabawy daje nam przedzieranie się w jego pobliże. Ruszamy dalej obserwowani przez miejscowe wiewiórki, dochodzimy do pierwszego z jezior a przy okazji trafiamy na cmentarzysko starych samochód, praktycznie pochłonięte przez las. Fajna sprawa, ruszamy w kierunku drugiego jeziora, oczywiście towarzyszą nam też wiewiórki i miejscowe piesie wyprowadzane przez swoich właścicieli. Park jest dość duży więc trochę czasu nam zajęło szwendanie się po nim. Po wyjściu z Parku nie chcemy iść główną arterią więc ruszyliśmy Mill Street a z niej na Chamberlain Road do jeziora bez nazwy, jezioro jak to jezioro ale mamy stado miejscowych ptaszorków, które próbujemy podejść po cichu i sfotografować, niestety ze skutkiem miernym, bo co podchodzimy to uciekają, a gdy się wycofujemy to znowu wracają na swoje miejsce. Trafia się nam też bielik amerykański ale jest daleko i zdjęcia wychodzą słabo. Ruszamy dalej pod pomnik znajdujący się w Benny Benson Memorial Park i powolutku wracamy do naszego hotelu, gdzie po drodze trafiają się tablice informacyjne o szwendających się w pobliżu misiach. Jutro ruszamy na szlak więc trzeba się wyspać. Znowu kilka dni będziemy spać w tym M1 co nosimy w plecaku.
Ranek jak to ranek, mglisty i chłodny. Część naszego sprzętu zostawiamy w hotelu i ruszamy na śniadanie w zaprzyjaźnionej knajpce znajdującej się w porcie. Najedzeni ruszamy na przystanek autobusowy i tu niespodzianka. Pierwszy autobus jest pełny i tyle z naszej jazdy. Trzeba poczekać 20-30 minut, no cóż. Odczekaliśmy swoje z duszą na ramieniu patrzymy na busa ale są miejsca. Pakujemy się do środka i ruszamy na ostatni przystanek czyli pod SeaLife Center. Stamtąd już piechotą w kierunku Lowell Point. Droga asfaltowa wzdłuż zatoki, idzie się dość szybko, po drodze mijamy fabrykę przetwórstwa rybnego, której nie sposób przeoczyć z racji dość specyficznego zapachu. Trafia się nam też stary amerykański Ford, aż szkoda na niego patrzeć jak marnieje zaparkowany pod drzewami. Po przejściu ponad pięciu kilometrów dochodzimy do szlaku Caines Head – Tonsina Trail i tu zaczynają się kredki. Nigdy nie miałem do czynienia z pływami a żeby nie było zbyt łatwo to mamy imperialny system miar czyli stopy i jardy. No pięknie, na tablicy informacyjnej jest rozpiska o której godzinie co i jak ale stopy dalej kojarzą się nam z tym na co zakładamy buty. Mam aplikację w komórce i zegarku dotyczącą pływów ale w metrach nie stopach. Nagle olśnienie, da się przełączyć i ok, zgadza się się z tym co mamy, do tego nawet nauczyliśmy się wszystko przeliczać, skonfigurowałem też zegarek i mamy praktycznie trzy źródła. Z duszą na ramieniu ruszamy na trasę, jak na razie jest to typowa trasa trekingowa, prowadzi leśnym duktem. Raz w górę, raz w dół, co kawałek mamy ostrzeżenia o tym aby uważać i nie spaść z klifu. Amerykanie umieją w szlaki trekkingowe i naprawdę idzie się bardzo fajnie, do tego co chwilę podziwiamy jakieś piękne widoki. Powoli przebijamy się do Tonsina Point, przechodzimy przez dwa mosty i tu natrafiamy na ścianę, a raczej na wodę. Mamy przypływ i dalej no cóż, nie da się iść. Czas na popas więc robimy sobie obiad, miejsce jest idealne do pikniku bo zadaszone, z ławkami i stołami plus miejscem na ognisko. Oczywiście Andrzej od razu bierze się za rozpalanie ognia. Mamy toalety (z czego bardzo zadowolone są dziewczyny) i… różne sprzeczne informacje. W necie pisze, że można przy odpływie ruszyć przy pięciu stopach wody, na tablicy pisze, że trzy, a jeszcze gdzie indziej dwie. Mamy mętlik w głowie, wychodzimy na plażę i bacznie obserwujemy wodę a przy okazji latające nam nad głową bieliki. Mamy też kolegę, który wyżera nam orzeszki -Modrosójkę Czarnogłową. Ptaszek bardzo przyjacielski, odważny, do tego łasy na nasze orzeszki. Kasi i Andrzejowi udało się trafić tęczę nad lodowcem po drugiej stronie zatoki ale zdjęcia nie oddają prawdziwego widoku. Sama plaża na Tonsina Point daje nam dużo uciechy, do tego znajdujemy domek, który jest ogólnodostępny ale trzeba go sobie zarezerwować. Tu właśnie jest problem, bo rezerwację to tak naprawdę robi się rok do przodu. Zauważamy, że woda powoli się cofa według aplikacji mamy 6 stóp, hmm… wygląda to obiecująco.
Czeka nas około sześć-siedem kilometrów brzegiem do Północnej Plaży, gdzie możemy rozbić namioty. Ruszamy, mieszkańcy domku machają nam na drogę i życzą powodzenia. My radośnie skaczemy po kamieniach, człapiemy po żwirowatym piasku, przeskakujemy przez powalone drzewa i wyrzucone przez ocean korzenie, czasem zdarza się porośnięty glonami odcinek i jest ślisko i trzeba uważać. Gdyby to był przypływ to pionowe ściany klifu wyglądają nieciekawie jakbyśmy musieli uciekać na ląd. W naszym przypadku ocean się cofa i jest coraz to lepiej. W jednej trzeciej trasy dochodzimy do punktu, gdzie według moich obliczeń powinien być domek. Na plaży widzimy nawet kajaki. Wchodzimy do lasu i na co trafiamy? Na sławojkę, w lesie przy plaży mamy toaletę, grzech nie skorzystać. Domek jest najprawdopodobniej w drugim kierunku ale wracamy na nasz brzegowy szlak bo mimo odpływu jakoś tak nie ufam tej wielkiej wodzie. Na drzewie czai się jeszcze bielik i bacznie obserwuje okolicę. Trafia się nam też mały wodospad ze słodką wodą. Ocean cały czas się cofa a my czujemy się pewniej bo wszystko zgadza się z aplikacją w komórce i moim zegarkiem. Przed naszym głównym dzisiejszym celem czyli Północną Plażą czeka nas jeszcze wyjście z brzegu na wzgórze a stamtąd mamy dwa warianty. Jeden to załapać się na domek „ Derby Cove”, na który nie liczymy a drugi to nocleg na plaży. Wspinamy się w górę w alaskańskim lesie, aby w szczytowym punkcie znowu schodzić w dół (skąd my to znamy). Znajdujemy odbicie do „Derby Cove” ale tam nie ma złudzeń, domek zajęty do tego wokół kilka namiotów. Olewamy, tu się nie rozbijemy, ruszamy na plażę i to jest strzał w dziesiątkę. Plaża, plażą ale to co jest w lesie, no nie można sobie wymarzyć lepszego miejsca. Mamy platformy, gdzie można rozbić namioty, jest idealnie płasko, mamy toalety, mamy rzekę ze słodką wodą, jest też zadaszenie oraz szafki aby schować jedzenie przed misiem. Obok znajduje się tez chatka rangersów, pusta i pozamykana ale w razie niebezpieczeństwa można się tam wbić i ewentualnie wezwać pomoc. Rozbijamy namioty, cieszymy się zachodem słońca na plaży, gdzie znajdują się resztki ni to mola ni to portu, ot powbijane w wodę pale, na których lubią sobie usiąść miejscowe ptaszorki. Z tego bardzo zadowolona jest Bożenka bo może je fotografować. Wspomnieć należy, że można do tego miejsca zamówić wodną taksówkę, nie trzeba wtedy kombinować z pływami i z plaży ruszyć już bezpośrednio do Fortu McGilvrey, który jest naszym jutrzejszym celem. Z informacji od innych turystów wynika, że w tym rejonie może kręcić się czarny i brązowy misiek ale śladów żadnych nie widać, kup też nie ma więc czujemy się bezpiecznie. Przygotowujemy kolację i delektujemy się widokami, samo wejście do naszego kampingu między drzewami już jest klimatyczne, a zachód słońca mimo pochmurnego nieba jest bardzo przyjemny. No może nie do końca, bo temperatura troszkę spada ale jak to mówią, nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie. Najedzeni idziemy spać, jest ok, śpiwory mamy ciepłe. Wyjście za potrzebą w nocy też jest bardzo klimatyczne bo trochę przypomina amerykańskie horrory, gdzie grupa studentów udaje się do chatki w lesie. Klimatycznie w nocy wygląda plaża, aż nie chce się wracać do namiotu, ale w kalesonach jest trochę zimno. 🙂 no i jakoś tak zawsze się wydaje, że tam gdzieś w drzewach obserwuje mnie miś. 🙂
Jako taką ciekawostkę napiszę, że poznani przez internet znajomi, którym sprezentowaliśmy spray na niedźwiedzie kilka dni później mieli odwiedziny czarnego misia, gdy jedli posiłek. On pomruczał, oni pokrzyczeli, miś pochodził sobie jeszcze dookoła i poszedł w las. Nas misio nie odwiedzał z racji tego co już wcześniej napisałem, niedźwiedzie mają dobry słuch i węch, a nasze skarpety trochę już mil przeszły.
Poranek, jak to poranek na Alasce, trzeba się pochlapać wodą, umyć zęby, zjeść coś pysznego z Peak Refuel i tym razem na lekko ruszamy na szlak trekingowy do Fortu McGilvrey. Namiot zostaje, jedzenie chowamy w szafkach antymisiowych i ruszamy.
Kilka słów o samym Forcie. Zbudowano go w trakcie II Wojny Światowej, miał strzec Zatoki Zmartwychwstania (Resurrection Bay). W pobliżu Fortu znajdowały się koszary, gdzie stacjonowało około 500 osób. Fort ten był jednym z wielu umocnień obronnych w tym rejonie, przed ewentualnym atakiem Japończyków. Zatoka Zmartwychwstania jest strategicznym miejscem, ze względu na to, iż w zimie nie zamarza tam woda. Co lepsze, pomieszczenia Fortu oraz bunkry wokół są ogólnodostępne, co daje nam jeszcze większą frajdę z trekkingu. Wychodząc na plażę widzimy osoby, które przypłynęły wodną taksówką i ruszają na trekking tak jak my. Dobrze, bo jak trafimy na niedźwiedzie to będziemy wtedy w odwodach a nie na pierwszej linii. Trasa bardzo przyjemna, pniemy się powoli w górę alaskańskim lasem. Po drodze trafiamy na magazyny i bunkry, do których bez problemu możemy wejść, oj ten klimat mroczności. W pewnym momencie droga się rozdziela, Kasia z Andrzejem idą góra a my dołem, ścieżki finalnie schodzą się przed Fortem. My trafiamy na pozostałości budynków koszarowych, jakieś dziwne łuski pocisków i wystające z ziemi rury. Finalnie spotykamy się przed Fortem i wchodzimy do niego, tu zaczyna się przygoda, bo pomieszczeń jest bezliku, ciemność, snop światła latarki i jest zabawa. Wychodzimy na zewnątrz, gdzie znajdowało się kiedyś działo 155 mm, mamy piękny widok na zatokę. Okupujemy znajdującą się tam ławeczkę, delektując się cudownymi widokami. Mamy trochę szczęścia bo słońce zaczęło przebijać się przez chmury. I od razu mamy też kumpla, czyli przyleciał Mordechaj (bohater serialu „Zwyczajny Serial”, którym jest właśnie modrosójka), tym razem do tego stopnia nas się nie boi, że dziobie sobie orzeszki prosto z ręki. Zaliczamy jeszcze stanowisko dowodzenia i czas ruszyć w dół. Kasia namówiła nas na przejście do Południowej Plaży, lekko ociągamy się bo jednak jesteśmy zmęczeni ale ruszamy za nią. Trasa bardzo przyjemna ale po dwóch kilometrach znajdujemy coś. To coś jest duże, śmierdzące i jeszcze z niego leci para – kupa misia. Czyli był tu bardzo niedawno. No cóż, jednak lepiej wracać więc ruszamy z powrotem, głośno wołając „Miś!, Miś!, Miś!”. Ciekawe czy zna polski? Dochodzimy do skrzyżowania i już spokojniej idziemy w kierunku naszej bazy na Północnej Plaży. Namioty całe i nic z nich nie zginęło więc nie mieliśmy odwiedzin zwierzaków, Zabieramy się za obiadokolację. Tym razem karimata przedziurawiła się Bożence i schodziło jej w nocy powietrze.
Noc bez niespodzianek, oprócz deszczu, ale ustał nad ranem więc namioty przeschły w trakcie naszego posiłku. Pakujemy się dość żwawo bo czeka nas przypływ. Ruszamy przy dwóch stopach i jeszcze mamy odpływ ale po godzinie zaczyna wody przybierać z tym, że trzy stopy to nas nie rusza. Widać teraz jak bardzo cofnął się ocean, idzie się nam dużo łatwiej bo nie musimy skakać po skałach tylko zasuwamy żwirowatą plażą. Zostaje nam jeszcze jedna noc bo postanowiliśmy zostać w Tonsina Point. Jesteśmy dość wcześnie więc obiad i ruszamy na rekonesans. To był strzał w dziesiątkę bo bielik amerykański praktycznie nam pozował do zdjęć. Dało się naprawdę podejść do niego bardzo blisko co zaowocowało super fotkami. Do tego znaleźliśmy ostrzelane canoe, nad rzeką pohuśtaliśmy się na linie, przedzieraliśmy się przez krzaczory, podziwialiśmy mech na olbrzymich drzewach. Aż żal nam jest wracać do Seward. Co lepsze na brzegu Andrzej znalazł całkiem dobrą wędkę, którą przehandlował za piwo dla nas w knajpie w Seward. 🙂
Następnego dnia ruszamy do Seward, tym razem nie jest już fajnie bo całą trasę pada. Staramy się przebierać nogami szybciej. Jak jeszcze w lesie jest ok bo drzewa wyłapują krople to na asfaltowej drodze, powiedzmy, jest już tak sobie. Pod SeaLife Center łapiemy Shuttle Bus`a i dojeżdżamy pod nasz hotel. Kasię zaczyna łapać przeziębienie i to dość upierdliwa wersja, następnego dnia mamy mieć wypad na lodowiec, ale patrząc na nią jednak chyba z niego zrezygnujemy. Zobaczymy co będzie się działo przez noc ale nie wygląda to dobrze. Po drodze zatrzymujemy się w naszej knajpce, gdzie wcinamy pyszny obiad racząc się miejscowym piwem załatwionym przez Andrzeja za wędkę.
Ranek nie wygląda zbyt ciekawie dla Kasi, ruszamy z Bożenką do sklepu, gdzie widziałem jakieś miejscowe lekarstwa, bo te nasze tak średnio na nią działają. W markecie Pani poleca nam leki na przeziębienie w wersji na dzień i na noc. Kupuję cztery opakowania, dwa dla nas i dwa dla Kasi i Andrzeja. Odwołujemy wyjazd na lodowiec. Kasia z Andrzejem zostają w hotelu a ja z Bożenką mamy mało i mimo deszczu ruszamy na na Mt. Marathon. Szlak zaczyna się niedaleko Parku Dwóch Jezior, ostro pnie się w górę, aż trafiamy na odbicie do wodospadu. Wodospad naprawdę bardzo urokliwy do tego w strugach deszczu jest większy klimat. Ruszamy dalej, szukamy jakiejś alternatywnej trasy ale zejście w dół po śliskiej bardzo stromej skale jest niezbyt bezpieczne i wracamy z powrotem na szlak. Trasa robi się bardziej płaska, my wchodzimy na łachy śniegu znajdujące się wzdłuż płynącego potoku, kawałek dalej już idziemy łąką pełną wysokiej trawy. Praktycznie mimo peleryn jesteśmy do kolan mokrzy, do tego z góry nam jeszcze dolewa. Postanawiamy wracać do bazy, zahaczając wcześniej o knajpę aby coś wszamać. Mnie zaczyna powoli też coś zbierać ale na razie jest jeszcze stabilnie. Jutro już wracamy. Pociąg z tego co pamiętam jest dość późno około 16:00, w Anchorage jesteśmy przed 22:00. Kasi jest ciut lepiej ale dalej nie wygląda to zbyt dobrze.
Poranek bez stresów, mnie już złapało na dobre ale spacyfikowałem to tabletkami. Pakujemy się, czas na wymeldowanie, jakieś śniadanko w naszej knajpie, później kawa w towarzystwie Mac`a i ruszamy na dworzec kolejowy. Tam jak ostatnio zostawiamy pod namiotem bagaże, zmieniamy naszą rezerwację w bilety i ruszamy do swojego wagonu. Oczywiście jak poprzednio zapisujemy się na obiad w wagonie restauracyjnym. Jedzenie jest pyszne. Jesteśmy około 21:00 w Anchorage, bierzemy Ubera i uciekamy do naszego hotelu. Zostają nam jeszcze dwie noce i wracamy do Europy.
Następny dzień shopping, Kasi się polepsza, mi pogarsza. Ruszamy do Walmartu na zakupy. Moja garderoba zwiększyła się o t-shirty i jeansy, do tego jeszcze kupiłem sobie Nintendo Switcha, dokupiliśmy jeszcze magnesów i ruszamy do Humpy`s na ostatni obiad i piwko. Przy dobrym jedzeniu jest co wspominać bo wypad naprawdę udany. Najedzeni wracamy do bazy, ja wraz z Bożenką chowamy spraye na niedźwiedzie, które za parę dni podejmuje poznany na necie znajomy. Do kraju zabrać ich nie możemy, wyrzucić szkoda, więc wrzucam na grupie Polacy na Alasce info, że są do oddania za darmo (uczciwa cena) dwa spraye. Dostaje info od osób, które za kilka dni przylatują do Anchorage więc bawimy się w skrywanki. Miejsce okazało się dobre, info o znalezieniu dostaliśmy od razu.
Lot powrotny bez niespodzianek, oczywiście były pyszności w postaci makaronu z keczupem 🙂 Trochę zabawy mieliśmy z dojazdem do Dortmundu ale zmieściliśmy się o czasie i na spokojnie wróciliśmy Wizzairem do Polski. To tyle naszej alaskańskiej przygody.
Kilka użytecznych linków:
Hotel w Anchorage – Merrill Field Inn
Hotel w Seward – Marina Motel
Alaskańskie pociągi – Alaska Raildroad
Miejsce z maskonurami – Alaska Sealife Center
Bus w Seward i nie tylko – Seward City Tours
Bus jadący pod lodowiec z Seward – Exit Glacier Shuttle
Restauracja w której stołowaliśmy się w Anchorage – Humpy’s Great Alaskan Alehouse