… czyli kraj pachnący cedrami : )
Liban – przy okazji jakiejś promocji z LOT-u zdobyliśmy bilety do Bejrutu a jak już mieliśmy ogarnięty pomysł na zwiedzanie do planu dołączyła jeszcze Bożena. Wspólnie dojechaliśmy do Warszawy a tam pozostało już tylko czekać na wylot zaplanowany niewiele przed północą 11 maja 2016r. Znaleźliśmy naszą bramkę po czym Marcin z Bożeną poszli jeszcze z misją specjalną na bezcłówkę, gdzie mieli zdobyć coś mocniejszego 🙂 wybór padł na orzechówkę 🙂 Czekanie o tej porze było trochę męczące a Bożena nawet na chwilę zaległa na podłodze przy plecakach. Nie minęła nawet chwila a u jej stóp leżała kartka z napisem „Zbieram na Wino” 😛 Zdjęcie zostało też od razu wysłane do samej zainteresowanej 😛 Zanim nas odprawiono dwa razy przetrząśnięto nam paszporty w poszukiwaniu pieczątek z Izraela 🙂 Zanim zdecydowaliśmy się na zakup biletów wiedzieliśmy jakie są obostrzenia wjazdowe do Libanu, nie tylko pieczątka z Izraela w paszportach by nas dyskwalifikowała ale jakiekolwiek symbole hebrajskie na odzieży, czy nawet metka ubrania wyprodukowanego w Izraelu. Na szczęście nikt nie podpadł i szybko wpuszczono nas na pokład. Lot trwał niecałe trzy godziny, już w samolocie każdy z nas wypełnił „migration card” a po wejściu na lotnisko przed wbiciem pieczątki w paszport znowu został on przekartkowany i sprawdzony. Po chwili mieliśmy już nasze upragnione pieczątki i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Nie było jeszcze 4:00, myśleliśmy, że formalności potrwają dłużej. Kierowca taksówki, z którym przez internet umówił się Marcin czekał na nas przy wyjściu z terminala a potem posiłkując się nawigacją w telefonie Marcina dowiózł nas pod Hotel Lagace w Jaunieh na przedmieściach Bejrutu. Nocleg mieliśmy zarezerwowany dopiero z 12 na 13 maja i teoretycznie meldunek przypadał na godziny popołudniowe ale bez problemu zameldowano nas przed 5:00 a przy końcowym rozliczeniu nic nam za to nie doliczono do rachunku. Na początku zdziwiliśmy się tylko, że w pokoju są dwa pojedyncze łóżka, na szczęście potem zauważyliśmy też drabinę na drugi poziom pokoju a tam znaleźliśmy jeszcze trzy łóżka a nie tylko to jedno brakujące 🙂 Orzechówką wznieśliśmy toast za tak udany początek wycieczki i poszliśmy spać 🙂 spać musieliśmy szybko bo przed południem chcieliśmy zwiedzić Jeita Grotto.
Jeita Grotto to układ dwóch jaskiń z przepięknymi naciekami krasowymi, znajduje się w niej jeden z największych na świecie stalaktytów mierzący 8,2m długości, sama długość jaskiń wynosi natomiast około 9km. Jaskinie znajdują się w dolinie Nahr al-Kalb. Dolną grotę odkrył 1836 roku amerykański misjonarz William Thomson natomiast górną w 1958r odkryli libańscy speleolodzy. Jaskinie te są bardzo turystyczne ale jak tylko zobaczyliśmy zdjęcia skalnych formacji, jakie tam można zobaczyć postanowiliśmy je zwiedzić, nawet Hotel Marcin wybrał tak, żeby można było spod niego dojść do jaskiń na nogach 🙂 Około 10:00 ruszyliśmy szukać jakiegoś banku, gdzie moglibyśmy wymienić dolary na funty libańskie. W pierwszym się nam nie udało, zwątpiliśmy, że w ogóle gdzieś nam się to uda i wzięliśmy coś na początek z bankomatu. Szliśmy już w kierunku groty, kiedy minęliśmy kolejny bank a tam miła niespodzianka 🙂 jednak pieniądze można było wymienić bez problemu :) a po czasie zorientowaliśmy się, że to i tak nie miałoby większego znaczenia czy pieniądze wymienimy czy nie bo w sklepach płacić można też dolarami a kasjerki resztę zgodnie z wyliczeniami kasy wydają później w libańskich funtach. Dojście do kas biletowych przed grotami zajęło nam może z pół godzinki. Z biletami w ręku przeszliśmy do stacji kolejki linowej i po oczekiwaniu na swoją kolej wsiedliśmy do wagonika, który ledwie ruszył a już był na górze 🙂 aż dziwne że na taką odległość ktoś się fatygował i budował kolej linową 🙂 Dotarliśmy do wejścia do górnej groty a tam do depozytu trzeba było oddać aparaty fotograficzne i telefony, niestety nie można tu było w ogóle robić jakichkolwiek zdjęć a szkoda.
W górnej grocie długość wybetonowanych chodników to około 750m ale widoki dookoła są tam tak zachwycające, że przejście ich i obejrzenie wszystkiego zajęło nam sporo czasu, aż boję się ile godzin bym tam siedziała gdyby mi tylko ktoś zdjęcia pozwolił robić. Teraz już chyba wiemy skąd ludzie biorą pomysły do gier i filmów fantasy :) zwiedzając grotę przypomnieliśmy sobie nazwy wszystkich chyba form naciekowych 🙂 stalagmity, stalaktyty, stalagnaty, draperie naciekowe, misy martwicowe a widzieliśmy też cuda i dziwy, których nie potrafiliśmy nazwać 🙂 po wyjściu z górnej groty szukaliśmy bez powodzenia sowy w sklepie z pamiątkami. Zabawny pociąg na kołach zbierał już ludzi, żeby przewieźć ich w rejon dolnej jaskini ale po tym, jak długo jechaliśmy kolejką uznaliśmy, że nie będziemy się wygłupiać i ten kawałeczek zejdziemy na nogach. Dzięki temu, że wybraliśmy przechadzkę zobaczyliśmy zwierzaki w minii zoo po drodze i zwiedziliśmy mały park z przeróżnymi rzeźbami. Zwiedzanie dolnej groty odbywało się łódkami, mimo że długość trasy wynosiła tylko 400m to i tak z racji piękna form naciekowych wszędzie wokół wprawiała w zachwyt.
Tu niestety również trzeba było oddać do depozytu aparaty fotograficzne. O dziwo zwiedzając tylko te dwie jaskinie trafiliśmy aż na trzy grupy polaków. Zbliżał się czas pokazu filmowego dotyczącego jaskiń więc ruszyliśmy z powrotem w rejon sklepu z pamiątkami przy górnej grocie. Nikt nie zabrał mi aparatu więc z rozpędu spróbowałam zrobić zdjęcie ale otrzymałam za to delikatną reprymendę. Koniec końców żadnego zdjęcia wnętrza groty nie mamy ale widzieliśmy ją i naprawdę było warto. Tym razem na sam dół zjechaliśmy już czerwono-zieloną ciuchcią. Otwarci na pomysły Bożeny co do alternatywnych sposobów podróżowania i autostopu postanowiliśmy spróbować i tak po nieśmiałym tylko geście zatrzymał się nam dostawczak i do głównej drogi wiodącej do naszego hotelu dojechaliśmy na pace ciężarówki co było niesamowitą frajdą. Zanim wróciliśmy do hotelu zrobiliśmy jeszcze małe zakupy w supermarkecie, okazało się, że zakup piwa czy też jakiegokolwiek innego mocniejszego alkoholu nie jest tu żadnym problemem. Wychodząc uśmialiśmy się jeszcze tylko z nazw dań typu fast-food, gdzie większość z nich zaczynała się od słów „jebne w …” 😛 Przed dalszym zwiedzaniem wróciliśmy jeszcze do hotelu na krótka drzemkę po czym ruszyliśmy szukać posągu, który na podobieństwo Jezusa z Buenos Aires rozkłada ręce nad Bejrutem.
Trafiliśmy bez problemu w rejon kościoła, przy którym stała figura niestety sama brama była zamknięta na głucho. Jako, że wzdłuż ogrodzenia prowadziła wydeptana ścieżka postanowiliśmy nią pójść w dół i tak trafiliśmy na platformę z pięknym widokiem zarówno na wybrzeże, jak i w górę na sam posąg. Postanowiliśmy zaczekać na oświetlenie posągu, niestety mimo upływu jakiejś godziny żadne światła nie włączyły się a my zrezygnowani wróciliśmy ścieżką w górę a później tą samą drogą, którą przyszliśmy aby trafić do mijanej wcześniej kawiarenki. Było już późno ale restauracja ciągle była czynna. Zdaliśmy się na pomoc kelnera i poprosiliśmy o wybranie jakiegoś miejscowej potrawy. Wskazał nam danie opisane w karcie tylko po arabsku, jego nazwa nie miała nawet odpowiednika w języku angielskim :) zamówiliśmy więc wersję tego dania dla 3 osób, do tego piwo i sok. Była to patera z ryżem z przyprawami, przepysznym mięsem wołowym i orzechami a do tego dużo pikli i świeżej mięty 🙂 ummmm mniam 🙂 ślinka mi cieknie na samo wspomnienie tych delicji 🙂
W hotelu wznieśliśmy orzechówką toast za udany dzień i poszliśmy spać 🙂 Kolejnym punktem naszej wycieczki miało być zdobycie najwyższego szczytu Libanu tj. Kurnat as-Sauda 3083 m n.p.m. i Las Bożych Cedrów ale ostatecznie wszystkie plany tak zmodyfikowaliśmy, że „wilk był syty i owca nieżywa”:P ale po kolei 🙂 Najpierw trzeba się było spakować, a żeby to sobie ułatwić postanowiłam użyć reklamówki po orzechówce z bezcłówki 🙂 wzięłam ją do ręki i zdębiałam 😛 pisałam już o tym, że po przylocie mogliśmy nie zostać wpuszczeniu do kraju nie tylko za pieczątkę z Izraela w paszporcie ale nawet za metkę na odzieży czy hebrajskie znaki 🙂 na reklamówce znajdowały się takie symbole judaizmu jak menora czyli siedmioramienny świecznik oraz gwiazda Dawida, aż strach pomyśleć co by było, gdyby Marcin nie schował reklamówki z zakupem do plecaka tylko tak beztrosko wszedł z nią w ręku do sali odpraw 😛 Fakt, że sami też nie zwróciliśmy uwagi na reklamówkę, w którą zapakowane zostały zakupy ale z drugiej strony, kto by się spodziewał takiej reklamówki skoro przy zakupach okazuje się bilet i jest się pytanym o kraj docelowy 🙂 „ … ważne, że nikomu nic się nie stało” jak mawia nasz kolega z pracy 🙂 zostało nam tylko pozbyć się reklamówki jak dowodu zbrodni 😛 Zachęceni zdjęciami na ścianach hotelu postanowiliśmy po drodze do Arz odwiedzić Byblos. Miasto to było zamieszkane od czasów neolitycznych. Od III tysiąclecia p.n.e. znane było jako wielki fenicki ośrodek handlowy, prowadzono tu handel cedrem i wapieniami ze starożytnym Egiptem, skąd w zamian sprowadzano papirus. Greckie słowo byblos oznaczało właśnie papirus i stąd nazwa nadana miastu prawdopodobnie przez greckich handlarzy. Spod hotelu do Byblos dostaliśmy się taksówką i od razu rozpoczęliśmy przyspieszone obcowanie z historią.
Na terenie wykopalisk zobaczyliśmy min. szybowe groby królewskie z II tysiąclecia p.n.e., których odnaleziono tam dziewięć; Świątynię Obelisków z początków II tysiąclecia p.n.e.; kolumnadę stanowiącą pozostałość po Świątyni Baalat Gubal zbudowanej ok. 2800 lat p.n.e.; częściowo odbudowany Rzymski Teatr oraz odbudowany Zamek Krzyżowców z XII wieku. Przeszliśmy się jeszcze wybrzeżem i przed ruszeniem w dalszą trasę postanowiliśmy wypić kawę. Podchwyciliśmy pomysł Bożeny z podróżowaniem autostopem i postanowiliśmy wcielić go w życie. Po kawie poszliśmy do wylotu jednej z głównych dróg, którą powinniśmy dalej jechać. Jeszcze dobrze nie zeszliśmy z dojazdu do tej drogi a zatrzymał się nam już samochód. Okazało się to być shared taxi, kierowca jechał tylko częściowo w naszym kierunku ale dzięki Maps Me wiedzieliśmy, gdzie wysiąść, aby trafić na odbicie drogi wiodącej dalej do Baszarri i Arz. Kierowca zafundował nam nawet trasę krajobrazową przewożąc bliżej wybrzeża i pokazując jakiś tunel wiodący przez wnętrze góry, za przejażdżkę wziął od nas po dwa dolary a my po chwili postanowiliśmy dalej łapać okazję. Następny zatrzymał się chłopak, który ni w ząb nie mówił po angielsku ale za to jego pasażer, którego wiózł w ramach shared taxi dogadał się z nami i ustalił, że podwiezie on nas do Kosby, tak jak tamten pasażer za przejazd daliśmy po 3000 LBP, czyli około 2 USD od osoby, tak jak poprzedniemu kierowcy. W Kosbie zrobiliśmy małe zakupy, przy okazji zakupów zamieniliśmy też jakieś pieniądze płacąc za nie w USD a otrzymując resztę w libańskich funtach i przed sklepem planowaliśmy złapać kolejną okazję. Udało nam się zatrzymać autobus 🙂 okazało się, że jedzie do Baszarri, podczas trasy nawet trochę nieświadomie udało mi się nagrać krótki filmik z przejazdu przez punkt kontrolny. Na wielu głównych drogach Libanu oraz w poszczególnych dzielnicach większych miast znajdują się wojskowe punkty kontrolne, są to często małe zasieki, budki obłożone workami z piaskiem, wszystko pomalowane w barwy narodowe, kierowcy przejeżdżając zwalniają, czasem są legitymowani, w nocy przejeżdżając zapalają światła wewnątrz pojazdu aby widoczni byli wszyscy pasażerowie. Żołnierze uzbrojeni są w broń długą, w Bejrucie mieli M16, dodatkowo przy punkcie kontrolnym, który mijaliśmy autobusem był też transporter opancerzony. Nas punkty kontrolne nie przerażały a raczej dzięki nim czuliśmy się bezpieczniej, myślę, że miały one też mieć znaczenie psychologiczne zwłaszcza w rejonie granicy z Syrią ale o tym trochę później 🙂 Autobus dalej niż do Baszarri już nie jechał, za przejazd zapłaciliśmy po 5000 LBP. Do Arz mieliśmy już niedaleko, była oczywiście trasa piesza ale miała coś około 7km i to pod górę tak więc dalej łapaliśmy stopa. Tym razem zatrzymał się nam Australijczyk pracujący w Libanie u jakiegoś naszego rodaka 🙂 Miło porozmawialiśmy w czasie trasy a za podwózkę nic od nas nie wziął.
Zaraz na początku miejscowości znajdował się nasz Hotel Cortina, biorąc pod uwagę cenę spodziewaliśmy się czegoś troszkę innego ale hotelik i tak był przyjemny, wyglądał troszkę jak schronisko a właściciele nie mówili po angielsku ale dla chcącego nic trudnego więc jakoś się dogadaliśmy. Szkoda tylko, że internet w hotelu szybko przestał działać z powodu jakiejś awarii. Było już późne popołudnie ale wybraliśmy się jeszcze na małe rozpoznanie terenu, trafiliśmy w rejon wejścia do Rezerwatu Cedrów, niestety był on już zamknięty, do punktu startowego szklaku na szczyt Kurnat as-Sauda już nie doszliśmy. Zrobiliśmy jeszcze małe rozeznanie w cenach okolicznych hoteli ale były one już horrendalnie wysokie jak na naszą skromną trójkę. Ciągle jeszcze nie byliśmy zdecydowani czy pokusić się o pójście w góry czy nie. Rano pierwsze kroki skierowaliśmy do Rezerwatu Cedrów, byliśmy tam trochę przed 9:00.
W oczekiwaniu na otwarcie kas wypiliśmy sobie świeży sok z pomarańczy i wtedy nadjechały 3 autobusy pełne dzieciaków. Obsługi rezerwatu jeszcze nie było a znudzone dzieciaki za cel obrały sobie Marcina, tak jakoś się wśród naszej trójki wyróżniał gabarytami. Ciągle go potem męczyły prostymi pytaniami skąd jest, jak się nazywa, próbowały z nim rozmawiać też po arabsku ciesząc się, że nie rozumiemy co mówią, zrobiły sobie też z nim zdjęcie. Nie wiadomo jakby się to wszystko skończyło gdyby nie nadjechała obsługa. Wejście na teren rezerwatu było na zasadzie wolnych dotacji, zależnie od tego, ile się na rezerwat przekazało pieniędzy tyle otrzymywało się w zamian cegiełek. Dzieciaki nadal kłębiły się przed wejściem a my zaraz po wejściu na ścieżkę odbiliśmy w bok sądząc, że wychowawcy poprowadzą dzieciaki główną dróżką. Wejście w cień tych majestatycznych drzew było dla nas kojącym uczuciem po skwarze jaki panował wszędzie wokół, praktycznie przez cały wyjazd towarzyszyły nam temperatury rzędu 30 °C. O dziwo w oddali przy wejściu ciągle było słychać dzieciaki ale nie zdołały wejść na trasę przez cały czas kiedy tam byliśmy. Przeszliśmy praktycznie wszystkimi ścieżkami zanim zaroiły się one od turystów, a jak już pojawili się inni zwiedzający szybko ewakuowaliśmy się tylnym wyjściem. Cedry, które widzieliśmy są pozostałością po lasach, porastających niegdyś większość górskich szczytów Libanu, najstarsze w rezerwacie mogły mieć nawet 1500 lat, aż trudno w to uwierzyć. Zarówno Las Bożych Cedrów jak i Wadi Kadisza (Święta Dolina) wpisane zostały na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ostatecznie to właśnie Wadi Kadisza wygrała w naszych planach z najwyższym szczytem Libanu, postanowiliśmy na przełaj przez pola i sady kierować się spokojnie do Baszarri i ostatecznie następnego dnia pójść do Świętej Doliny. Dzień wcześniej tak optymistycznie podchodziliśmy do tematu przejścia z Baszarri do Arz pieszo – gdyby nie było innej możliwości oczywiście – ale wbrew pozorom nie była to prosta trasa nawet w przeciwnym kierunku idąc przeważnie w dół. Najpierw szliśmy na przełaj, co jakiś czas towarzyszyły nam oznaczenia szlaku ale szybko się gubiły; w zasadzie idąc opieraliśmy się na mapie w telefonie komórkowym. Na początku wrażenie robiły na nas łuski z broni myśliwskiej napotykane co jakiś czas na drodze ale potem i to przestało nas dziwić. W polach i sadach usytuowanych kaskadowo na zboczach pracowali ludzie, widać było jak duży nakład pracy wkładali w nawodnienie ziemi. Tak doszliśmy do pięknego turkusowego jeziorka.
Tu nad brzegiem znaleźliśmy większą ilość łusek bo i cel znalazł sobie ktoś tam ciekawy, metalowe słupki podtrzymywały metalową tablice, na której może nawet kiedyś coś było napisane ale obecnie jej pordzewiałą płaszczyznę pokrywały dziury i wybrzuszenia po kulach. My dalej schodziliśmy sobie drogą pomiędzy polami i sadami. Gdzieś dalej natrafiliśmy na nieukończony kościółek a dalej nad urwiskiem wielki krzyż, odpoczęliśmy tam trochę i obserwowaliśmy z góry małą miejscowość, do której zmierzaliśmy. Kawałek dalej na zboczu ręce rozpościerała figura mnicha. Jak dotarliśmy do wioski rozszyfrowaliśmy tą tajemniczą postać górująca nad miasteczkiem i towarzyszącą nam na obrazkach praktycznie na każdym kroku w miasteczku, wizerunki mnicha były niemalże w każdym oknie, na każdym budynku a w Bekaa Kafra bo tak ta miejscowość się nazywała znajdowała się również świątynia z relikwiami Świętego Charbel’a Makhlouf. Był to duchowny maronicki, mnich i pustelnik. Urodził się właśnie w tej miejscowości 8 maja 1828r a zmarł 24 grudnia 1898 w Annaya. Z powodu niewytłumaczalnych zjawisk po jego śmierci szybko zaczął rozwijać się kult zakonnika, miały też miejsce liczne uzdrowienia związane z niezwykłą cieczą sącząca się z ciała zmarłego. W miejsce to trafiliśmy zupełnie przypadkiem a o Św. Charbel’a – nie mając wtedy dostępu do internetu – zagadnęliśmy sms-em koleżankę bo informacje w języku arabskim jakich było wokół mnóstwo nas nie ratowały 🙂 zupełnie przez przypadek dowiedzieliśmy się czegoś nowego.
Schowaliśmy się jeszcze w cieniu jakiejś kawiarenki, wypiliśmy coś zimnego i złapaliśmy stopa do Baszarri 🙂 Wysiedliśmy praktycznie w tym samym miejscu, w którym dzień wcześniej zatrzymał się autobus i od razu ruszyliśmy szukać jakiegoś niedrogiego hotelu. W pierwszym pertraktacje ceny nie były owocne ale kilkaset metrów dalej natrafiliśmy na reklamę a potem na Bauhaus Motel. Było to kilkupokojowe mieszkanie z tarasem, salonem, kuchnią i łazienką, był też dostęp do internetu. Może i farba w niektórych miejscach odchodziła od ściany ale nam do szczęścia nie trzeba było niczego więcej.
Trochę się ogarnęliśmy i ruszyliśmy szukać szlaku nr 7 do Wadi Kadisza, gdzie schodzić mielibyśmy stromo w dół i po łańcuchach. Znalezienie szlaku nie było proste ponieważ prowadząc między polami i sadami w niektórych miejscach porosły go głębokie trawy i chwasty ale kierując się Maps Me udało się nam go znaleźć i dojść do momentu kiedy schodzi już ostro w dół. Postanowiliśmy ruszyć nim następnego dnia a w drodze powrotnej do motelu zrobiliśmy jeszcze zakupy w miejscowym sklepiku. Wieczorem usiedliśmy sobie z piwem Almaza na tarasie i obserwowaliśmy rozbawioną młodzież w strojach wieczorowych jeżdżącą samochodami siedząc w oknach drzwi bocznych i radośnie pokrzykującą 🙂 nawet nam pomachali 🙂 Nie dokwaterowano nam już innych gości choć kilka osób oglądało pokoje 🙂 rano zjedliśmy sobie spokojnie śniadanie a w kwestii plecaków dogadaliśmy się z właścicielem, że ułożymy je w jednym pokoju i jak wrócimy z doliny to je sobie zabierzemy 🙂
Ruszyliśmy znalezionym dzień wcześniej szlakiem, w jednym miejscu ścieżka niestety zamieniła się w rwący potoczek ponieważ ktoś odkręcił zawór instalacji nawadniającej pola. Na paluszkach przeskakując z kamyka na kamyk jakoś sobie poradziliśmy a dalej poszliśmy stromą ścieżką przez lasek na zboczu wiodącym do doliny, później weszliśmy w skały porośnięte gdzieniegdzie trawkami, tutaj co jakiś czas pojawiały się zabezpieczenia z łańcuchów. W tych oczywistych miejscach całkiem dobrze radziłam sobie z równowagą za to jak ponownie weszliśmy w las straciłam czujność i wywróciłam się kilka razy na stromej ścieżce 😛 każdy z nas zresztą złapał gdzieś tego dnia „zająca” 😛 zeszliśmy w ten sposób do asfaltowej drogi; w górę mogliśmy nią pójść do monastyru a w dół już do samego początku trasy przez Wadi Kadisza. Nie zakładaliśmy jak długo pójdziemy tym szlakiem, uznaliśmy, że będziemy o tym decydować później. Na początku jeszcze w cieniu wypiliśmy sobie pepsi i mirindę a potem szliśmy tak jak prowadziła nas ścieżka. Na Maps Me Marcin bacznie obserwował trasę informując nas o odbiciach wiodących do monastyrów. Mieliśmy cały dzień przed sobą więc postanowiliśmy co jakiś czas zboczyć w taką ścieżkę szukając ciekawych miejsc. Mimo, że na mapie wydawało się to blisko czasem musieliśmy wspiąć się spory kawałek zanim udawało się nam znaleźć zaznaczony na mapie monastyr.
Pierwszy z monastyrów udało się nam znaleźć dopiero jak wracaliśmy ścieżką, która do niego miała prowadzić, okazało się, że był trochę ponad nami za małym uprawnym poletkiem. Było to pomieszczenie powstałe z zabudowania niewielkiej jaskini, wewnątrz znajdowały się ołtarzyki, był nawet materac dla strudzonego wędrowca, który szukałby tu schronienia. Posiedzieliśmy sobie tu w miłym chłodzie i wpisaliśmy się do pozostawionej wewnątrz książki dla odwiedzających to miejsce, później wróciliśmy do głównej trasy. Słoneczna pogoda nas nie oszczędzała, było bardzo gorąco a miejsca nad płynącą obok drogi rzeką szybko były zajmowane przez miejscowych. Jak trafiliśmy następne odbicie ze szlaku do kolejnego monastyru, znowu udaliśmy się na jego poszukiwania, już wątpiliśmy, że do niego dojdziemy, puściłyśmy z Bożeną Marcina przodem, żeby sprawdził, czy ścieżka w ogóle gdzieś prowadzi ale ostatecznie udało się nam znaleźć kolejny monastyr, tym razem osobne zabudowanie stanowiła kapliczka a powyżej znajdowała się pustelnia.
Znowu trochę odpoczęliśmy w cieniu przed zejściem w dół. Po powrocie na główny szlak szybko zaczęło się nam nudzić więc widząc po lewej stronie wodospad a jakiś czas później drogę w dół pozornie do niego wiodącą ruszyliśmy w jego kierunku. Niestety do wodospadu nie udało się nam dojść a jedynie do jakiejś starej elektrowni wodnej na tym odcinku rzeki, troszkę tam posiedzieliśmy i nie wracaliśmy potem do głównego szlaku tylko poniżej niego weszliśmy na zabłoconą ścieżkę. Niespecjalnie mi się to podobało ale jakoś to błoto przetrwałam, potem szliśmy sobie już spokojnie zboczem, w dole słychać było rzekę, co jakiś czas wchodziliśmy na betonowe akwedukty wykorzystywane do nawadniania pól, wyglądały one jak chodnik z betonowych płyt, pod nami znajdowało się betonowe koryto a nim wartko płynęła woda. Doszliśmy tak w ciszy i spokoju do restauracji na głównej trasie, na którą po jakiś 30-40 minutach z powrotem weszliśmy. W restauracji oczywiście na chwilę zasiedliśmy i wypiliśmy zimne napoje. Uznaliśmy, że dalej w tym zgiełku nie będziemy szli tylko powoli zaczniemy wracać.
W drodze powrotnej zatrzymał się nam bus i za niewielką opłatą dowiózł nas do punktu, w którym weszliśmy w dolinę. Pozostało nam już tylko wrócić na górę stromym szlakiem z łańcuchami. Nie chciało nam się już iść do monastyru do którego wiodła w górę asfaltowa droga, skręciliśmy w las a potem powoli pięliśmy się w górę znajomej już trasy. Kolejny dzień można było uznać za udany, zostało nam tylko złapać taksówkę do Baalbek, czyli kolejnego punktu naszej wycieczki. Dzień wcześniej z tego co się orientowaliśmy dojazd miał nas kosztować około 66 USD, myśleliśmy, że coś jeszcze z tej ceny ugramy i taksówkę załatwiliśmy sobie w jednym z pobliskich sklepików ale cena okazała się chyba z góry ustalona na tej właśnie trasie bo i tak dokładnie tyle zapłaciliśmy.
Z Baszarri wróciliśmy najpierw do Arz a potem w górę jechaliśmy krętą drogą wiodącą ku przełęczy, droga faktycznie do łatwych nie należała ale to było jeszcze nic 🙂 do tej pory borykaliśmy się z temperaturami po 30 °C a przy zjeździe tak samo krętą trasą po drugiej stronie przełęczy mijaliśmy dwumetrowe zaspy śniegu 😛 trasa w całości też nie była krótka w związku z czym wysoka cena za przejazd była uzasadniona. Przed dojazdem do Baalbek mijaliśmy większy węzeł dróg z punktami kontrolnymi, tu już widzieliśmy żołnierzy uzbrojonych w AK-47, zasieki i zabudowania punktów kontrolnych były rozleglejsze, były też wzmocnione o wozy opancerzone w ilości 1-2szt i 3-4 czołgi. Nie dziwiło nas to nawet bo w zasięgu wzroku mieliśmy już graniczne pasmo górskie pomiędzy Libanem i Syrią a z Baalbek do stolicy Syrii jest już w linii prostej około 50 kilometrów. Dalej drogą spokojnie dojechaliśmy już do Baalbek, w mieście znowu pojawiły się kolejne punkty kontrolne w poszczególnych dzielnicach. Dzień wcześniej internetowo zarezerwowaliśmy sobie pokój w Palmyra Hotel i pod ten hotel zawiózł nas taksówkarz. Hotel miał naprawdę niepowtarzalny klimat, jego wystrój przypominał niemalże pałacowe wnętrza, otwarty został w 1874r i czuje się w nim klimat tamtych czasów. W 1898r gościem tego hotelu był ostatni niemiecki cesarz i król Prus Wilhelm II, w hotelu znajduje się nawet sala poświęcona tej osobistości.
Niektórzy z pracowników hotelu są w nim zatrudnieni od 1950r, jest on ich drugim domem. Historię poczuć tu można na każdym kroku a wieczorem jego wnętrza robią jeszcze większe wrażenie 🙂 Jeśli chodzi o samo miasto Baalbek leży ono w dolinie Bekaa między górami Liban i Antyliban. W starożytności znane było jako miejsce kultu fenickiego boga słońca Baala, następnie pod nazwą Heliopolis („Miasto Słońca”) znane było jako jedno z najpiękniejszych miast hellenistycznych. Jako rzymska kolonia miasto było głównym ośrodkiem kultu triady bogów: Jowisza, Wenus i Bachusa. Z okien naszego hotelu mieliśmy piękny widok na zabytki tego miasta. Zaraz po rozpakowaniu ruszyliśmy znaleźć główne wejście to tego kompleksu archeologicznego. Wejście udało się nam znaleźć ale było już dobrze po zamknięciu. W drodze powrotnej do hotelu Marcin zdobył nową flagę do kolekcji i koszulki, targowanie się przed tymi zakupami z boku wyglądało wyjątkowo zabawnie bo ostatecznie cena składała się z różnych sum w różnych walutach a każdy z dobicia targu był zadowolony 😛 Przed powrotem oczywiście zjedliśmy jeszcze wyjątkowo smaczne falafle 🙂 W hotelu przed pójściem spać obijaliśmy się trochę w holu na naszym piętrze tym bardziej że dobrze działało tam wi-fi 🙂 Niestety mieliśmy tam zarezerwowany tylko jeden nocleg bo następnej nocy wracaliśmy już do domu. Właściciel hotelu pozwolił nam zostawić plecaki w recepcji a my na lekko ruszyliśmy coś zjeść i obcować z niesamowitą historią tego regionu. W pierwszej kolejności udaliśmy się do głównego wejścia wiodącego min. do Świątyni Jowisza i Świątyni Bahusa a w zasadzie tego co z upływem czasu po nich pozostało. Świątynia Jowisza była jednym z cudów starożytnego świata. Jej budowę ukończono w 60r n.e. Miała kolumny wysokości 20 m, a do budowy jej podstawy użyto m.in. przeogromnych bloków kamiennych o masie około 400 i 800 ton. Do naszych czasów przetrwała z niej tylko ta podstawa i sześć samotnie stojących wysokich kolumn. Wyjątkowo dobrze zachowała się natomiast Świątynia Bahusa zbudowana ok. 150 r. n.e. Całość kompleksu uzupełniała okrągła świątynia Wenus i ogromne propyleje (monumentalna brama) wiodące na dziedzińce zbudowane przed świątynią Jowisza. W Baalbek częściowo zachował się również wielki antyczny teatr, średniowieczna bazylika chrześcijańska, a także obwarowania arabskie z XII wieku i średniowieczne mury obronne.
Z uwagi na bliskość granicy z Syrią w rejonie tych zabytków jest bardzo mało turystów. Dochodząc do bram zastanawialiśmy się nawet czy kompleks ten w ogóle jest tego dnia czynny bo za ogrodzeniem nie było widać ani żywej duszy. Obiekt jak najbardziej był czynny a zwiedzanie rozpoczęliśmy zupełnie sami. Zwiedzając to miejsce mogliśmy wchodzić praktycznie wszędzie, nikt za nami nie chodził i nie pilnował żebyśmy niczego nie dotykali 🙂 wręcz przeciwnie 🙂 mogliśmy dotykać tych reliktów przeszłości, mogliśmy siadać na fragmentach zabytkowych budowli, napawać się ich ogromem i pięknem a nawet więcej, na terenie kompleksu trwały prace renowacyjne, część budowli otoczona była rusztowaniami a pracownicy nawet zachęcili nas do wejścia na rusztowania 🙂 Marcinowi nie trzeba było dwa razy powtarzać i od razu wspięliśmy się na rusztowania aby zrobić zdjęcia z góry 🙂 Coś niesamowitego 🙂 Wręcz nie chciało się nam stamtąd wychodzić. Na terenie Baalbek jest też wiele miejsc archeologicznych nie udostępnionych jeszcze zwiedzającym. Idąc uliczką zauważyliśmy otwartą bramę na teren wykopalisk, okazało się, że miejsce było pilnowane przez wojsko ale pozwolono nam dojść do tarasu i zejścia aby zrobić kilka zdjęć 🙂 Spacerując uliczkami Baalbek zobaczyliśmy pustą budkę punktu kontrolnego, Marcin zadowolony wszedł do niej żeby zrobić sobie zdjęcie a dzieciaki obok były tym bardzo rozbawione, po chwili wyjaśniło się dlaczego 😛 budka nie była tak do końca pusta, pod zadaszeniem budynku obok budki w cieniu stał sobie żołnierz i przyglądał się nam 😛 Marcin przeprosił za zamieszanie i poszliśmy w kierunku niewielkiego targu. Zanim wróciliśmy po nasze plecaki zjedliśmy znowu pyszne falafle po czym udaliśmy się na przystanek naprzeciw naszego hotelu skąd odjeżdżały busy do Bejrutu.
Trasa upłynęła całkiem przyjemnie, kierowca nawet zatrzymał się nam w stolicy na przystanku pomniejszych busów informując, którym numerem busa powinniśmy jechać dalej. My zamierzaliśmy dostać się jak najbliżej wybrzeża aby zobaczyć Gołębią Skałę znaną z wielu zdjęć z Bejrutu jakie znaleźliśmy w internecie, tak więc pojechaliśmy dalej busem nr 4. Za pierwszym razem kierowca źle nas zrozumiał i wysadził trochę za wcześnie więc wsiedliśmy do następnej czwórki i już byliśmy w miarę blisko naszej skały. Część linii brzegowej z idealnym na Skałę widokiem zaanektowana została przez eleganckie restauracje ale znaleźliśmy też miejsca z niezgorszym widokiem dostępne dla ogółu. Przez jaskinię czy też tunel przechodzący przez tą skałę co rusz przepływały jakieś łódki z turystami. Założyliśmy sobie mniej więcej ile za taką przejażdżkę moglibyśmy zapłacić i ruszyliśmy się targować 🙂 Chłopak szukający klientów tak nas zaskoczył ceną o połowę niższą niż to czego się spodziewaliśmy, że od razu zgodziliśmy się na krótki rejsik. Zeszliśmy w dół do linii brzegowej a tam wsiedliśmy na łódkę. Cała przejażdżka trwała może 15-20 minut ale było warto. Po powrocie na brzeg znaleźliśmy sobie kawałek skał przy linii brzegowej i usiedliśmy czekając na zachód słońca. Warto było czekać bo mieniące się na złoto słońce i szum fal dawały niepowtarzalny efekt. Na sam koniec naszej wycieczki szukaliśmy jeszcze Hard Rock Cafe aby Bożena mogła zdobyć koszulkę dla swojej koleżanki ale niestety okazało się, że lokal został zamknięty jakieś 2 lata temu i obecnie była tam już inna restauracja. Pospacerowaliśmy jeszcze deptakiem wzdłuż linii brzegowej Morza Śródziemnego a jak już zaczęło się robić bardzo bardzo późno złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas na lotnisko. I tak oto nasza Libańska przygoda dobiegła końca.
Garść praktycznych porad i ciekawostek:
– co do podróży całość na 5 dni wyszła nas po ok. 250 dolców na głowę, najwięcej zjadły nas hotele bo 60+90+50+70= 270 USD na trzy osoby
– z alkoholi piliśmy tylko piwo Beirut i Almaza, piwo i mocniejsze trunki bez problemu można kupić w sklepach
Transport:
– w sumie cztery razy korzystaliśmy z taksówki min. z lotniska w Bejrucie za 28 dolców o 4 w nocy dowieźli nas pod hotel przy Jeita Grotto (kierowca załatwiony jeszcze przed wyjazdem drogą mailową), taksi z hotelu przy Jeita Grotto za 15$ do Byblos, przy przejeździe z Baszarri do Baalbek taksi kosztowało nas najwięcej bo 66$ (przeprawa przez góry) i nie dało się zbytnio targować (nie było konkurencji), ostatni transport spod latarni morskiej w Bejrucie taksi na lotnisko za 20000 funtów libańskich około 22 w nocy.
– shared taksi – to 3000 funtów libańskich niezależnie jak daleko Cię powiezie (w granicach operowania jego trasy)
– bus – na długich trasach (Baalbek – Bejrut) 5000 LBP, na krótszym odcinku 3000 LBP
bus w Bejrucie – niezależnie od długości trasy 1000 LBP, autostop – 0 funtów libańskich
Ceny w miejscach “zwiedzarskich”:
Jeita Grotto bilet dla dorosłego 12 $, Byblos – Zamek Krzyżowców – 8000 LBP , Baalbek – 15000 LBP, Cedry – dobrowolna dotacja (za dolara 1 cegiełka)
1$ = 1500 Funtów Libańskich i trzeba podkreślić, iż miejscowi są do bólu uczciwi w wydawaniu reszty.
Artykuł o Palmyra Hotel : http://www.dailymail.co.uk/news/article-3386830/Remnants-great-past-Lebanese-hotel-remained-open-1874-stands-emptied-nearby-civil-war-rages.html