... czyli podróże małe i duże ...

Marrakesz, Casablanca, Jabel Toubkal 2014

… czyli śladami Humphrey`a Bogart`a i Ingrid Bergman : )

Marrakesz

 

GPS:  GPS GoogleEarth  GPS

No i nie popływałam w Oceanie Atlantyckim :p ale po kolei 🙂

Na wyjazd z nami zdecydował się jeszcze Grześ, z którym byliśmy już wcześniej w Gruzji. Niestety niecały tydzień zwłoki i za bilet tam i z powrotem zapłacił prawie 1300zł (Kraków-Paryż-Marrakesz, Casablanca-Paryż-Kraków). Nas bilety wyszły średnio około 1050zł już z dodatkową opłatą za jeden bagaż rejestrowy. Grześ uznał, że z dojazdem do Krakowa nie będziemy kombinować, i tak jak w przypadku wyjazdu do Gruzji pojechał samochodem, który później czekał na nasz powrót na parkingu niedaleko lotniska. Miał być to mój i Marcina 13 lot,

   Lotnisko w Marrakeszu Parking przed lotniskiem Ulice Marrakeszu Ulice Marrakeszu Ulice Marrakeszu

więc na wszelki wypadek byłam czujna 😛 ale tylko ten jeden lot bo w przypadku wszystkich pozostałych na tej wycieczce smacznie sobie spałam i ani start ani lądowanie snu mi nie przerwały 😛 Sam lot minął bez problemu ale mały stres przeżyliśmy na lotnisku w Paryżu 😛 wszyscy pasażerowie zabrali już z taśmy swoje bagaże a naszego nadal nie było 😛 na szczęście okazało się tylko, że był trochę ponadgabarytowy, i przywiózł go po chwili pracownik lotniska na wózku. Sam samolot z Krakowa do Paryża był lekko opóźniony więc i bez kombinowania z zaginionym bagażem mieliśmy mało czasu na odprawę na następny lot. Niestety w przypadku linii EasyJet nie ma możliwości nadania bagażu bezpośrednio do punktu docelowego i podczas międzylądowań trzeba bagaż odbierać i nadawać ponownie, na szczęście 1,5 h wystarczyło na ponowne nadanie bagażu i odprawę. Następny lot był już 14-ty z kolei więc spokojnie go przespałam. Nie wiem jaka była temperatura jak wylatywaliśmy z Krakowa ale w Marrakeszu na pewno było bez porównania cieplej. W samolocie dostaliśmy już do wypełnienia karty informacyjne, które trzeba było oddać po wylądowaniu pracownikom lotniska, więc myśleliśmy że na lotnisku już pójdzie szybciutko 😛 a tu niespodzianka 😛 okazało się, że część pasażerów karteczek nie wypełniła i sporo osób wypełniało je dopiero po dotarciu do okienka, w którym należało je oddać 😛 i tak kolejka pasażerów była co jakiś czas zatrzymywana przez takiego gapcia 😛 a w naszej kolejce tych gapciów trafiło się tyle, że po około 20 minutach czekania zmieniliśmy kolejkę na szybszą do okienka po lewej, tam już bez problemu karteczki oddaliśmy i w zamian otrzymaliśmy pieczątki do paszportu 🙂 pozostało już tylko wymienić trochę pieniędzy coby na taksówkę do Medyfny (starej części Marrakeszu) starczyło bo tam mieliśmy zarezerwowany hotel.

[M] Wbrew opiniom z forów odradzamy wymianę na lotnisku, maks z 50 USD więcej się nie opłaca kurs w Marrakeszu jest dużo lepszy ( na lotnisku 1 $ jakieś 7,4 Dirhama a w mieście 8 do 8,1) bardziej też opłaca się wziąć euro niż dolary.

Było już chyba około 19:00 więc nie targowaliśmy się zbytnio i za GrandTaxi zapłaciliśmy 200dh czyli około 20EUR za 3 osoby, ze sporym bagażem, przepłaciliśmy co prawda ale jeszcze nie orientowaliśmy się w tutejszych cenach taksówek. Kierowca odstawił nas na plac niedaleko naszego hotelu Riad Hayat, i wytłumaczył, którą uliczką wystarczy przejść 100m żeby do niego trafić 😛 fakt, że uliczka była tak wąska, że nie dałby rady w nią wjechać ale co do tych 100m to się pomylił 😛 Bagaże od razu na wózek dwukołowy zabrał miejscowy oferując podwózkę pod sam hotel 🙂 dzięki temu w ogóle trafiliśmy do niego, ale z zapłatą już było trochę zabawy ale to już Marcin opowie 🙂

[M] Pan wyskoczył na starcie z 20 dirhamami za przewóz w taczce naszych bagażów, wydawało mi się, że zbiłem do 10 i lecimy do hotelu „100 metrów” tak naprawdę jakieś 400-500 m, 🙂 na miejscu zaczyna się jazda bo pan chce 20 dh, włączył się do rozmowy właściciel hotelu i pan „taczkarz” strzelił focha, obraził się i nic nie chciał, ale z racji mojej „kalkuty” zrobiło mi się go żal i finalnie daliśmy mu 20 dh czyli jakieś 8 zyla 🙂 Ogólnie pan z hotelu czyli El Hassen Jamali był super w spławianiu natrętów 🙂

W hotelu już było bardzo sympatycznie. Właściciel dał nam klucze do pokoju i zapytał czy herbatę chcemy do pokoju czy też wypijemy ją na tarasie 🙂 oczywiście wybraliśmy taras. Na tarasie dodatkowo przy smacznej miętowej herbacie usłyszeliśmy po raz pierwszy nawoływanie na modlitwę do Meczetu 🙂 Mimo zmęczenia postanowiliśmy jeszcze wyjść zwiedzić okolice. Właściciel wyszedł z nami aż do bramy wychodzącej na plac Jemaa el-Fna i dał nam wizytówki z adresem na wypadek, gdyśmy się zgubili. Sam plac był niesamowity, w ciemności było widać światła świec i lampek wszelakich oświetlających Suki 🙂 czyli Targ albo jak Marcin nazwał to miejsce 😛 Freak Show 😛 Cały czas ktoś nas zaczepiał i próbował namówić bądź to na zjedzenie czegoś, bądź na kupienie pamiątek ale tego dnia Marcin próbował kupić tylko flagę. Kupił ją jednak dopiero trzy dni później w normalniejszej cenie i w bardziej bocznej uliczce 🙂 Po dłuższym spacerze ze zmęczenia zasypiałam już niemal na stojąco i po powrocie do hotelu niemalże od razu zasnęłam 🙂

   Hotel Ryad Hayat (fot. Grzegorz Więcek) Grand Taxi (Bożenka,Kevin i Pan Kierowca) Jemaa El-Fna Menu 117

Rano następna miła niespodzianka 🙂 było to śniadanie na bogato, które było wliczone w cenę pokoju. Sam hotel znaleźliśmy na stronie www.booking.com i zapłaciliśmy w przeliczeniu na osobę 47,00 zł. Warunki, hotel i jego właściciel bardzo nam odpowiadały więc uznaliśmy, że część rzeczy zostawimy w depozycie (depozyt free) i wrócimy tu po zdobyciu naszej góry Jabel Toubkal 🙂 Właściciel powiedział mniej więcej jakich cen powinniśmy oczekiwać za przejazd Grand Taxi do Imlil, gdzie zacznie się nasz trekking więc uzbrojeni w tą wiedzę poszliśmy szukać taksówki 🙂 Plac el-Fna z rana nie tętnił jeszcze życiem ale co poniektórzy taksówkarze ruszyli w naszym kierunku, żeby dowieźć nas do celu za absurdalną cenę 😛 targowaniem zajął się Marcin z Grześkiem bo to nie było na moje nerwy, ja wolę jak coś jest proste i jasno określone są ceny a w Marrakeszu niestety najpierw podawana jest absurdalnie wysoka cena a po 20 minutach przegadywania się, zaczyna być taka na jaką nastawiały nas przewodniki, informacje zdobyte na forach internetowych i przede wszystkim jaką podał nam właściciel hotelu. Nawet pisanie o tym targowaniu się nie jest na moje nerwy więc zostawię to Marcinowi 😛

[M] Trochę na początek o taksówkach: po Marrakeszu jeżdżą dwa rodzaje taksi „petite taxi” oraz „grand taxi” te pierwsze mogą jeździć tylko w obrębie miasta, a więcej za kurs niż 60 dh nie warto płacić, praktycznie da się jeździć za 20-40 dh, wszystko zależy od determinacji handlującego się. Drugi rodzaj taksówek czyli „grand taxi” jeżdżą poza miasto są to w głównej mierze stare wygodne „miśki” (Mercedesy) ale…. do takiego samochodu wchodzi 5 pasażerów plus kierowca 🙂 Taksówka do Imlil oczywiście była „miśkiem” ale cena zaczynała się na starcie od 350 dh więc olaliśmy idziemy dalej, ja mówię 200 i ani dirhama więcej za nasza ekipę, kierowcy schodzili do 300 później 250, ale w momencie gdy zagadał do nas sympatyczny Anglik Kevin, który de facto gadał po arabsku i francusku okazało się, że jak nas będzie 5 osób to zapłacimy po 60 dh na głowę i tak pojechaliśmy wraz z Kevinem i jego znajomym z podróży Niemcem (nie pamiętam już imienia) trasa wyszła nas 180 dh i byliśmy happy. 😛 Drogi dobre, trasa spokojna, kierowca prowadził dobrze bez niespodzianek, jechaliśmy przez miasteczko Asli a po drodze widzieliśmy bociany 🙂

W Imlil wysiedliśmy na niewielkim placyku z towarzyszami podróży i każdy poszedł w swoją stronę. Grześ w Informacji turystycznej próbował jeszcze zaopatrzyć się w mapę, która bardziej miała być pamiątką niż pomocą w dotarciu na szczyt, ale cena jak zwykle była dziwna i już chyba nikt nie miał siły na kolejną potyczkę na „ceny sugerowane” 🙂 Ruszyliśmy więc przez wioskę mijając kolejne sklepy

   w pobliżu Imlin wioska obok Imlin Moczenie stóp Rzeczka Poletka

z pamiątkami i wypożyczalnie sprzętu górskiego. Każdy próbował wypożyczyć nam przynajmniej raki 🙂 już z daleka mówiliśmy każdemu, że mamy je ze sobą ale i tak próbowali coś nam wypożyczyć lub sprzedać. W pewnym momencie jeden z miejscowych postanowił, że zostanie naszym osobistym przewodnikiem, oczywiście z korzyścią dla siebie bo zaoferował nam swój Guest House na nocleg w drodze powrotnej. Drogowskaz do jego domu zapamiętaliśmy ale na herbatę, na którą gorąco nas namawiał już się nie zdecydowaliśmy bo przed nami tego dnia było jeszcze około 7 godzin marszu do schroniska. Najpierw szliśmy szeroką drogą, mijając jeszcze po drodze pomniejsze wioski, w jednej kupiliśmy sobie coś do picia a Grześ zrobił zdjęcia miejscowym dzieciakom, które chciały po jednym dolarze 😛 swoją drogą Grześ to ma szczęście bo wieczorem na placu el-Fna jakaś dziewczyna próbowała go najpierw namówić na jakąś chińską dziecięcą zabawkę za 20 USD a później chciała 20 USD w zamian za zostawienie go w spokoju i nie namawianie na zakupy 😛 W kolejnej wiosce zatrzymaliśmy się na obiad a w oczekiwaniu na jego przygotowanie moczyliśmy z Marcinem nogi w rzece a Grześ zajął się dyskusją z naszym gospodarzem. Na obiad zjedliśmy Tadżin czyli warzywa z kurczakiem uduszone w glinianym tradycyjnym tu i charakterystycznym naczyniu, do tego oczywiście chlebek i berber whisky 😛 czyli miętowa herbata wbrew nazwie 🙂 posiłek palce lizać 🙂 a chlebkiem wyczyściliśmy jeszcze gliniany spodek z sosu 🙂 po chwili lenistwa trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Po drodze minęliśmy kolejne stragany z pamiątkami w absurdalnych cenach a jakąś godzinkę drogi dalej stoisko z ręcznie robionymi figurkami z kamienia. Namierzyliśmy tu figurkę sowy, więc z właścicielem umówiliśmy się na pertraktacje zakupowe w drodze powrotnej a dla orzeźwienia z ciekawie zrobionej skalnej lodówki wzięliśmy sobie po coli. W drodze wiele razy mijały nas muły lub osły wiozące na swoich grzbietach towar bądź plecaki turystów a my podziwialiśmy widoki i robiliśmy masę zdjęć. Końcowy etap drogi pokonywaliśmy już w chłodzie i śniegu a jak już do schroniska mieliśmy jakieś 40 minut drogi, idący w dół Słowak próbował nas wkręcić, że przed nami jeszcze 4 godziny z buta 😛 oczywiście jak przyspieszymy kroku 😛 a to żartowniś 😛 On już Toubkal zdobył, tego dnia na górze sypał śnieg i było bardzo zimno, wątpił, że zrobimy podczas wejścia dużo zdjęć bo jemu uniemożliwiał to mróz. My oczywiście zapewniliśmy, że zdjęcia będziemy robić w ilości jak do tej pory, czyli jak japońska wycieczka. Jak dotarliśmy do pierwszego schroniska robiło się już szaro. Uznaliśmy, że wchodzimy do pierwszego z 3 budynków jakie zobaczyliśmy. Było to schronisko Refuge les Mouflons 🙂 schronisko prywatne ale mimo że zniżek tu nie uznawano to nam i tak nocleg z posiłkami policzyli 325dh a nie 350dh jak podali na początku (w przeliczeniu 32,5 EUR ). No cóż, na tej wysokości to oni dyktują warunki 🙂

   Les Mouflons W Muflonach :) Berberyskie lodówki Coca - cola :) w trasie na szczyt

Mimo, że w pokoju nr 4, gdzie nas zakwaterowano było około 20 łóżek w dwóch poziomach to oprócz nas były tam zakwaterowane może 4 osoby. Po rozpakowaniu okazało się, że kolacja jest już podawana. W jadalni nie było już miejsca więc zjedliśmy w bardziej kameralnych warunkach w mniejszej sali z kominkiem a spać poszliśmy z kurami 😛 chyba koło 21:00. Oczywiście wcześnie rano mieliśmy wyruszyć w drogę a tymczasem jak Marcin próbował mnie dobudzić to pertraktowałam drzemkę. Ostatecznie z pokoju wyszliśmy chyba jako ostatni 😛 ale przed 7:00. Na korytarzu kilka osób ostro przygotowywało się do wyjścia, mieli nawet liny i uprzęże ale jak się potem okazało wystarczyło mieć tak naprawdę raki jak w naszym przypadku. Dwóch chłopaków nawet bez raków poradziło sobie z wyjściem tylko co jakiś czas się przewracali 😛 Tuż po 7:00 zabraliśmy się za śniadanie a schronisko opuściliśmy może około 8:00. Jak już znaleźliśmy właściwą trasę (oczywiście dzięki GPS Garmin i zainstalowanej mapie a nie oznaczeniom) ruszyliśmy powoli w górę.

[M] Na forach wypisują o dwóch drogach na szczyt, może i są dwie ale w tych warunkach szczerze odradzam próbowania drogi na wprost od schronisk, bo według Garmina prowadzi ona w zupełnie inne miejsce i można się trochę zakręcić, więc pokrótce za schroniskami w skręciliśmy lewo :P:P

Rzut oka przed siebie i uznaliśmy, że do przełęczy daleko nie jest. Jakże się myliliśmy 😛 Okazało się, że ukształtowanie terenu powodowało, że za każdym razem, jak już teren trochę się na chwilę wyrównał, naszym oczom ukazywał się kolejny poziom, który braliśmy za właściwą przełęcz 🙂 Chyba dopiero około 11:00 spotkaliśmy pierwszą osobę, która wracała. Chwila rozmowy i okazało się, że chłopak wyszedł ze schroniska o 5:00. Pozostało nam dalej iść przed siebie, przerwy jednak robiliśmy coraz dłuższe 🙂 i szliśmy dalej 🙂 krok za krokiem w górę 🙂 dopiero jak zobaczyliśmy wracających ze szczytu Słowaków, którzy jeszcze niedawno mijali nas idąc w górę uwierzyliśmy, że szczyt już nie daleko, a chwilę później zobaczyliśmy z daleka, konstrukcję na jego szczycie, którą wcześniej znaliśmy ze zdjęć 🙂 dalej nogi już same szły. Do szczytu pierwszy doszedł Grześ a niedługo po nim ja z Marcinem. Jabel Toubkal 4167m n.p.m, najwyższy szczyt Maroka i pasma Atlasu zdobyty 🙂 Widoki rozpościerające się dookoła wynagrodziły nam cały trud drogi, z jednej strony pustynia a z drugiej pokryty chmurami ocean i wszechobecne góry 🙂 Postanowiliśmy zostać tu trochę dłużej z jednej strony dla tych przepięknych widoków a z drugiej strony dla poprawy aklimatyzacji. Jeszcze przed szczytem konieczna była zmiana karty pamięci w aparacie a tu już do zdjęć pozowały nam miejscowe ptaszyska i wiewiór. Wiewióra było najtrudniej

   miejscami ślisko jeszcze trochę

złapać obiektywem więc pstrykaliśmy jedno zdjęcie za drugim. W dół ruszyliśmy leniwie 🙂 pierwotnie plan był taki, że po zdobyciu szczytu ruszymy do Imlil ale ostatecznie postanowiliśmy spędzić kolejną noc na wysokości 3200 m n.p.m. w schronisku, tym bardziej, że obsługa schroniska była niesamowicie sympatyczna. W les Mouflons dostaliśmy ten sam pokój. Tym razem kolację zjedliśmy w jadalni ale już nie smaczny Tadżin jak poprzedniego wieczoru ale spaghetti, które zafundowała wszystkim włoska wycieczka. Śniadanie według własnych przepisów próbowała przeforsować zaś wycieczka amerykańska ale im już się nie udało. Grześ uznał, że skoro dali nam cały półmisek spaghetti a ja z Marcinem nie

 

zjedliśmy za wiele to resztę (a nie było tego mało) zje sam 😛 bo niegrzecznie tak zostawić kolację skoro ktoś się napracował żeby ją przygotować 🙂

[M] Spaghetti było fatalne i śmierdziało włoską kozą 🙂

Po kolacji usiedliśmy jeszcze w sali kominkowej przy berber whisky a później jak poprzednio poszliśmy spać z kurami. Rano już nie trzeba było spieszyć się ze wstawaniem, śniadanie zjedliśmy na spokojnie i pożegnaliśmy się z obsługą schroniska. Droga w dół może zostać okrzyknięta przez nas szlakiem handlowym z przewagą wymiany barterowej 😛 okazało się, że na absurdalne ceny znalazł się sposób, otóż na cenne pamiątki wymienić można również bardzo cenne nasze rzeczy 😛 i tak Grześ pozbył się kurtki, która mu już ciążyła, w zamian za 4 figurki 🙂 w tym naszą sowę 😛 my wymieniliśmy cenny scyzoryk 😛 na dwa amonity (w tym jeden dla Grzesia) 😛

   B & M na szczycie 4167 m npmn BiM Berberyski piesiałek z ekipą z Les Muflons z Policją Turystyczną

Grześ skarpety wymienił na jeszcze inne kamyki a w następnej wiosce za okulary przeciwsłoneczne dostał wełnianą czapkę wartą wg sprzedawcy 400dh (40EUR) 🙂 w sumie podobne czapki kilkaset metrów niżej były warte już dla innego sprzedawcy 60dh ale zależności ceny od wysokości nad poziomem morza jeszcze nie rozgryzłam.

[M] Ja tam też wyhandlowałem dla Bożenki srebrny wisior z 250 dh na 30 😛 przed wioską trafiliśmy jeszcze parę z Krakowa, która wybierała się na Toubkala i nastąpiła szybka wymiana informacji 🙂

Przed Imlil Grześ jeszcze wymienił polar na etniczną bluzę a nasz aparat fotograficzny upatrzył sobie jeden ze sprzedawców i oferował w zamian dywan 😛 I tak droga w dół mijała nam bardzo wesoło, martwiliśmy się tylko czy uda nam się złapać taksówkę do Marrakeszu, ale jak się okazało z tym nie było najmniejszego problemu. Późnym popołudniem byliśmy już w naszym hotelu a właściciel przygotowywał nam ciepłą herbatę. Zastanawialiśmy się nad wykupieniem jakiejś wycieczki na pustynię następnego dnia ale po obejrzeniu programu razem z właścicielem hotelu uznaliśmy, że w zasadzie zobaczymy niewiele więcej niż do tej pory. Uznaliśmy, że ten ostatni dzień poświęcimy na zakup pamiątek, wysłanie kartek i zwiedzanie Marrakeszu 🙂 i dobrze zrobiliśmy bo zakwasy dawały mi się we znaki i na dalsze wycieczki jakoś nie miałam nastroju 🙂 Następnego dnia znowu czekało na nas rano przepyszne śniadanie na bogato czyli kawa, mleko (do kawy i na kakao), woda na herbatę, sok ze świeżych pomarańczy, bagietka, drożdżówka, konfitura morelowa, miód i naleśniki 🙂 ummmm pycha 🙂 później poszliśmy kupić kartki pocztowe i znaczki i wymieniliśmy jeszcze trochę pieniędzy. Wypisywanie przez nas 20 widokówek przy kawie na tarasie jednej z wielu restauracji przy placu el-Fna znużyło trochę Grzesia więc poszedł pstrykać fotki. Jak już kartki wylądowały w skrzynce przed Urzędem Pocztowym przyszedł czas na kolejny punkt programu 🙂 miał być nim meczet ale po drodze do niego wsiedliśmy do karocy i ruszyliśmy w kierunku ogrodów Jardin Majorelle a tam czas się niemal zatrzymał.

[M] Oczywiście przejazd karocą okupiony był handlowaniem 😛 uznałem że 200 dh za grupę jest dobrą ceną i zagadnąłem pana woźnicę, oczywiście na starcie cena z kosmosu 350 albo 400 olaliśmy go i cena spadła do 300 dh aby na sam koniec stać się już tą, którą sobie umyśliłem.

Dookoła piękne widoki, palmy, kaktusy, egzotyczne kwiaty, sadzawki, ryby, ptaki i spokój 🙂 no może co jakiś czas z tej zadumy wyrywał płacz jakiegoś dziecka ale i tak spacer po ogrodach był niesamowitym przeżyciem 🙂 szkoda tylko, że mieliśmy na to niewiele więcej niż pół godziny bo tak umówiliśmy się z woźnicą 🙁 ale było warto wejść tam choć na tą chwilę. Resztę dnia spędziliśmy tułając się

   z miejscową Policją Crazy Donkey :) focia na El-Fna :) Ptaszysko Śniadanko w Ryad Hayat (fot. Grzegorz Więcek)

uliczkami Medyny i kupując pamiątki no i oczywiście targując się i jeszcze raz targując. Jakiś mężczyzna zaprowadził nas nawet do większego sklepu z pamiątkami serwując nam przy tym historię, że jest to oryginalny sklep Berberyjski otwierany tylko raz w miesiącu ([M] tak jak kapitan statku na wycieczkach ma zawsze urodziny 🙂 ) i akurat mamy szczęście bo trafiliśmy na ten jeden jedyny w marcu dzień 😛 i z tej okazji powinniśmy sobie kupić coś drogiego 😛 i oczywiście mimo że na półkach stały figurki identyczne w ilościach kilkunastu i kilkudziesięciu sztuk w każdym rodzaju to miało to być hand made. W uliczce, w której był ten niesamowity sklep udało się Marcinowi sfotografować osła 😛 ale strasznie go tym zdjęciem wkurzył bo osiołek wyraził swoje oburzenie donośnym rykiem czy innymi dźwiękami w każdym razie donośnymi 😛 Z tej tułaczki do hotelu wróciliśmy z kilkoma butelkami oleju arganowego, czajniczkiem na berberyjską herbatkę ze szklaneczkami i balerinkami ze skóry osła 😛 ale nie tego, którego przestraszył Marcin sesją fotograficzną 😛

[M] Znowu handelek czajnik 6 szklanek i taca 😛 cena na starcie z kosmosu czyli 710 dh cena końcowa 280 dh plus szklanka bonus za mały przekręt jaki zrobiłem wraz z sprzedawcą na jego szefie 😛 walczyłem jak lew przez 30 minut ale wywalczyłem :P:P I miałem tarcze (taca) wyglądałem jak dzielny paladyn 😛

Dzień w każdym razie uznaliśmy za udany.

Kolejnego dnia rano po pysznym jak zawsze śniadaniu ruszyliśmy na plac szukać taksówki, która zawiezie nas do Dworca PKP. Pertraktacje cenowe po kilku dniach w Maroko szły nam już nie najgorzej i za przejazd PetitTaxi zapłaciliśmy 60dh. Dworzec zaskoczył nas wielkością i przepychem. Wykończony był marmurami, przy peronach rosły palmy, egzotyczne kwiaty i kaktusy a na perony wpuszczani byli tylko pasażerowie z biletami na pół godziny przed odjazdem. Z zakupem biletu nie było problemu.

[M] Nie tak jak w Wietnamie gdzie cena dla turystów jest z kosmosu 🙂

Pomiędzy biletami w pierwszej i drugiej klasie było 40dh różnicy więc zaszaleliśmy i wzięliśmy te w pierwszej klasie. Mimo, że miejsca mieliśmy wg biletów kolejne to w wagonie nie były one już tak blisko siebie, do tego inni pasażerowie siadali jak chcieli i dopiero jak znajdował się właściciel miejsca to się przesiadali. Jak przy początkowych stacjach jeszcze przez głośnik podawane były nazwy przystanków tak w połowie drogi sympatyczny damski głos zamilkł. Na szczęście miły Pan w okularach, który zamienił się ze mną miejscem, żebyśmy mogli siedzieć z Marcinem obok siebie, powiedział nam, kiedy zbliżaliśmy się do Casablanki. Tak po trzech godzinach jazdy wysiedliśmy na stacji docelowej Casa Voyage. Trochę śmiechu było kiedy jeszcze w budynku dworca wyłowił nas kierowca taksówki i od razu zaczął namawiać nas na przejazd. Myśleliśmy najpierw nad dostaniem się do przystanku Casa Port pociągiem ale ostatecznie skorzystaliśmy z usług Petit Taxi za 80dh.

   Dworzec kolejowy Marrakesz Widok z tarasu Hotel Central Meczet Hassana II Nad Oceanem Atlantyckim Casablanca

Kierowca podwiózł nas prawie pod sam Central Hotel, w którym przez booking.com mieliśmy zarezerwowany nocleg i dla pewności, że trafimy, wszedł z nami jeszcze na plac i wskazał nam niemalże drzwi hotelu. Sam hotel, czysty i schludny, utrzymany w klimacie portowym a recepcjonista miał specyficzne poczucie humoru ([M] śniadanie o 7:10 😛 ). Po wrzuceniu plecaków do pokoju w pierwszej kolejności poszliśmy na taras zrobić fotki oceanu, portu i Meczetu Hassana II. Gdyby tylko tak nie wiało to na tarasie była jeszcze masa leżaków do opalania 🙂 Patrząc z góry ustaliliśmy mniej więcej jak dotrzeć do Meczetu i ruszyliśmy w obranym kierunku. Wzdłuż głównej drogi niedaleko wybrzeża szliśmy łącznie jakieś 20minut i po przejściu na drugą jej stronę byliśmy przy najwyższym Meczecie świata a pod względem powierzchni trzecim Meczecie świata 🙂 Widok niesamowity do tego fale wzburzonego oceanu rozbijające się o mury Meczetu. Na placu przed Meczetem były tłumy ludzi ale ta ilość osób nie była męcząca. Zrobiliśmy trochę zdjęć i postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia w okolicy. Oczywiście nie poszliśmy w kierunku naszego hotelu ale za namową Grzesia w kierunku starej części miasta. Ciężko było zapytać kogokolwiek o jakąś restaurację czy inną jadłodajnię bo angielskiego ni w ząb nikt nie znał a za każdym razem próbował nam coś wytłumaczyć w języku francuskim. Wreszcie jakaś dziewczyna powiedziała Grzesiowi, przy której ulicy powinniśmy coś znaleźć. W te dzielnice chyba nie często ktoś z turystów zagląda bo fast-food oczywiście znaleźliśmy ale menu wypisane na tablicy przy drodze było tylko w języku arabskim i żadnego napisu w języku angielskim czy choćby francuskim nie było. Oczywiście po raz kolejny okazało się, że nie ma barier językowych dla Marcina i w czasie rzeczywistym sprzedawca przygotował nam kanapkę na ciepło z szaszłykiem, frytki a do tego dostaliśmy po Fancie 🙂 i to wszystko za jedyne 15dh. Street food to był strzał w dziesiątkę 🙂 zjedliśmy bardzo smaczny posiłek. Uliczka, przy której znajdował się ten lokal miała charakter typowo targowy. Poszliśmy nią w głąb dzielnicy i mogliśmy zobaczyć najróżniejsze ryby, warzywa, przyprawy a do tego świeże miejscowe pieczywo. Nawet pokusiliśmy się o zakup kremówek po 2dh sztuka. Niesamowite było to, że w przeciwieństwie do Marrakeszu nikt z racji tego, że byliśmy turystami nie chciał na nas zarobić, nic nam na siłę nie sprzedawano i nikt nas

   Street food (Casablanca, Medyna) Meczet Hassana II po zachodzie słońca Tragowisko, Casablanca (fot. Grzegorz Więcek) Tragowisko, Casablanca nasza "latarnia morska"

nie zaczepiał. Przechadzając się po targu zauważyłam, że poza nami nie ma tam żadnych turystów, za cały czas jaki tam spędziliśmy widziałam tylko jedną dziewczynę o europejskich rysach twarzy ale ona była z miejscową dziewczyną. Poza standardowymi dla wszelkich targowisk straganami było tu wiele stanowisk rozłożonych na ziemi, na których miejscowi starali się sprzedać używaną odzież i przedmioty codziennego użytku oraz takie jak Playstation 1, kasety magnetofonowe i VHS. Zamierzaliśmy wrócić jeszcze pod Meczet żeby sfotografować go o zachodzie słońca więc powoli zaczęliśmy się kierować ku niemu. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze podziwiając mecz piłki nożnej rozgrywany przez miejscowych chłopaków na środku jezdni. Kierowcy samochodów osobowych i taksówek nawet się na nich nie wściekali tylko omijali szerokim łukiem. I tak się na ten mecz zapatrzyliśmy, że o mało nie przegapiliśmy zachodu słońca a tutaj to słońce znika za horyzontem w kilka minut po tym jak zacznie chylić się ku zachodowi. W ostatniej chwili udało się nam zrobić 2 zdjęcia zachodzącego słońca. Marcinowi jeszcze udało się nagrać film, kiedy zaczęło zapalać się oświetlenie Meczetu i z głośników zabrzmiało nawoływanie na modlitwę. W tym momencie większość osób zgromadzonych na placu zaczęła kierować się do wejść Świątyni. My jako niewierni ruszyliśmy w przeciwnym kierunku żeby spojrzeć jeszcze na fale oceanu rozbijające się o jego mury. Po ciemku ruszyliśmy z powrotem do hotelu. Po drodze przeszliśmy kolejny raz koło trzech namiotów rozbrzmiewających głośną muzyką, które tak nas ciekawiły a wg mężczyzny, z którym rozmawiał Marcin miały pełnić funkcję przedszkola. Do hotelu dotarliśmy przed 20:00. Po prawej stronie naszego hotelu znajdowała się restauracja Casa fish a my uznaliśmy, że jeszcze jakąś rybę moglibyśmy zmieścić. Żeby jednak się zbytnio nie objeść zamówiliśmy po zestawie Fried Royal Fish za 80dh bez zamawiania żadnych dodatkowych sałatek czy frytek. Zastanowić nas powinno pytanie kelnera czy chcemy dwa czy 3 zestawy 😛 okazało się, że przyniesiono nam chyba po 5 talerzyków przystawek a do tego po wielkim półmisku z rybnym ciasteczkiem, 3 smażonymi solami, 3 wędzonymi rybami nieznanego nam gatunku, solidną garścią krewetek i wianuszków w panierce z ośmiornicy 🙂 ja przy takiej porcji poległam bardzo szybko, Marcin niedługo po mnie a najdłużej trzymał się Grzegorz. W trakcie kolacji do stolika przyplątał się nam jeszcze mały czarny kotek, który głośno domagał się krewetek. Porządnie podjedliśmy, miło spędziliśmy dzień ale tak jakoś przygnębiająca zaczęła być wizja wyjazdu z Maroko w dniu następnym. Po dobrze przespanej nocy pod kocami, których w pokoju było pod dostatkiem

   Zachód słońca, Casablanca Berberyska koza Tajin Casa Fish :) Deal - berberyjskie ciuchy za polar

zeszliśmy na śniadanie. Marcin uznał, że recepcjonista chyba żartował, że śniadanie jest o 7:00 i do restauracji hotelu zeszliśmy dopiero po 8:00. Tym razem śniadanko było skromne w porównaniu do tego, jakie dostawaliśmy w Marrakeszu. Składało się z kilku porcji miejscowego chleba, serka topionego, pakowanej porcji dżemu, jajka na twardo, do wyboru kawy lub herbaty i szklanki świeżego soku z pomarańczy. Grzesiek poszedł jeszcze na spacer a my uznaliśmy, że widoki na pożegnanie obejrzymy sobie z tarasu. Hotel opuściliśmy około 12:00. Co prawda samolot mieliśmy mieć dopiero o 19:00 ale z racji szybkich pertraktacji z taksówkarzami i uzgodnieniu ceny na poziomie 200dh (co przy odległości lotniska od Casablanki w granicach 40 kilometrów było całkiem korzystne) postanowiliśmy pojechać tam od razu. Niestety na lotnisku wynudziliśmy się przy kawie i kanapkach bo okazało się, że żadnej konkretnej restauracji ani fast-food tam nie ma. Po nadaniu bagażu i odprawie poszło już szybko. Oczekiwanie przed wpuszczeniem na pokład urozmaiciła tylko francuska, która awanturowała się o pierwszeństwo w wejściu na pokład z racji posiadania dwójki dzieci, które musiały się tej kłótni przysłuchiwać. Przelot od Paryża zajął nam 2h 40 min a tuż przed lądowaniem mogliśmy podziwiać przez okno samolotu pięknie oświetloną Wieżę Eiffla 🙂 Niestety kolejny lot mieliśmy odbyć następnego dnia o 7:15. 6 godzin do odprawy spędziliśmy na lotnisku próbując choć na chwile zmrużyć oczy, niestety niższa już temperatura, niż ta do której ostatnio się przyzwyczailiśmy skutecznie nam to utrudniała. Lot do Krakowa też minął nam spokojnie a tam czekał już na parkingu przy lotnisku samochód Grzesia. Jeszcze w Pszczynie zanim się pożegnaliśmy wymieniliśmy się z Grześkiem zdjęciami. Okazało się, że Grześ zdjęć zrobił ponad 2500 🙂 jeszcze nie przebrnęliśmy przez wszystkie. Wyjazd był niesamowity 🙂 już Marcin znalazł kilka ciekawych górek, które będą powodem, żeby kiedyś jeszcze wrócić do Maroko 🙂

[M] Maroko jest niesamowite: Marrakesz bajkowy, 🙂 Imlil i wioski obok takie nepalskie, Toubkal i widok z niego niesamowity, Casablanca im dłużej w niej jesteś tym dłużej chcesz tam zostać, jest inna i zaskakuje na każdym kroku. Myślę, że jeszcze wrócimy do Maroka, bo Sahara czeka na nas i kilka szczytów Atlasu 🙂

Jeśli chodzi o organizację wyjazdu i ciekawe miejsca polecamy:

– linie EasyJet

– stronę www.booking.com

– Hotel Riad Hayat w Marrakeszu

– Central Hotel w Casablance

– Schronisko Les Mouflons

– ogrody Jardin Majorelle w Marrakeszu

– Suki przy placu Jemaa el-Fna

– zwiedzanie uliczek Medyny w Marrakeszu

– Meczet Hassana II w Casablance

– Medynę w Casablance i miejscowy street food

– Restaurację Casa Fish 🙂 mega porcje, mega pyszne 🙂

Bonus dla wytrwałych : panoramy, filmy(od Grzesia, bo nasze nam zajumał na kartach 😛 ) i zdjęcia, które się nie zmieściły 😛

Targowisko w Casablance (Medyna)

Widok na plac Jemaa El-Fna w Marrakeszu

Mundial w Casablance 🙂

Nawoływanie do modlitwy mułły z meczetu w Marrakeszu

Kobry i fujarki 🙂

Dobra dobra zupa z bobra 🙂

Filmiki chodzą bez problemu z zestawem codeków K-Lite bądź CCCP

Panorama Jabel Toubkal

Panorama Jabel Toubkal

Panorama Jabel Toubkal

Panorama Jabel Toubkal

 

   Ogrody w Marrakeszu Ogrody w Marrakeszu w trasie do Les Muflons Ogrody w Marrakeszu Dostawczak :)