… czyli jak zostaliśmy repatriantami 🙂
W zeszłym roku planowaliśmy w lutym odwiedzić Egipt, ale ramówka lotów Ukrainian Airlines została mocno zmieniona, a co za tym idzie nasz lot został odwołany. Zdarza się, do tego linie te stanęły na wysokości zadania i praktycznie wyszliśmy do przodu na zwrocie pieniędzy za bilety. Długo szukaliśmy jakiejś alternatywy w zamian za egipskie zabytki i podróż koleją z Kairu do Assuanu i tak jakoś padło na najbardziej europejski kraj Afryki, czyli Tunezję. Dobrze rozwinięta infrastruktura kolejowa, arabskie klimaty, trochę „desert dream”, do tego świetne zabytki. Długo się nie zastanawialiśmy i kupiliśmy bilety Lufthansy do Tunisu (stolicy Tunezji) z Katowic, międzylądowanie mieliśmy we Frankfurcie.
Co do samych linii; lot ok, obsługa ok, ale jedzenie to jakiś koszmar. Katowice – Frankfurt, jakieś okrutne ciastko owsiane wielkości dużej bułki, a druga część to wegańska kanapka o smaku papierowej torebki, bądź wspomniane wcześniej ciastko 🙂 Wolę już nasze Grześki w LOT-cie.
Lotnisko w Tunisie bardzo miło nas zaskoczyło, na starcie pomiar temperatury (wiadomo koronawirus) dalej standardowe formalności, trzeba wypisać kartę migracyjną i kartę epidemiologiczną, obie są rozdawane w samolocie, można też je znaleźć w hali przylotów. Długopisu nie mieliśmy, zawędrowałem więc na posterunek Policji, gdzie bardzo sympatyczny policjant pożyczył mi długopisu 🙂 Karty wypisane, następna pieczątka w paszport i jesteśmy w Tunezji już w pełni legalnie.
Wchodzimy do hali, gdzie odbierane są bagaże, tam obdarowują nas kartą operatora Orange, gdzie dostajemy za free na rozruch 75 mega internetu i niezrozumiałą dla mnie ilość minut i smsów 🙂 Super, mamy net, wszystko śmiga. Teraz znaleźć tylko przystanek autobusowy, dziwne, że nie atakują nas nigdzie taksówkarze, co wydaje się nienaturalne, większość z nich została przepędzona za bramy lotniska, o czym przekonujemy się, gdy idziemy na przystanek autobusowy.
Z lotniska jeżdżą dwa autobusy, 35 i 635, mniej więcej co 30 minut, nam udało się trafić 635, bilet pół dinara i śmigamy do stacji Tunis Marina, skąd mamy troszkę ponad kilometr do hotelu.
Wracając do taksówkarzy, oczywiście jak wszędzie ( z nielicznymi wyjątkami) coś musi być nie tak, próbowano nam wkręcić, że w sobotę autobusy nie jeżdżą. Nic, klasyczne „buna,buna” i idziemy na przystanek, szkoda na nich czasu, tym bardziej, że taksówkarze na lotniskach i dworcach to najgorszy sort tej nacji 🙂
Jakieś 30 minut później jesteśmy na końcowym przystanku i radośnie kopytkujemy do hotelu główną ulicą Tunisu, mijamy wieżę zegarową „Clock of Habib”, zajadając się kupionym po drodze kebabem (niebo w gębie), skręcamy w boczną ulicę, gdzie znajdujemy aleję z samymi księgarniami, bardziej może antykwariaty, ale niektóre są bardzo klimatyczne. Udaje się nam tam kupić Małego Księcia w języku arabskim i francuskim, wydanego w 1997 roku ( z dedykacją) 🙂 Po drodze jeszcze kupuję książkę z takim panem z wąsikiem, specjalnie dla kolegi, bo jakaś dziwna wersja „Mein Kampf” po arabsku, na pewno go zainteresuje 🙂 Ogólnie, coś dużo tam książek z tym panem widzieliśmy, do tego często stoją obok takich z wizerunkiem Gandhiego, co wygląda co najmniej dziwnie.
Po około 200 metrach trafiamy na duże logo naszego hotelu, szybko się meldujemy i dostajemy klucze. Pokój bardzo przytulny, w nocy dogrzewany kaloryferem, okno mamy na boczną ulicę, więc też omija nas poranna pobudka związana ze zgiełkiem na zewnątrz. Późnym wieczorem ruszamy jeszcze na miasto żeby coś zjeść. Po drodze odwiedzamy market „Monoprix” i ruszamy w kierunku Placu Bab Souika, gdzie mijamy ciekawie wyglądający komisariat Policji. Przechodząc ulicą zauważyłem jakiś lokal gastronomiczny i mnóstwo ludzi stojących w kolejce za czymś na pewno dobrym 🙂 ruszamy w tym kierunku. Stanąłem w kolejce, Bożenka kibicowała mi na zewnątrz, a stojący za mną Tunezyjczyk poinstruował mnie co i jak, czyli zabrałem jedną z miseczek, dobrałem do tego dwa duże kawałki chleba, które musiałem podrobić i wrzucić do miseczki, teraz tylko czekałem na swoją kolej. Pan nalał mi kilka chochli gęstej zupy, wbił do tego surowe jajko i wymieszał, przyprawiając miejscowymi specyfikami, zadowolony, z pełną miską jedzenia ruszyłem na zewnątrz, gdzie stojąc przy barowych stolikach próbowaliśmy tą dziwną potrawę. Smak nawet w porządku, tylko ilość jaką mieliśmy do zjedzenia była zbyt duża na dwie osoby, polegliśmy tak w po skonsumowaniu 2/3 zawartości miseczki 🙂
Najedzeni wracamy do hotelu, planujemy na dzień jutrzejszy pokręcić się po zabytkowej Medynie Tunisu.
Noc bez niespodzianek, po śniadaniu ruszamy w kierunku Medyny, czyli starej dzielnicy Tunisu. Mamy jakie takie już doświadczenie w krajach arabskich i ta akurat dzielnica dorównuje zaniedbaniem starej medynie w Casablance. Z czasem się przyzwyczajamy, wręcz nawet robi się bardzo przyjemnie. Niesamowity klimat wąskich uliczek bardzo nam pasuje, aż do czasu, gdy przykleił się do nas miejscowy z chęcią „pomocy”. Pomoc w dużym cudzysłowie, bo praktycznie ciągnął nas po miejscach, do których chcieliśmy się i tak udać, z tym, że finalnie za to chciał kasę, co skończyło się rozstaniem i wymianą miłych słów w języku angielskim 🙂 Podobnie jak w Maroku pochodziliśmy po dachach budynków, tu też praktycznie każdy sklep czy kafejka mają możliwość spoglądania z wysokości na całą Medynę, widoki naprawdę piękne, tym bardziej, że nad całą dzielnicą góruje minaret Meczetu Zaytuna, a tak przy okazji dowiedzieliśmy się, że to miejsce odwiedził też nasz były prezydent Aleksander Kwaśniewski 🙂
Jeszcze trochę poszwendaliśmy się uliczkami Medyny, aż wyszliśmy na plac Kasbah, gdzie na środku znajduje się Pomnik Narodowy. Sam pomnik powstał w 1989 r., cechuje się bardzo ciekawą i charakterystyczną architekturą. Stoi on na ośmiokątnej podstawie otoczonej 10 flagami, 11 flaga znajduje się na jego szczycie, sama jego wysokość sięga 22 metrów, trochę czasu zajęło nam jego sfotografowanie z każdej strony, dopiero nadchodzące deszczowe chmury zmusiły nas do odwrotu 🙂 Jako ciekawostka, patrząc z góry na pomnik można zauważyć u jego podstaw pięć półksiężyców, zauważyliśmy to dopiero gdy spojrzałem na widok z Google 🙂
Drugim naszym celem w tym dniu było miasteczko Sidi Bou Said (nazwy francuskie mnie mordują), ale najpierw trzeba było się tam dostać. Z planu metra wynika, iż jeździ tam jedna z linii, ale nie zauważyłem, że różni się ona lekko kolorem od innej i zaczęło się szukanie. Doszliśmy piechotą do stacji Place de Barcelone gdzie m. in. znajduje się też główny dworzec kolejowy. Zaczęły się schody, bo z obsługi nikt za bardzo nie mówił po angielsku, a z gestykulacji wywnioskowałem, iż sam dojazd nie jest taki prosty jak mi się wydawało, poratowała nas dziewczyna ubrana w garsonkę, co pozwoliło mi przypuszczać, iż może znać angielski 🙂 Udało się, musieliśmy dojechać dwa przystanki metrem do Tunis Marina i stamtąd kolejką podmiejską do błękitnego miasteczka. Trasa kolejki biegnie też przez starożytne miasto Kartagina, które postanowiliśmy odwiedzić przed wylotem aby na koniec pomachać Hannibalowi i jego słonikom 🙂
Od Tunis Marine wysiadamy na 14 stacji, na dwóch, z tego co pamiętam pociąg się nie zatrzymywał ze względu na ich remont w tym na stacji Carthage Hannibal, no cóż wysiądziemy na innej i przy okazji odwiedzimy cmentarz amerykańskich żołnierzy, którzy zginęli w trakcie II Wojny Światowej.
Dojechaliśmy do Sidi Bou Said, z daleka już widoczne są wszędzie białe budynki i co najlepsze nie ma śmieci 🙂 na starcie odwiedzamy bardzo ładny biały meczet, do którego trzeba wyjść po schodach na małe wzgórze, świetnie wygląda biały minaret z elementami niebieskiego. Ruszamy dalej, tym razem doszliśmy do komisariatu policji, ale to nie w tym kierunku, wracamy się i dalej wspinamy się pod górę zaczepiani przez miejscowych sprzedawców pamiątek 🙂 samo miasteczko ma klimat Medyny w Tunisie, z tym, że jest czysto a białe budynki z niebieskimi wstawkami plus wybrzeże Morza Śródziemnego robi bardzo fajne wrażenie. Chmury, które ganiały nas na Placu Kasbah, dopadły nas też i tutaj, schroniliśmy się w miejscowej kafejce, gdzie odkryliśmy miętową herbatę z orzechami piniowymi, ale dopiero po tym jak wypiliśmy po filiżance kawy. Herbatka idealna, tym bardziej, że na zewnątrz nieźle się rozpadało 🙂 Po chwilowej przerwie w deszczu ruszyliśmy dalej, aby za chwilę schronić się pod drzewem pomarańczy, bo znowu zaczęło padać 🙂 Długo nie wytrzymaliśmy i energicznym marszem udaliśmy się do kawiarni z dość ciekawym widokiem na morze. Tam raczyliśmy się najdroższymi ciastkami jakie jedliśmy w Tunezji. Ciastka dużo droższe od dwóch wyciskanych soków z pomarańczy, może i dobre, ale nie warte tej ceny, ot można powiedzieć, że naciągają trochę serwując je rodem z filmów Barei jako prawie obowiązkowe. Chyba, że biją się o złoty tadżin z innymi restauracjami, to wtedy już co innego 😛 Finalnie przetrwaliśmy deszcz, a na sam koniec Pan sprawdzał mi plecak, czy aby talerza nie wyniosłem 😛
Słoneczko zaczęło wychodzić, więc ruszyliśmy dalej do dwóch kolejnych punktów widokowych, jeden z nich znajdował się przy miejscowym cmentarzu. Cmentarz sam w sobie bardzo ciekawy i dużo skromniejszy niż te, do których przywykliśmy w Polsce. Niedaleko też znajdowała się latarnia morska, oraz drugi punkt widokowy na miasteczko i wybrzeże, gdzie miejscowa młodzież upodobała sobie go jako świetne miejsce do pozowania i robienia selfie 🙂
Czas szybko mija i trzeba wracać z powrotem do Tunisu, ruszamy na dworzec zahaczając po drodze o miejscową knajpkę, gdzie zamawiamy potrawę, którą wybrali nasi sąsiedzi ze stolika, czyli talerz mięs, plus dodatkowo po porcji frytek i to był gwóźdź do trumny. Ilość mięsa jest nie do przejedzenia na dwie osoby. Najedzeni ruszamy na dworzec i wracamy już po ciemku do naszego hotelu.
Dwa dni w Tunisie wystarczą, planujemy wyjazd pociągiem do miasta Susa, gdzie wyczytaliśmy, iż możemy to miejsce traktować jako bazę na wypady kolejowe po kraju, samo Susa i jego Medyna, też jest dla nas bardzo interesujące.
Zakup biletu do Susa w pierwszej klasie nie jest jakoś specjalnie trudny. Strona tunezyjskich kolei jest prosta w obsłudze i czytelna, do tego wszystko oprócz zakupu biletów możemy zrobić w języku angielskim. Biletu online nie kupię, bo nie mam tunezyjskiego dowodu osobistego, a pewnie i tak by się nie dało tego zrobić nawet jakbym miał. Nie widziałem też żadnej osoby co by miała bilet kupiony online.
Trochę przed czasem idziemy kupić bilety na pociąg, ze względu na barierę językową spodziewamy się jakichś drobnych trudności, z którymi trochę borykaliśmy się przy podróży do Sidi Bou Said, ale tym razem, bez większego problemu na dworcu centralnym dogadujemy się po angielsku i tym prostym sposobem mamy dwa bilety na pierwszą klasę pociągu o numerze 5/22/71 DC w kierunku miejscowości Monastir, zatrzymującego się w Susa. Mamy trochę czasu więc ładujemy konta w telefonach, bo darmowe 75 mega skończyło się po dwóch dniach. Samo doładowanie to też, o ile pamiętam kwota raptem coś około 15 zł za 4 giga internetu, gdzie mamy rozmowy smsy i internet. Do odjazdu pociągu mieliśmy trochę czasu, więc wypiliśmy kawę, poszwendaliśmy się po lokalnych bazarach, a przy okazji zjedliśmy wyśmienitego kebaba gdzieś na ulicy niedaleko dworca, zakup sprawdzoną metodą „poproszę to co tamten Pan”. Czas szybko mijał i zrobiło się już południe, pociąg odjeżdżał o 12:20 więc dobrze być trochę wcześniej.
Po sprawdzeniu biletów zostaliśmy wpuszczeni na peron i po chwili pojawił się pociąg, a my mogliśmy wsiąść do wagonu pierwszej klasy. Pociąg jak to pociąg, jak na pierwszą klasę to specjalnie dobrze to nie wyglądało, ot było brudno, plus toalety, które robiły wrażenie jakby żyjące tam drobnoustroje właśnie wymyśliły koło 🙂 Ogólnie to lepiej wygląda druga klasa ale w pierwszej jest więcej miejsca z tym, że przed samym Susa pociąg wyglądał jakbyśmy jechali nim w Indiach 🙂 tak dużo było upchanych ludzi. Nie było źle, spóźnił się prawie 2 godziny, ale dojechaliśmy cali i zdrowi.
Teraz trzeba znaleźć Hotel Medina, co nie jest już takie proste, tam gdzie jest pozycja z Bookingu jest Hotel ale nazywający się Paris, na Maps Me są dwie pozycje tego hotelu, we właściwe miejsce pokierował nas jeden ze sprzedawców, notabene mówiący bardzo dobrze po polsku.
Hotel bardzo przyjemny, mimo że miał tylko jedną gwiazdkę, to praktycznie zasługiwał na trzy, pokój dostaliśmy wielki z balkonem, codziennie sprzątany. Do tego miejsce, gdzie był usytuowany odcinało nas od całego zgiełku na zewnątrz w Medinie.
Następnego dnia rano po zjedzeniu pysznego śniadania, ruszyliśmy na podbój Susy, na przeciwko hotelu mieliśmy dwie główne atrakcje, czyli: Ribat – wojskowy klasztor muzułmański oraz Wielki Meczet, zaczęliśmy od klasztoru, praktycznie byliśmy w nim sami, wejściówka wraz z pozwoleniem na robienie zdjęć to 6 dinarów tunezyjskich. Bardzo lubię zwiedzać takie miejsca mając wyłączność 🙂 Trochę czasu nam zeszło kręcenie się po komnatach, cykanie zdjęć do tego widok z 35 metrowej wieży zrobił na nas niezłe wrażenie, tak przy okazji w oddali zauważyliśmy jakąś kolejną twierdzę, po głębszej analizie okazała się to Twierdza Kasba, gdzie znajduje się Muzeum Archeologiczne, no to też idziemy zobaczyć 🙂
Ribat spenetrowany, ruszamy w kierunku Wielkiego Meczetu, tym razem nie mamy go na wyłączność, gdyż w środku jest bardzo przyjacielsko do nas nastawiony kot . Tak ogólnie to w Tunezji trafiliśmy bardzo dużo kotów, które są tam dokarmiane i bardzo lubiane, za to duży plus 🙂 Bilet wstępu do meczetu to 5 dinarów, kupuje się go w kiosku naprzeciwko wejścia. Tu możemy fotografować wszystko, bez dodatkowych opłat z tym, że do sali modlitewnej już nie możemy wejść, ale jest ona otwarta i można przyjrzeć się dokładnie jak co wygląda. Trochę czasu tu też spędzamy tym bardziej, że jesteśmy sami 🙂
Nic, ruszamy do twierdzy, przejście przez Medynę jest męczące, bo każdy nam coś chce sprzedać. Jesteśmy poza szczytem turystycznym, więc każdy turysta jest na wagę dinarów, ale jakoś tak udaje się nam umknąć bocznymi uliczkami, aby znaleźć się pod murami twierdzy 🙂 Akurat wejście jest po drugiej stronie więc musimy obejść ją dookoła. Bilet wstępu kosztuje 10 dinarów, sama twierdza nas trochę zawiodła. Z daleka widzieliśmy umieszczoną w jej wieży latarnie morską, ale wejść tam za bardzo się nie dało, mimo dwóch prób, gdzie dość szybko i skutecznie odcięto nam drogę. 🙂 Na mury też wstęp jest zabroniony, praktycznie można tylko wejść do Muzeum Archeologicznego i pooglądać rzymskie mozaiki. Dopadł nas jeszcze deszcz więc przesiedzieliśmy w jakiejś sali konferencyjnej aż przestało padać.
Ruszamy z powrotem po drodze zahaczając na coś pysznego z ulicznego straganu, co to było nie jestem w stanie powiedzieć, ale było bardzo dobre, do tego idealnie nadawało się na uciszenie głodu, kawałek dalej trafiliśmy na rewelacyjna lokalną restauracje, gdzie stołowali się miejscowi, zupa rybna i pizza były niebem w gębie, jeszcze nie raz ją odwiedziliśmy.
Najedzeni mamy ochotę na kawę więc ruszamy do knajpki nad sklepem z pamiątkami Ben El Medina, gdzie z oszklonej kawiarni na dachu oglądamy rewelacyjny zachód słońca nad Susa. Tak mija nam kolejny dzień w Tunezji, wracamy do hotelu, gdzie planujemy następny, czyli wypad do Monastiru.
Śniadanie zjedzone, pogoda sprawdzona, ma być piękny dzień więc ruszamy na drugi dworzec kolejowy w Susa, skąd odjeżdżają pociągi do Monastiru, po drodze podziwiamy przycumowane statki (kutry) wycieczkowe, wyglądające rodem z filmu Piraci z Karaibów, półtorej godzinny rejs kosztuje 25 dinarów, gdzie nawet jest coś do przegryzienia, bez jedzenia 20 dinarów. Hmm ciekawie, myślę, że skorzystamy w najbliższych dniach z takiej okazji 🙂
Pociągi kursują bodajże co 30-40 minut ze stacji Susa Bab Jdid, trasa to jakieś 40 minut, po drodze mijamy też lotnisko w Monastirze, pociąg wjeżdża na peron podobnie jak w Tunisie czyli jakby kończył tam bieg. Wysiadamy i od razu kierujemy się w kierunku górującej nad miasteczkiem wieży twierdzy Ribat, jako ciekawostkę można powiedzieć, iż tam akurat kręcono „Żywot Briana – Monthy Pythona”, „Matrix 2”, oraz i tu uwaga „W Pustyni i w Puszczy”. Po drodze zahaczamy jeszcze o sklepik, w którym sprzedawca mówi po polsku, ceny są bardzo atrakcyjne, a on sam nie jest nachalny, więc uznajemy, że gdy będziemy wracać to go odwiedzimy 🙂 droga do Ribat-u jest kręta (nie jest) więc znaleźliśmy kafejkę, gdzie na spokojnie raczyliśmy się cappuccino obserwując miejscowe koty 🙂 No tak wszystko co dobre musi się skończyć, ruszamy do twierdzy, tym razem nie mamy już wyłączności, ale … Ribatw Monastir jest dużo większy niż ten w Susa, ma więcej zakamarków, więc zabawa jest przednia. Na początku sądziliśmy, iż wejście do wieży jest zamknięte, ale ku miłemu zaskoczeniu bezproblemowo wspinaliśmy się po krętych schodach na jej szczyt. Widok z góry jest niesamowity, widzimy wybrzeże i całe miasto, czad. Czas ruszyć dalej, dopadamy wielki napis „I love Monastir”, później szwendamy się brzegiem wśród kupy śmieci, które zalegają wszędzie i w głównej mierze to sam plastik (butelki, reklamówki), ich ilość przeraża, dochodzimy do małej latarni morskiej, ale jakoś tak obcowanie na tym śmietnisku średnio nam pasuje, więc uciekamy na pobliskie skały tworzące małe półwyspy, tam przeciskamy się w małych jaskiniach, wspinamy po skałach, aby na końcu usiąść na jednej z nich i podziwiać lazur wody i wybrzeże 🙂 Czas szybko leci, więc ruszamy dalej i tak przypadkiem trafiamy na mauzoleum pierwszego Prezydenta Tunezji, Habiba Burgiby, więcej na jego temat może każdy przeczytać na Wikipedii, my sami mieliśmy bardzo mało czasu na zwiedzanie, bo mauzoleum zamykają o 17:00, a byliśmy tam około 16:40, wstęp jest wolny, a czas też jest elastyczny. Budynek jest bardzo okazały i naprawdę warty zobaczenia, znajduje się w centralnej części cmentarza w Monastirze.
Ruszamy jeszcze do naszego sprzedawcy mówiącego po polsku, po drodze zahaczając o bankomat. Bankomaty z czerwonym logiem BH Bank nie pobierają prowizji przy wybieraniu gotówki Revolutem. Zakupy trochę czasu trwały, bo Bożenka była w raju naturalnych kosmetyków, pewne nazwy kompletnie mi nic nie mówiły, to tak samo wyglądało jakbym ja jej opowiadał o branży komputerowej 🙂 Dociążeni wracamy pociągiem z powrotem do Susa, gdzie wieczorkiem, jak to już stało się naszą świecką tradycją, lądujemy w kafejce na dachu budynku Ben El Medina.
12 marca jest ostatnim dniem „spokoju” naszego wyjazdu, wcześniej już zaplanowaliśmy wyjazd do miasteczka El Jem, gdzie znajduje się najlepiej zachowane koloseum rzymskie na świecie, w internetach krążą informacje, iż kręcono tam Gladiatora Ridleya Scotta, ale to mylne informacje.
Jak codzień ruszamy z naszej bazy w Hotelu Medina, tym razem bez śniadania, bo pociąg ma odjeżdżać o 8:05, ale to tylko w teorii, bo spóźnił się dwie godziny, a my część tego czasu przesiedzieliśmy w kafejce naprzeciwko dworca kolejowego zrobionej w stylu kubańskim (sądząc po fladze jaka tam wisiała). Jakoś tak po 10:00 ruszyliśmy do El Jem, troszkę ponad godzina jazdy i jesteśmy u celu. Miasteczko do zaoferowania nie ma zbyt dużo, ot ulice prowadzące do koloseum i tak za bardzo nie ma nic ciekawego. Ruszamy z kopyta, bo jest już 11:30, nasz pociąg powrotny odjeżdża o 14:15 a następny dopiero jutro o 3:03 🙂 Amfiteatr El-Jem robi na nas piorunujące wrażenie, jest wielki, praktycznie możemy chodzić wszędzie, brak jakichkolwiek ograniczeń. Ludzi też nie jest zbyt dużo i praktycznie potrafimy być miejscami nawet sami, po pierwszym wow, ruszamy na trybuny, skąd widok jest rewelacyjny i to z każdej strony, zwiedzamy też podziemia pod areną, widoki są rewelacyjne i robią na nas duże wrażenie, do tego klimat przejść podziemnych, rewelacja. Cena wejściówki 12 dinarów i warta jest każdego dinara. Nie będę się rozpisywał o aspektach historycznych, bo to każdy może znaleźć w internetach, największe wrażenie robi obcowanie z takim „kawałem” historii Imperium Rzymskiego. Czas leci nieubłaganie, trzeba wracać, alternatywa powrotu następnego dnia o 3 w nocy tak średnio nam pasuje. Pociąg przyjeżdża o czasie ruszamy z powrotem do Susa, gdzie powoli zaczyna rozpędzać się machina związana z koronawirusem. W naszej knajpce na dachu nie ma już podawanej herbatki w czajniczku tylko w papierowych kubkach, ale na razie wszystko jeszcze działa normalnie.
13-tego w piątek zaczyna być ciekawie mimo, że początek zapowiada się jeszcze ok. Ruszamy na rejs statkiem, pogoda dopisuje, widoki piękne, co można chcieć więcej… chyba tylko świętego spokoju, którego zaczynam nam brakować. Najpierw znajomi poinformowali, iż szykuje się blokada granic i premier ma o tym poinformować na specjalnym zebraniu, coś tam wiedzieliśmy ale liczyliśmy na to, iż granice zablokują dopiero w poniedziałek, jak to miało miejsce w Czechach. Sprawdzam aplikacje Lufthansy wszystkie loty są, nie ma żadnych poślizgów, czas do odprawy jeszcze mamy, nic nie zapowiada, że czeka nas jakaś niespodzianka. W sumie Lufthansa to duży przewoźnik, który wydaje się nam bardzo stabilny, nic bardziej mylnego, ale o tym później. 14 marca mamy wracać do Tunisu aby spędzić noc w znanym nam już Hotelu le Califfe, aby następnego dnia wracać przez Frankfurt do Katowic.
Wieczorem dowiadujemy się, że od niedzieli 15 marca nie wrócimy do kraju samolotem, zostaje nam tylko droga lądowa z Frankfurtu, Lufthansa na razie milczy wszystko wygląda normalnie, liczymy się z odwołanym lotem Frankfurt – Katowice, jakoś nas to nie przeraża. Załatwiamy sobie transport lądowy Flixbusem, kontakt z infolinią poprzez messengera nie wskazuje na żadne niespodzianki. W międzyczasie Lufthansa w bardzo urokliwy sposób sms-em informuje mnie o czwartej nad ranem 14 marca, że lot Frankfurt – Katowice zostaje odwołany, no ok. Tego się spodziewałem, ale za bardzo już nie pospałem, bo nasza znajoma Ania na bieżąco relacjonuje mi co się dzieje w kraju. W Tunezji stwierdzonych o tym czasie jest 7 przypadków zarażenia COVID-19, w Suse nie ma żadnej takiej osoby, więc nie jest źle. Rano po śniadaniu żegnamy się z obsługą hotelu i ruszamy na ostatnią noc do Tunisu, w międzyczasie dowiadujemy się, że Flixbus jednak nie pojedzie z Frankfurtu i nasz kurs jest odwołany, kombinuje nad lotem do Berlina, ewentualnie dojazd do Polski Bla Bla Car-em, idzie mi to dość opornie, piszę też wiadomość e-mail do Ambasady Polskiej w Tunezji, na razie tylko staram się skontaktować mailowo. O 13:48 dostajemy sms-a od Lufthansy, iż lot Tunis – Frankfurt jest odwołany. Fajnie, wtedy zaczyna włączać się lekka panika, pisze drugiego maila do ambasady tym razem na adres awaryjny, po jakiejś godzinie, próbuję się dodzwonić, wbrew internetowym opiniom o Polskich Ambasadach, dodzwoniłem się do pani Katarzyny Kania i trafiłem na bardzo sympatyczną i kompetentną osobę, do tego bardzo pomocną. Dowiadujemy się, iż Lufthansa poleci tylko raz w tygodniu i więcej lotów nie będzie miała, do tego jest szansa na wydostanie się czarterem TUI z Djerby, ale więcej informacji możemy otrzymać dopiero w poniedziałek. Próbuję też dodzwonić się do TUI, Pani na info linii mówi mi dokładnie to samo co pani Kasia, więc w poniedziałek będziemy wiedzieć więcej. Jedziemy na lotnisko do Tunisu, w międzyczasie próbujemy znaleźć jakikolwiek lot do Europy, pada na Eurowings i lot do Bonn, ale Eurowings to córka Lufthansy, więc pewnie zakup biletów wiązałby się z jakąś niespodzianką i wiele się nie pomyliłem. Na lotnisku jest nieciekawie, tablica odlotów świeci na czerwono i nie są to późnienia. Ludzie płaczą, niektórzy wydzierają się na personel, a biuro Lufthansy hehehe jest zamknięte, będzie otwarte o 22:30 (oryginalny czas pracy), nie ma sensu siedzieć na lotnisku, bo jeszcze rzeczywiście gdzieś złapiemy COVID-19. Około 23:00 próbuję dodzwonić się do Lufthansy, gdzie nawet odbierają telefon, ale poradzili mi skontaktować się z innym biurem w poniedziałek, bo oni mi nic nie pomogą, fajnie. Idziemy spać, Lufthansa ze swoja gracją o 4:58 wysyła mi sms, że lot do Katowic został zmieniony i wszystko jest ok mam wylot w piątek 20 marca, tak średnio mi się chce wierzyć, że dolecimy 20-tego do Katowic, ale Frankfurt już wygląda bardziej realnie, nic bardziej mylnego 🙂 W trakcie śniadania postanawiamy pojechać z powrotem do Susa, bo czekać tyle dni w Tunisie to tak średnio się nam chce, utwierdza nas w tym też Pani Kasia 🙂 Ruszamy na dworzec, przy wymeldowaniu słyszę polski język i tak spotykamy Joannę i Halinę dwie Polki, które też ugrzęzły jak my w Tunezji 🙂 Uff nie jesteśmy sami, bo jak na razie z informacji od Pani Kasi dowiadujemy się, że z ambasadą kontakt nawiązaliśmy tylko my. Poznanym dziewczynom mówimy, aby też zadzwoniły do ambasady, wymieniamy się Facebookiem, żegnamy się, one zostają w Tunisie, mają tam znajomych lokalesów więc zawsze łatwiej 🙂 Najważniejsze, że jesteśmy w kontakcie 🙂 Trasa do Susa i powrót do hotelu przebiegają normalnie, ale widać już powoli, że Tunezja zamyka się z racji pandemii. Restauracje w Susa otwarte tylko do 18:00, ulice wieczorem są puste ale markety działają ok, do tego w Carrefour można nawet alkohol kupić 🙂 Trochę uspokojony normalnie zasypiam, ale poznałem chyba wszystkie możliwe strony, które pozwalają na analizowanie ruchu lotniczego 🙂 aktywnie pomaga mi w tym Anka 🙂 chyba już wtedy dowiadujemy się o akcji „Lotdodomu”, próbujemy się zarejestrować ale jeszcze nie wszystko działa właściwie, Ania nam bardzo pomaga i w sumie w późnych godzinach wieczorowo nocnych jesteśmy zarejestrowani przez nią 🙂 Czyli mamy następną alternatywę jakby Lufthansa wycięła nam znowu numer, co dziwnego nasza rezerwacja figuruje we wszystkich systemach jakie sprawdzałem więc szansa jest duża.
W poniedziałek rano dzwoni do nas Pan Konsul Łukasz Dorman, kolejny raz mamy do czynienia z rewelacyjnym i kompetentnym człowiekiem, dowiadujemy się o czarterze TUI i o tym, iż Lufthansa nie poleci 20 tego, czarter mamy z Djerby 19 marca, trochę daleko, ale co to dla nas 🙂 Kontaktujemy się z TUI i bardzo sympatyczna Pani Wiktoria oddzwania do nas, załatwiamy wszelkie formalności, lecą maile, lot kosztuje nas 1000 zł + 80 zł bagaż rejestrowy na osobę, kupujemy i kamień z serca nam spada. Od Konsula dostajemy informację, iż zgłosiła się do niego dziewczyna o imieniu Zuzia, która mówi po arabsku, rewelacja. Daje jej nasz numer i za chwilę Zuzia dzwoni do nas, wymieniamy się fejsem, no to jest już nas 5 osób super, do tego mamy takiego pancernika jak Zuzia znającą lokalny język roxx, zaczyna się wszystko układać 🙂 W międzyczasie Konsul daje nasz numer dwóm innym Polakom, Krzyśkowi i Jackowi, kontaktujemy się przez whatsapp`a, informujemy Asię, że są bilety z TUI i cała ekipa suma summarum 7 osób leci z Djerby, czad 🙂 Dogadujemy się z Zuzią, Krzyśkiem i Jackiem, że 18 tego spotykamy się w pociągu Tunis – Gabes, który przejeżdża przez Susa, Aśka i Halina jadą wstępnie busem na Djerbe z Tunisu 🙂 No to mamy chill, wyprawa do sklepu po whisky i pierwszy raz w Tunezji trochę się spiliśmy, ale mimo to lampka dalej mi się pali bo lotu Enter Air nie ma nigdzie w systemach :/ „deep searching” spowodował, że teraz już wiem, że czartery rządzą się swoimi prawami i nie zawsze są w podstawowych wyszukiwarkach ufffff 🙂
Mamy trochę oddechu, ale w Susie zaczyna robić się dziwnie, restauracje zamknięte, tzn. nie do końca,bo można zamówić rzeczy na wynos, ale też nie we wszystkich. Nasza knajpka na dachu zamknięta :/ Mamy wreszcie trochę czasu, aby pochodzić po plaży, nawet fajnie ale jak na złość pogoda się psuje. Wracamy nawet jeszcze raz do Monastiru, specjalnie na zakupy u zaprzyjaźnionego sprzedawcy mówiącego po polsku. Tak mija nam czas do 18 marca, gdzie o 8:05 mamy wyjechać pociągiem do miasta Gabes. Około 6:00 mamy już informację od Zuzi, iż pociąg dość solidnie jest opóźniony, ale mimo wszystko na dworzec idziemy o czasie. Specjalnie nie zaskoczyła nas informacja, iż ma być dopiero o 8:40 a tak naprawdę jakoś tak po 9:00. Wskakujemy do pociągu, z tym, że są dwa wagony 1 klasy jeden na końcu i jeden na początku składu, kolejność się zmienia, gdy pociąg wjeżdża do Susy. My wsiadamy do wagonu pierwszego, a odjeżdżamy w ostatnim, Zuzia, Krzysiek i Jacek siedzą w tym drugim, dogadujemy się, iż spotykamy się w Gabes na dworcu 🙂 Pociąg teoretycznie miał być o 12:04 w Gabes, dojechał tak jakoś przed 15:00, godzina trochę brutalna, bo z racji pandemii w Tunezji wprowadzają godzinę policyjną od 18:00, co średnio jest dla nas dobre, ale dzięki Zuzi dogadujemy się co i jak i mkniemy taksówką na dworzec autobusowy, gdzie ogarniamy louages (czytaj luaż), nazewnictwo francuskie mnie zabija 🙂 busik czeka, aż nazbiera pełny skład i dopiero wtedy ruszamy, trochę to czasu zajęło i bałem się, że już będziemy po 18:00 na Djerbie, tym bardziej, że jako przestrogę miałem informacje, że Policja tunezyjska zatrzymuje osoby w areszcie za nieprzestrzeganie godziny policyjnej.
Louages 🙂 ruszył, śmigamy elegancko, najpierw jedziemy w kierunku promu, aby jednak finalnie jechać droga okrężną i lądowo dostać się na Djerbe, trasa przebiega bez jakichś specjalnych przygód z tym, że dojeżdżamy do Houmt Souk tuż po 18:00, trochę z duszą na ramieniu mijamy posterunek Policji, witam się z Policjantem stojącym po drugiej stronie drogi, ale widać, że średnio jest nami zainteresowany, odpowiada pozdrowieniem i nie reaguje na naszą radosną ekipę zmierzająca do hotelu uff 🙂 Hotel Sindbad jest fajny, ot pokoiki takie coś a la norki hobbita, minus zimno, ale są koce, woda jest ciepła, mamy internety, budynek wygląda klimatycznie, właściciel też super, pozwala nam na późniejsze wymeldowanie, bo samolot odlatuje dopiero o 17:05, a w międzyczasie, gdy jedziemy na Djerbe, Lufthansa informuje mnie, iż w sumie 20-tego to nie polecę, bo odwołują mi wszystkie loty i mam się z nimi kontaktować pod jakiś tam niemiecki numer, super, ale zbytek łaski.
Wieczorem jeszcze sprawdzam czy wszystko z naszym lotem jest ok, na tablicy odlotów Djerby jest, na tablicy przylotów w Warszawie też, Pan Łukasz też utwierdza nas, iż na pewno mamy lot. Wreszcie można się normalnie wyspać w norce Sindbada, łóżko wygodne, koce ciepłe, zaryzykowałem nawet prysznic, jest super. Asia i Halina zostają w Gabes na noc, bo nie udało im się dostać na Djerbe, dojadą bezpośrednio na lotnisko 19 marca. Rano śmigamy na śniadanie do lokalnej piekarni i mamy zamiar zrobić małe zakupy, ale jakoś tak na Djerbie wszystko jest drogie i wygląda nie za bardzo, dajemy sobie spokój. Po 14:00 ruszamy taksówkami na lotnisko, gdzie spotykamy nasze dwie koleżanki, cała ekipa jest już razem i nic nie zapowiada, że coś się zmieni z naszym lotem 🙂 Mamy bagaż rejestrowy więc i tak musimy czekać na jego nadanie, lotnisko duże i ładne, ale puste sprawia takie trochę postapokaliptyczne wrażenie 🙂 Robi się 15:00, nadajemy bagaż i zasuwamy do kontroli bezpieczeństwa, wszystko przebiega sprawnie, na bezcłówce robimy zakupy m.in. specjalne płyny do odkażania się na kwarantannie 😛 samolot przylatuje wcześniej, pakujemy się do środka i tak jakoś około 16:30 wylatujemy.
Co do lotu, hmm mamy na koncie 175 lotów, ten był 176 i był najdziwniejszym lotem jakim miałem przyjemność lecieć, nigdy też nie lecieliśmy czarterem. Sam lot to ogólnie temat na zupełnie osobne opowiadanie, sumując współczuję obsłudze samolotu, był to dla nas najdziwniejszy lot jakim lecieliśmy ale tylko i wyłącznie przez pasażerów 🙂
Sumując na 9 lat naszych zagranicznych wojaży mieliśmy pierwszy raz taką skomplikowaną sytuację, wybrnęliśmy z niej całkiem dobrze i to w głównej mierze dzięki świetnej Polskiej Ambasadzie w Tunezji, jeszcze raz wielkie podziękowania dla Pani Katarzyny Kania i Pana Łukasza Dorman za udzieloną nam pomoc oraz świetne wsparcie, ot właściwi ludzie na właściwym miejscu, życzę wszystkim podróżnikom, aby w trudnych sytuacjach trafili właśnie na takich ludzi. Wielkie dzięki też dla Ani, która dość mocno wpierała nas z kraju, wykonując rzeczy naprawdę niemożliwe, do tego na bieżąco nas informując o tym co i jak dzieje się na naszych granicach 🙂 nie wysyłając jeszcze po nas GROM-u 🙂 Duże podziękowania też do reszty naszych znajomych, co wpierali nas dobrym słowem i informacjami 🙂 a szczególnie do dwóch Katarzyn, Michała i Arka 🙂
Powrót z Warszawy minął też bezproblemowo, Flix Bus dowiózł nas do lotniska w Pyrzowicach, gdzie odebraliśmy samochód z naszego ulubionego Parkingu Planeta, bez żadnych dodatkowych opłat 🙂 tu też wielkie podziękowania dla właściciela.