... czyli podróże małe i duże ...

Armenia 2017

… czyli Tomb Raider z Tigranem

Armenia

 

15 lutego 2017r ruszyliśmy szukać przygód w Armenii 🙂 kierunek taki a nie inny bo akurat Marcin znalazł nam tanie bilety 🙂 a ze znajomych na tamtejsze zimowe klimaty skusił się jeszcze Grześ. Początkowo chętna na wyjazd była jeszcze Kasia ale ostatecznie z dwóch zaproponowanych wyjazdów wybrała ten na Maltę. W Erywaniu, stolicy Armenii wylądowaliśmy przed 5:00 16 lutego 2017r, z lotniska odebrał nas ojciec właścicielki hostelu, w którym zarezerwowaliśmy miejsce. Przygotowani byliśmy na temperatury w granicach -20°C nie sądziliśmy tylko, że bielizna termoaktywna przyda nam się też zamiast piżamy 😛 ale tylko przez trzy pierwsze noce bo potem zmieniliśmy lokum 🙂 Mimo chłodu byliśmy zaaferowani nowym krajem. Położyliśmy się spać i jeszcze przez południem ruszyliśmy na mały rekonesans. Najpierw musieliśmy znaleźć jakiś bank albo kantor, ostatecznie zdecydowaliśmy się na kantor, który znajdował się w małym supermarkecie po przeciwnej stronie ruchliwej drogi, pasów nie znaleźliśmy więc przebiegliśmy, dopiero wracając znaleźliśmy podziemne przejście, w którym znajdowało się mnóstwo małych sklepików. Szybko rozpracowaliśmy metro i miasto było już nasze 🙂 Na początek chcieliśmy zobaczyć słynne Kaskady, czyli kompleks architektoniczny prezentujący się jak wielkie schody z białego porfiru, ozdobione kwietnikami, fontannami, rzeźbami oraz współczesnymi chaczkarami. W cieplejszych miesiącach po progach na kształt kaskady spływają fontanny. Zanim tam jednak dotarliśmy zachwycaliśmy się surowym, zimowym klimatem miasta.

Marcin znalazł nawet wesołe miasteczko i o mało nie wypertraktował jego uruchomienia 😛 mimo przerwy technicznej i prac konserwatorskich pracownicy byli skorzy za drobną opłatą uruchomić mu jakąś karuzelę 😛 Siłą musiałam stamtąd zabierać Marcina i Grześka bo już zaczęli robić sobie selfie z wielkim plastikowym pawiem na kształt bramy wejściowej. Żeby ochłonęli zabrałam ich do pobliskiego kościoła, tam Marcina upatrzył sobie jako wolnego słuchacza jakiś starszy mężczyzna i opowiadał mu coś na temat pracy na kolei, tłumaczył też, gdzie znajdziemy jakieś muzeum. Wyjątkowo w trakcie całego naszego wyjazdu bardziej przydała nam się znajomość rosyjskiego niż angielskiego. W drodze do Kaskad zrobiliśmy sobie jeszcze małą przerwę na miejscowe piwo w przytulnej kawiarence i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Erywań na każdym kroku mnie zadziwiał, czułam się tam jakbyśmy byli zagubieni w czasie, na ulicach krzykiem mody były futra, jakiś mężczyzna na środku placu oferował możliwość zważenia się na metalowej wadze lekarskiej, wszędzie były maleńkie sklepiki i stragany, które w naszym kraju już dawno zostały zastąpione przez supermarkety. Kaskady zauważyliśmy już z daleka, jednak zanim do nich doszliśmy podziwialiśmy współczesne rzeźby na placu tuż przed podstawą schodów, były tam rumaki z podków, lew ze starych opon i inne fantastyczne pomysły przekute w rzeczywistość. Macanie sztuki w tym wypadku było karane upomnieniem przez ochronę, na dole przekonał się o tym Marcin, choć w sumie wszyscy głaskaliśmy lwa, wyżej zaś mnie przegoniono kiedy zobaczyłam wielką sowę z kołpaków i próbowałam się do niej przedrzeć przez trawnik pokryty głębokim śniegiem. Nie zwiedziliśmy kaskad od środka a jedynie wspięliśmy się na ich szczyt. Tam budowa była jeszcze nie ukończona a sądząc po rdzy pokrywającej pręty zbrojeniowe wystające z dalszych fundamentów to zaniechano jej już dawno. Powyżej widzieliśmy jeszcze taras widokowy a nad nim Iglicę Pięćdziesięciolecia wzniesioną dla upamiętnienia 50-lecia radzieckiej Armii. Po drodze sfotografowałam boczną uliczkę z wszechobecnymi tu rurociągami z gazem położonymi nad ziemią, rury co jakiś czas przy bocznych wyjazdach układały się w żółte wysokie bramy, widok dla mnie trochę dziwny choć tu jest normą. Właśnie za Iglicą i tarasem widokowym znajdował się kolejny plac ze współczesnymi rzeźbami. Pan z ochrony musiał użyć gwizdka żeby ostudzić mój zapał po tym jak zauważyłam kilka sów w głębi placu 😛 zrobiło mi się trochę wstyd ale zdjęcia sów mam 😛 Poranek uznaliśmy za udany i skrótem postanowiliśmy wrócić do hostelu, po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu po wino z granatów i coś do jedzenia.

W domu niestety nie było wiele cieplej niż po naszym przyjeździe. Zjedliśmy małe co nieco, spróbowaliśmy wina na rozgrzanie i poszliśmy spać bo te 3 godziny snu rano to było stanowczo za mało. Obudziliśmy się jakoś na wieczór więc była to idealna pora żeby pójść zobaczyć miasto i Kaskady nocą. Temperatura spadała, śnieg skrzypiał nam pod butami, nogi rozjeżdżały się nam na oblodzonych fragmentach drogi, na okolicznych budynkach połyskiwały w świetle latarni ogromne sople, w oknach pobliskich bloków widać było zarysy żyrandoli takich sprzed lat, poczucie zawieszenia w czasie nie opuszczało mnie ani na krok. Tym razem już bardziej sprawnie dostaliśmy się pod kaskady choć z krótkimi przerwami np. na nakarmienie sympatycznego psa 🙂

Oświetlone nocą kaskady robiły jeszcze większe wrażenie niż za dnia, podobnie zresztą jak współczesne rzeźby otaczające nas z każdej strony placu. Tym razem w górę szliśmy dużo wolniej bo rozświetlone miasto było niesamowitym widokiem. Powoli doszliśmy do końca schodów i tak jak poprzednio ruszyliśmy w kierunku oświetlonej powyżej nas Iglicy Pięćdziesięciolecia. Tam znowu przerwa na tarasie widokowym. Pan z ochrony nadal pilnował placu więc nie podchodziłam już do sów. Na wzniesieniu niedaleko nas zobaczyliśmy oświetlony pomnik i przysłaniający go pierścień wielkiej karuzeli. Oczywiście mimo zbliżającej się północy poszliśmy w tamtym kierunku. Za wielką kamienną bramą minęliśmy najpierw rzeźbiony kamienny krzyż ormiański a idąc dalej natrafiliśmy na wygaszone wesołe miasteczko. Z oddali docierały jakieś światła więc widzieliśmy nad sobą zarys wielkiego diabelskiego młyna, w tym półmroku karuzela robiła wręcz upiorne wrażenie. Dalej za drzewami stał oświetlony z każdej strony pomnik Matki Armenii. Mogło już być trochę po północy. Na placu przy pomniku stał zaparkowany samochód 🙂 jak tylko wyszliśmy zza drzew głuchą ciszę wokół zakłócił dźwięk zamykanych w nim zamków drzwi 😛 nie mieliśmy zamiaru nikogo przestraszyć ale tak jakoś wyszło 😛 żeby zobaczyć pomnik w całej okazałości musieliśmy się od niego porządnie oddalić. Dla ciekawostki można podać, że pomnik Matki Armenii zastąpił stojący niegdyś w tym miejscu pomnik Józefa Stalina. Rozejrzeliśmy się jeszcze na rozpościerające się u stóp wzgórza miasto i ruszyliśmy z powrotem do wyjścia z parku. Myśleliśmy o taksówce ale do naszej kwatery dotarliśmy znowu na nogach. Kaloryfery nadal nie dawały rady zimie a może to taśma klejąca, którą obklejone były ramy okienne nie miała zbyt dobrych właściwości termicznych.

Następnego dnia rano zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na dworzec kolejowy, niestety okazało się, że pociąg jaki nas interesował jeździł tylko w sezonie. Marcin w ramach planu awaryjnego zaczął więc spokonie rozpracowywać połączenia autobusowe. Przed dworcem podszedł do nas Tigran i po krótkiej rozmowie został naszym kierowcą, na początek postanowiliśmy pojechać z nim tylko w jedno miejsce. Umówiliśmy się na rozliczenie tylko za przejechane kilometry a czekanie na nas aż coś zwiedzimy nie było dla Tigrana problemem. Od razu postanowiliśmy pojechać do Khor Virap żeby zobaczyć stamtąd Ararat. Nazwa klasztoru Khor Virap (arm. Խոր Վիրապ) oznacza głębokie lochy, znajduje się on niedaleko granicy z Turcją a z powodu malowniczego położenia jego zdjęcia na tle góry Ararat są chyba najbardziej charakterystyczne dla Armenii. W lochach klasztoru więziony był przez króla Armenii Tiridatesa III Grzegorz Oświeciciel, męczennik, święty Kościoła katolickiego i prawosławnego, założyciel i patron Kościoła ormiańskiego. Klasztor ten jest najczęściej odwiedzanym miejscem pielgrzymkowym w Armenii. Ararat widzieliśmy w oddali już wyjeżdżając z Erywania. Wybraliśmy sobie na tą wycieczkę chyba najlepszy dzień bo w kolejnych widoczność nie była już taka dobra. Klasztor na tle góry zobaczyliśmy już z daleka i wyglądał obłędnie. Na parkingu na szczęście nie było zbyt wielu samochodów więc na terenie klasztora nie było tłumów. Oczywiście zanim zwiedziliśmy klasztor musieliśmy nacieszyć się widokiem ośnieżonego szczytu świętej dla Ormian góry, dopiero potem przyszła kolej na sam klasztor. Ja oczywiście nie przygotowałam się do wycieczki więc loch do którego można było wejść był dla mnie zaskoczeniem ale jak najbardziej pozytywnym. W podziemnym lochu spędziliśmy trochę czasu nim uznaliśmy że pora wracać. Z Tigranem już w trakcie jazdy umówiliśmy się, że w miarę możliwości zabierze nas jeszcze w kilka miejsc.

Kolejnym punktem na naszej trasie był Noravank klasztor ormiański z XIII wieku, położony w wąwozie rzeki Arpa. W okresie od XIII do XIV wieku był siedzibą biskupów Sjuniku. Podjazd na wzniesienie, gdzie znajdował się klasztor był dość stromy więc Tigran jak i inni kierowcy zostawali na jednym z zakrętów. Dalej przyszło nam już iść stromą drogą pieszo. Już za bramą ukazał się nam cały kompleks klasztorny, dwa większe budynki i kilka mniejszych, wokół zaś stały stare chaczkary. Budynki zrobiły na nas niesamowite wrażenie, do tego wszędzie można było zajrzeć i wejść. Marcin szybko wspiął się po wąskich schodach na piętro budynku, gdzie spod wieńczącej dach kopuły zwisał niewielki dzwon; wszystkie wnętrza były surowe i przestronne. Zanim doszliśmy do kolejnego budynku Marcin zobaczył studnię czy inną dziurę w ziemi z metalową drabinką 🙂 tam oczywiście też wszedł i znalazł kolejną kamienną tablicę z krzyżem. W posadzce kolejnego klasztornego budynku znajdowały się stare tablice, w kolejnym z pomieszczeń ołtarz, po bokach schody, tu również można było się wspiąć i wszędzie zajrzeć. W mniejszych budynkach znajdowały się kamienne tablice, obrazki, wyryte w kamieniu krzyże, wokół chaczkary. Aż nie chciało się stamtąd wracać. Chyba każdą godzinkę czasu jaką dał nam na zwiedzanie Tigran naciągnęliśmy do granic możliwości. Więcej już tego dnia nie udało nam się zwiedzić, niestety po godz. 17:00 nie mogliśmy liczyć, że kolejne klasztory będą otwarte dla zwiedzających, tym bardziej, że trzeba by tam jeszcze dojechać. Umówiliśmy się jednak na dalsze zwiedzanie w jego towarzystwie. Tigran odstawił nas na dworzec kolejowy i umówiliśmy się, że następnego dnia odbierze nas już z naszego hostelu.

Dobrze, że w Armenii mieliśmy miejscowy numer telefonu komórkowego bo adres jaki podaliśmy Tigranowi nawet dla niego jako taksówkarza okazał się nie lada wyzwaniem. Zadzwonił z pytaniem jak dojechać na co kompletnie nie byliśmy mu w stanie odpowiedzieć, drogę próbował mu jeszcze wytłumaczyć Rosjanin, który zajmował pokój na parterze domu a nawet ojciec właścicielki hostelu, który swoją drogą trochę się na nas obraził, że znaleźliśmy sobie taksówkę zamiast jego poprosić o transport. Ostatecznie Tigran nas znalazł i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na drugą objazdówkę po klasztorach. Zaczęliśmy od tarasu widokowego tuż za miastem, tym razem Ararat nie był tak dobrze widoczny jak dzień wcześniej. Tigran przy każdej okazji starał się nam coś ciekawego na temat historii Armenii opowiedzieć ale nie sposób było tego wszystkiego zapamiętać a czasem też zrozumieć bo rosyjskim aż tak biegle jak on nie władaliśmy.

Z punktu widokowego pojechaliśmy do Klasztoru Gerhard, pochodzącego z IV wieku. Kiedy dojeżdżaliśmy Tigran zwrócił nam uwagę na skały przed nami, gdzie znajdował się duży biały krzyż. Kompleks klasztorny wg tradycji został założony przez Grzegorza Oświeciciela, pierwszy klasztor został zniszczony w IX wieku przez Arabów. Monaster rozkwit przeżywał w XIII wieku, głównie dzięki przechowywanym tam szczątkom św. Andrzeja, św. Jana i relikwii Włóczni Przeznaczenia. Zespół klasztorny obejmuje kościoły i grobowce wykute w skale. Najstarsza część kompleksu wykuta w skale to niedokończona kaplica Grzegorza Oświeciciela. Główny kościół został wzniesiony w 1215r na planie krzyża i przykrywa go kopuła. Do kościoła przylegają dwie dwupiętrowe kaplica a ze świątynią w skale kościół łączy narteks. W 2000 roku klasztor został wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Tym razem Tigran nie czekał na parkingu a poszedł zwiedzać świątynię z nami. Opowiedział nam o włóczni przeznaczenia, która wyrzeźbiona jest również na drzwiach, powiedział też gdzie obecnie jest przechowywana. W kaplicy w skale zwrócił nam uwagę na niesamowitą akustykę pomieszczenia i wspomniał, że śpiewa tam też czasem chór.

Następnie Tigran zabrał nas do Garni, wsi w dolinie rzeki Azat. We wsi tej zachowało się wiele zabytkowych budowli z okresu od IX do XI wieku, jej główną atrakcją turystyczną jest twierdza Garni. Obejmuje ona cały kompleks zabudowań, z których najbardziej znana jest świątynia poświęcona bogu słońca Mitrze z I wieku. Wcześniej bo w III w. p.n.e. istniała w tym miejscu twierdza cyklopowa, która służyła jako siedziba królewska i miejsce przebywania wojsk. Wieś ta znana jest też z wyrobu wina ale tego pokosztowaliśmy dopiero po zwiedzaniu. Tigran tym razem zaparkował na drodze jeszcze przed parkingiem. Marcin na początek zaprzyjaźnił się z miejscowymi psiakami. W Garni wejście było już odpłatne, wcześniej przed zwiedzanymi przez nas kompleksami klasztornymi jedynie parkingi były odpłatne. Bazaltowa świątynia dziwnie komponowała się z otoczeniem o tej porze roku ale robiła duże wrażenie. Również tutaj mogliśmy wszędzie wejść i nikt nas nie przeganiał. Na tarasie widokowym zobaczyliśmy w dolinie wielkie bazaltowe skały. Już wtedy uzgodniliśmy, że wrócimy tu żeby zejść do doliny. Czas na zwiedzanie szybko nam minął, tym razem dostawaliśmy po pół godziny na każde miejsce bo plan do wykonania był większy niż poprzedniego dnia.

Przed odjazdem pożegnaliśmy się jeszcze z psami i pojechaliśmy zobaczyć cmentarz Noratus. Jest to średniowieczny cmentarz z największym nagromadzeniem zabytkowych chaczkarów, z których najstarsze datowane są na IX w. n.e. Ogólnie chaczkary to kamienne płyty wotywne upamiętniające szczególne wydarzenia lub osobę, umieszczane są na murach świątyń, wejściach do grobowców, rozstajach dróg i cmentarzach. Ozdabiane one są bogatą ornamentyka z krzyżem ormiańskim i napisami upamiętniającymi zdarzenie lub osobę. Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu to Tigran znał starszą kobietę, która opowiedziałaby nam całą historię cmentarza i chaczkarów, na pewno pokazała by nam też te najbardziej warte uwagi, ale niestety czas naglił. Tigran zaparkował a my wąską uliczką poszliśmy w kierunku wejścia na tą najstarszą część cmentarza. Pod cmentarzem zaczęli się też zbierać żałobnicy na pogrzeb. Śniegu było miejscami prawie po kolana więc staraliśmy się iść po czyiś śladach. Z bliska podziwialiśmy kolejne bogato zdobione chaczkary, trafiliśmy na stare grobowce i kapliczki, nie trzymaliśmy się już wydeptanej ścieżki a szliśmy przed siebie do kolejnych przyciągających uwagę kamiennych płyt. Tym razem wróciliśmy do samochodu na czas ale nawet mimo tego nie udało się nam stamtąd zbyt szybko wyjechać. Na wąskiej i śliskiej drodze zablokował się autobus z żałobnikami, z czasem przepychała go coraz większa ilość ludzi, ostatecznie ruszył on przed siebie ale kolejne samochody mijał powoli i na milimetry. My zresztą też przy dojeździe do cmentarza wypychaliśmy Tigrana z przysypanego śniegiem pobocza.

Następnie pojechaliśmy w kierunku malowniczego jeziora Sevan, planowaliśmy zobaczyć tak kolejne dwa klasztory. Przez zimową aurę nie mogliśmy napawać się widokiem samego jeziora, które stanowiło obecnie wyzwanie dla osób pragnących pokonać je wzdłuż lub wszerz piechotą. Klasztor Hajrawant to kompleks powstały w okresie IX-XIIw., składa się z kościoła, kaplicy, licznych chaczkarów i niewielkiego cmentarza. Kompleks z czasem uległ całkowitemu zniszczeniu a to co możemy podziwiać dziś to jego rekonstrukcja. W rejonie kompleksu, podczas prac archeologicznych prowadzonych w latach 1952-1970 odkryto prehistoryczne osiedle, fortyfikacje z epoki brązu a także narzędzia z epoki żelaza. O dziwo jak przyjechaliśmy przy klasztorze nie było żadnych zwiedzających. W spokoju obeszliśmy sobie klasztor, popatrzyliśmy ze wzniesienia na ośnieżoną taflę jeziora, nad którym górował już tylko sam kościół. W kościele zapaliliśmy świeczkę zaraz po tym jak zaprzyjaźniliśmy się z puchatą kościelną myszką, która chrupaniem rozpraszała panującą wewnątrz ciszę.

Następny klasztor już nie był tak spokojnym miejscem. Sevanavank wg odnalezionych inskrypcji został zbudowany w 874 roku przez ormiańską księżniczkę Miriam, jest jednym z 30tu zespołów kościołów, jakie obiecała ona zbudować ku pamięci męża księcia Wasaka z Sjuniu. Z uwagi na użyty do budowy materiał tj. ciemny tuf wulkaniczny, obiekt ten nazywano też Czarnym Klasztorem. Jeszcze w XIXw. w klasztorze kopiowano ręcznie manuskrypty. Klasztor zamknięty został w 1930r. W latach 50tych XXw. przeszedł renowacje ale nie odzyskał już pełnego blasku. Po odzyskaniu przez Armenię niepodległości klasztor ponownie zaczął pełnić funkcje religijne i dziś jest jednym z nielicznych czynnych starych klasztorów ormiańskich. W kompleksie tym znajdują się dwa czynne kościoły Świętych Apostołów i Matki Bożej. Na dziedzińcu znajdują się też liczne chaczkary w tym unikatowe zielone wykonane z miejscowego kamienia. Na parkingu poniżej kompleksu klasztornego zostaliśmy z każdej strony zaatakowani przez sprzedawców świeczek, każdemu z nas inna osoba próbowała coś sprzedać, zaraz za nimi do ataku przystąpili kelnerzy z pobliskich restauracji zapraszając na posiłek po skończeniu zwiedzania, na schodach wiodących do kompleksu klasztornego natomiast żebrała starsza kobieta, tylko ona nie była nachalna więc wspomogliśmy ją drobnymi. Ciężko było zrobić jakiekolwiek zdjęcie, żeby nie ująć na nim innych turystów. Tigran próbował nam wytłumaczyć niezwykłość jednego ze znajdujących się w kościele chaczkarów ale nie do końca zrozumiałam jego opowieść. Z punktów widokowych przy klasztorze rozciągał się piękny widok na pokryte śniegiem jezioro ale całość psuły sporych rozmiarów domy wypoczynkowe na przeciwległych wzniesieniach. W tym miejscu jakoś nie dało się odnaleźć żadnego wewnętrznego spokoju, z powodu tej masowej turystycznej otoczki szybko stamtąd uciekliśmy. A tak z ciekawostek dotyczących właśnie turystycznej otoczki tego typu miejsc to na każdym parkingu przyklasztornym można zaopatrzyć się w białego gołąbka 🙂 którego można potem wypuścić 🙂 i który na 100% wróci potem do swojego sprzedawcy 🙂 gołąbków nie kupowaliśmy ale na kandyzowane czy w inny sposób przetworzone granaty już daliśmy się skusić.

Zdążyliśmy zgłodnieć więc Tigran wynalazł nam przydrożną restaurację z widokiem na jezioro Sevan ale na tyle oddaloną od Sevanavank, że można było tam zjeść smacznie i za rozsądne pieniądze. Swoją drogą nie jadłam nigdy wcześniej tak dobrze wysmażonego mięsa, nie omieszkaliśmy oczywiście wysłać zdjęć wypasionego obiadu Kasi, która odpuściła tak fantastyczny wyjazd. Najedliśmy się aż za bardzo a dzięki Tigranowi ogarnęliśmy, gdzie za to wszystko mamy zapłacić, okazuje się, że zamówienie można złożyć kelnerce ale z pieniędzmi to już trzeba iść do księgowości 😛 trzeba wyjść z restauracji i znaleźć tajemnicze wejście prowadzące do Pani z wielkim zeszytem i kalkulatorem. Zbyt wiele czasu już nie zostało ale Tigran chciał nam jeszcze pokazać dwa kompleksy klasztorne. Najpierw dojechaliśmy do Klasztoru Goshavank położonego na północ od jeziora Sevan. Wzniesiono go w 1191r na miejscu zniszczonego przez trzęsienie ziemi kościoła Getik. W XIIIw. klasztor stał się najważniejszym ośrodkiem ormiańskiej kultury a to za sprawą swojego założyciela i pierwszego opata, Mkhitara Gosha. Był on bajkopisarzem, erudytą i prawodawcą, od jego nazwiska pochodzi też obecna nazwa kompleksu Goshavank. W Goshavank znajduje się jeden z najwspanialszych i najbardziej znanych ormiańskich kamiennych krzyży. Pochodzący z 1291r chaczkar zachwyca misternym wykonaniem i przepięknym wzorem wyglądającym na nim jak koronka. Kiedy tam dotarliśmy klasztor był zamknięty, przynajmniej jego główna część, udało nam się natomiast wejść do dwóch stale otwartych pomieszczeń. Budynki wyglądały jakby trwający tam już nie wiadomo jak długo remont ciągle się przeciągał aż ktoś całkowicie o nim zapomniał. Marcin nawet postanowił pomóc w remoncie ale nie rozpracował do końca kołowrotka za budynkami. Przed klasztorem znajduje się metalowy pomnik zakapturzonej postaci, nie trudno się domyślić, że upamiętnia on właśnie Mkhitara Gosha. Ostatnim punktem programu był klasztor Hagharcin, dojechaliśmy tam już grubo po zamknięciu ale i tak poszwendaliśmy się wokół zabudowań podziwiając chaczkary, nawet udało się nam wejść do jednej otwartej kaplicy. W drodze powrotnej Tigran zatrzymał się nam jeszcze obok stojących przy drodze niedaleko Hagharcin chaczkarów a w niewielkim budynku tuż za nimi znaleźliśmy kolejny ozdobiony krzyżem i ornamentem kamień. Na koniec Tigran zaproponował nam jeszcze mnóstwo miejsc, które warto zobaczyć, oczywiście z nim jako kierowcą. Dzięki Tigranowi faktycznie dużo zobaczyliśmy w dwa dni ale odebrał nam trochę zabawę z samodzielnego odkrywania miejsc, po swojemu i z przygodami, tak więc podziękowaliśmy grzecznie za propozycję.

Kolejnego dnia 18.02.2017r wypadała niedziela i targowisko w okolicy Placu Republiki w Erywaniu a tego nie mogliśmy przegapić. W niedzielę znaleźliśmy sobie też nowe lokum bo w tym wszechogarniającym chłodzie zapragnęliśmy luksusu w postaci ciepłego pokoju 🙂 Tym razem wybraliśmy już hotel 🙂 Jeśli chodzi o targowisko to faktycznie warto się na nie wybrać. My już na starcie znaleźliśmy tam sowę i pamiątki dla znajomych, Marcin zdobył też flagę i koszulki. Straganów do przejrzenia było tak wiele, że ciężko było ustalić kolejność alejek w jakie pójdziemy. Przy jednym ze straganów pracował nawet koci model i za drobną opłatą w całości przeznaczaną na jedzenie można było fotografować go do woli.

Niedziela upłynęła nam bardzo leniwie a od poniedziałku znowu mieliśmy wziąć się ostro za zwiedzanie. Marcin rozpracował jak dojechać do miejscowości Etchmiadzin (18km od Erywania) i do realizacji planu zabraliśmy się z samego rana 20.02.2017r. Najpierw musieliśmy dojechać busem do dworca autobusowego a tam wystarczyło już znaleźć właściwy autobus, żeby pojechać dalej. Już na starcie niedaleko dworca kolejowego złapał nas Tigran, ale nie daliśmy się namówić na żadne ułatwienia i tak jak zaplanowaliśmy busem dojechaliśmy do dworca. Przy wyjściu z przejścia podziemnego obok dworca uszczęśliwiliśmy starszą panią sprzedającą ręcznie robione serwetki z włóczki służące do zdejmowania gorących garnków z kuchenki, wykupiliśmy jej chyba cały zapas zaś ona w zamian próbowała nauczyć nas jakiegoś słowa po ormiańsku ale nie pamiętam ani słowa a tym bardziej nie wiemy co ono znaczyło. Na dworcu autobus już czekał aż zbierze się komplet pasażerów i jakieś 20min później byliśmy w Etchmiadzinie. Od razu postanowiliśmy zwiedzić zabytkowy zespół katedralny, który wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Etchmiadzińskiej katedrze są przechowywane zabytkowe iluminowane rękopisy, ikony, rzeźby, krucyfiksy, przechowywana jest też Włócznia Przeznaczenia (z Geghard), podobno ta, którą przebito bok Chrystusa na krzyżu. Kompleks zwiedziliśmy bardzo pobieżnie, z dodatkowych atrakcji wbiliśmy się na jakiś wewnętrzny dziedziniec ale żadnych muzealnych eksponatów nie zobaczyliśmy bo w poniedziałek niestety muzeum było zamknięte. Uznaliśmy, że wrócimy tam w inny dzień, oczywiście jeśli starczy nam jeszcze czasu. Postanowiliśmy zwiedzić jeszcze miasto więc udaliśmy się przed siebie. Zwiedziliśmy sobie nieukończoną galerię handlową i jakiś pomniejszy kościół. Na kawę i ciastka zatrzymaliśmy się w małej kawiarence, sądząc po jednym tylko słusznym języku w menu nie nastawiali się tam zbytnio na turystów ale kawę, drożdżówki i coś czego nazwy nie znam mieli smaczne 😛 Zajęliśmy się też z Marcinem nowym zbieractwem bo w małym sklepiku z książkami i nie tylko znaleźliśmy książkę „Mały Książę” po ormiańsku 😛 i tak coś nam zaczęło szeptać „zbierz je wszystkie” 😛 podczas dalszej tułaczki po mieście postanowiliśmy zjeść coś bardziej treściwego więc znaleźliśmy kolejną knajpkę „nie dla zwykłych turystów” 😛 a dla turystów potrafiących dogadać się na migi lub pokazując palcem na obrazek w menu 😛

Odeszliśmy już spory kawałek od centrum więc nie planowaliśmy tam wracać, postanowiliśmy dojść polami do miejscowości Zwartnoc, w której znajdują się ruiny kościoła katedralnego wzniesionego w latach 643-661. Jego konstrukcja składała się z 3 kondygnacji niestety nie wytrzymała trzęsienia ziemi w 930r kiedy to świątynia uległa całkowitemu zniszczeniu. Nie podjęto się już odbudowy a ruiny przez tysiąclecie służyły jako źródło kamienia budowlanego. W 1893r rozpoczęto w tym miejscu prace wykopaliskowe. Tak jak planowaliśmy do Zwartnoc doszliśmy polną drogą a na teren ruin dostaliśmy się od tyłu bo nie było tam żadnego ogrodzenia. Chcieliśmy zalegalizować tam nasz pobyt przez zdobycie jakiegoś biletu ale okazało się, że i ten kompleks w poniedziałek jest nieczynny. Jak już tam byliśmy to zrobiliśmy trochę zdjęć i wyszliśmy stamtąd przez bramkę przyległego cmentarza. Z powodu mrozu nawalił mi wtedy aparat i części zdjęć już nie zapisał, wcześniej padła mi też karta pamięci, na której były zdjęcia z pierwszego dnia pobytu ale na szczęście Marcin naprawił mi aparat i odzyskał zdjęcia, wymagało to tylko trochę cierpliwości. Do Erywania chcieliśmy wrócić autobusem ale jak szliśmy w kierunku przystanku to zatrzymał się jakiś samochód i zgarnął nas na stopa za drobną opłatą, wyszło to nas podobnie do biletu autobusowego.

W poniedziałek 21.02.2017r. postanowiliśmy wrócić do Garni i zejść do doliny, żeby z bliska zobaczyć kamienną symfonię czyli specyficzne sześciokątne bazaltowe skały. Umówiliśmy się z Tigranem, że rano nas tam zawiezie a po kilku godzinach zadzwonimy do niego, żeby nas odebrał. Wysiedliśmy na dobrze nam już znanym parkingu przed kompleksem świątynnym w Garni, znowu zaczęliśmy od przywitania się z pieskami, dodatkowo wypiliśmy kawę i ruszyliśmy ścieżką w dół. W dolince dotarliśmy najpierw do bazaltowych kolumn widzianych bezpośrednio z góry ale Grześ słusznie zauważył, że to nie to bo w internetach widział bardziej okazałe. Marcin przeanalizował mapę i ruszyliśmy doliną w kierunku kolejnych skał. Faktycznie im dalej szliśmy wzdłuż koryta rzeki tym pojawiało się coraz więcej bazaltowych kolumn. Tuż przed tymi właściwymi nazywanymi symfonią kamieni trafili się nam turyści, na szczęście wysiedli tylko z samochodu, zrobili sobie kilka fotek i pojechali dalej. My przy tych skałach zatrzymaliśmy się już na dłużej a potem poszliśmy jeszcze dalej i znaleźliśmy gospodarstwo rybne z restauracją. W kuchni na zachętę pozwolono nam spróbować ryby w sosie, wybraliśmy sobie jeszcze tylko dodatki i pozostało nam już tylko czekać na jedzenie. Z Marcinem prawie się na siebie przez tę rybę obraziliśmy bo taka była dobra a ja sobie ładniejszy kawałek wybrałam 😛 Na szczęście ryby starczyło dla nas obojga i Grzesia również 🙂 z płaceniem znowu był dziwny zwyczaj szukania rachmistrzyni, tu już na poszukiwania poszedł Marcin. Pełni sił postanowiliśmy przejść mostem na drugą stronę rzeki i pójść sobie jeszcze dalej w górę, ścieżka była nawet przedeptana a śnieg fajnie skrzypiał pod nogami, do tego widoki ładne i w brzuszku pełno. Szło się dobrze ale w pewnym momencie drogą na spotkanie z nami wyszedł sporych rozmiarów piesek. Marcin go nawet obłaskawił ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z dalszej trasy. Pies po jakimś czasie też stracił nami zainteresowanie i dobrze bo nie chcieliśmy odciągać go zbyt daleko od domu. Wróciliśmy tą samą ścieżką a potem doliną w kierunku Garni. Zanim jednak wróciliśmy na parking to w połowie wysokości dolinki zwiedziliśmy opuszczony dom, relację z tej krótkiej eksploracji umieściliśmy już jakiś czas temu w zakładce N.U.E.T więc nie będę się drugi raz na ten temat rozpisywała. Przejeżdżając przez Garni warto kupić przy drodze swojskie wino z granatów, bez porównania do tego sklepowego i samo kupowanie jest ciekawym doświadczeniem. Marcin został najpierw poczęstowany winem przez miłego starszego Pana a potem po uzgodnieniu ilości Pan znalazł jakieś plastikowe butelki po Fancie i Coli, opłukał i nalał do nich wina z większej bańki. Wino oczywiście dopiero w samochodzie poszło Marcinowi w nogi bo na mrozie nie poczuł jego mocy 😛 Zanim wróciliśmy do Erywania zdążyliśmy znowu zgłodnieć więc przed powrotem do hotelu odwiedziliśmy naszą ulubioną tam jadłodajnię Tashir Pizza a później nakarmiliśmy na dworcu kolejowym adoptowanego przez nas na czas wyjazdu bezdomnego pieska, zresztą nie tylko my tam o niego dbaliśmy.

22.02.2017r był ostatnim dniem, w którym mogliśmy jeszcze coś zobaczyć, Tigran próbował nas jeszcze wyciągnąć na jakieś zwiedzanie ale nie daliśmy się 😛 bo my sami 😛 Wybraliśmy się zobaczyć Erebuni, czyli starożytne miasto-twierdzę w obrębie współczesnego Erywania. Zwiedziliśmy na spokojnie i muzeum i samą twierdzę a w zasadzie to co z niej zostało. Przykre było widzieć wyryte w pozostałościach ściennych malowideł imiona turystów i inne napisy. O samej twierdzy wspominał nam też wcześniej Tigran opowiadając o historycznym zwycięstwie nad turkami, do którego przyczyniła się specyficzna, przypominająca labirynt konstrukcja twierdzy.

Zaraz po Erebuni przemieściliśmy się na dworzec autobusowy i ponownie pojechaliśmy do Etchmiadzin żeby zobaczyć Włócznię Przeznaczenia. Po ostatniej wizycie tam wiedzieliśmy, gdzie kupić bilet ale znalezienie samej ekspozycji muzealnej nie było już takie łatwe. Dopiero jak dopytaliśmy okazało się, że ekspozycja woluminów, relikwiarzy i innych eksponatów znajduje się w bocznej nawie katedry, tam akurat jej nie szukaliśmy 🙂 W katedrze był zakaz fotografowania choć ostatnim razem wychodząc jedną fotkę zrobiłam ale ekspozycję można już było fotografować do woli 🙂 Zaraz po obejrzeniu włóczni i wysłuchaniu kilku ciekawostek na temat eksponatów wróciliśmy do Erywania.

Marcin ustalił jeszcze, którym busem można dojechać pod błękitny meczet. Jest on jedynym meczetem w stolicy Armenii, zbudowany został w 1765r; gdy Rosjanie przejęli Erywań meczet zamknięto i urządzono w nim muzeum miejskie. Ponownie funkcje religijne zaczął on pełnić po odzyskaniu przez Armenię niepodległości. W latach 1996-1999 został on odrestaurowany z funduszy irańskich i jest uważany za symbol dobrosąsiedzkich stosunków między Iranem a Armenią. Kiedy do niego dotarliśmy to akurat nikogo nie było na dziedzińcu ani wewnątrz więc i ja śmiało weszłam do środka. Dla Marcina był to już przynajmniej trzeci odwiedzony meczet a dla mnie jak na razie pierwszy.

Robiło się już późno więc zostało nam wrócić do hotelu i zacząć się pakować. Następnego dnia rankiem Tigran wiózł nas już na lotnisko. Pobyt w Armenii był niesamowitą przygodą, mogliśmy tam obcować z historią „przez duże H”. Aż żal było wyjeżdżać.

Polecamy:

  • naszego taksówkarza Tigrana nr telefonu +374 94 200617
  • Hotel Areg w Erywaniu (niedaleko dworca kolejowego) jest na Booking.com